Niedawno odkryłem, że jestem coachem, a coaching jest mi bliski. To tak, jakbym odkrył, że mówię prozą, Nowe, modne słowa, stara rzecz. Ale czasem dawne prawdy wymagają odświeżenia nowymi słowami. By dobre wzorce wprowadzić na nowo do obiegu. By wydobyć z zapomnienia, to co obrosło kurzem rutyny i wypaczenia.
Pokusą nauczyciela jest narzucanie studentowi własnych koncepcji - Paweł Taranczewski (Tygodnik Powszechny, 17/2015)
Jak wyczytałem coachng jest nowym trendem. Bardzo ostatnio modnym. Mniej chętnie chcemy zostać nauczycielami, mentorami, tutorami czy profesorami, o wiele bardziej chcemy być coachami. Coaching, wymyślony przez trenera sportowego, zadomowił się w praktyce nawet akademickiej. Jest swoistą pedagogika praktyki, działania. Jest próbą odkrywania świata przez działanie a nie akademickie zgłębianie teorii. Coaching to zadawanie pytań a nie dostarczanie rad i wydawanie poleceń. Być może nowe słowo pozwala uwolnić się od stereotypów nauczyciela, który uległ pokusie wydawania poleceń i kształtowania uczniów na własne podobieństwo (na szóstkę umie Pan Bóg, ja-nauczyciel na piątkę, a wy szarzy uczniowie co najwyżej na czwórkę, ja-nauczyciel jestem wzorcem z Sevres i miarą wszechrzeczy, matrycą-matką, i to z moją wiedzą należy porównywać wasze-studenckie wiadomości).
Coaching byłby więc pedagogiką dialogu. Zwłaszcza na uniwersytecie sensownym byłoby ukazywanie wiedzy w trakcie tworzenia, gdzie studenci są partnerami w poznawaniu i odkrywaniu. Wiedza jako proces a nie podawanie gotowych faktów, teorii, interpretacji do zapamiętania. A potem sprawdzanie, na ile wiernie zapamiętali, i ocenami korygować. Ocena byłaby więc miarą zgodności zapisu z taśmą-matką. Coaching byłby więc nastawieniem na motywowanie do działania. A skoro dialog to mniej lub bardziej świadome uznanie partnerstwa i wzajemnego szacunku. Niby coś nowego ale w gruncie powrót do średniowiecznej misji uniwersytetu, jako wspólnoty nauczających i nauczanych. Semantycznie tutor zmienia się w coacha.
Coaching w gruncie rzeczy jest stary jak stara jest pedagogika. Jest przecież nowym wcieleniem dla metody sokratejskiej. To filozofia traktowania drugiego człowieka jako podmiotu a nie przedmiotu. To ostatnie zbyt często spotykamy na polskich uniwersytetach, gdzie studenci, doktoranci, młodzi pracownicy naukowi traktowani są jak rzeczy, pomocne w zdobywaniu stopni i robieniu kariery. Namnożyło się promotorów pomocniczych, studiów doktoranckich (nie z potrzeby wzmacniania gospodarki ale z potrzeby ułatwiania własnego awansu, jak na taśmie produkcyjnej). Znużeni starymi, wypaczonymi podejściami, wraz z nowa nazwą chcemy zmienić podejście. I po raz któryś wrócić do źródeł.
Po maturze chciałem zostać nauczycielem. Był w tym nieodosobniony impuls judymowania, wywołany intelektualną i duchową odwilżą roku 1980. Iść i naprawiać świat gdzieś na głębokiej, zapomnianej prowincji. Chciałem być nauczycielem a naukowcem zostałem przypadkiem. W sumie to jestem nauczycielem, bo akademickim. A zainteresowanie edukacją pozaformalną nie jest więc przypadkowe,
Nauczyciel-komunikator to taki, który wydaje polecenia i sprawdza poprawność wykonania. Bez wątpienia uwiedziony władzą, jaką daje pozycja nauczyciela, jak i samouwielbieniem, by studentów kształtować na własne podobieństwo. Silna to pokusa.
„Jako belfer doświadczam pokusy formowania adeptów na swoje podobieństwo. Mój ojciec, który również był belfrem – uczył malarstwa w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych – mówił, ze nie należy wkładać paluchów w pąk, żeby się szybciej rozwinął. Trzeba uznać autonomię tego kwiatu – podlewać i obserwować, w jakim kierunku roślina rośnie – ewentualnie wtedy można ją podeprzeć.” (Paweł Taranczewski)
Bardziej mi odpowiada koncepcja nauczyciela-ignoranta, czyli takiego, który nie wie (lub udaje że nie wie) i chce wspólnie odkrywać. Niewiedzy na uniwersytecie nie trzeba udawać. Tyle jest rzeczy niezbadanych, że wystarczy skierować się ze studentami na te nowe lądy, nieodkryte, a nie uparcie dreptać w jednym miejscu. Trzeba odwagi by wyjść z dobrze poznanego terytorium (tu, gdzie wszystko wiem, i zanim studenci opanują to mam nad nimi dużą przewagę) na grunt niepewny i niezbadany. I być ignorantem by wspólnie i autentycznie poznawać.
Universitas dawniej, a teraz coaching to stawianie pytań i szukanie odpowiedzi. Wobec prawdy wszyscy jesteśmy jednakowo równi. W prawdziwej nauce nie ma autorytetów, hierarchii, dworskich orderów. Bo rzeczywistość weryfikujemy za pomocą faktów, argumentów. Trzeba więc umieć poznawać i wykonywać eksperymenty i trzeba umieć dyskutować, argumentować, przekonywać. I jednego i drugiego można nauczyć. Ale mniej przez wydawanie rad i poleceń, a bardziej przez autentyczne, prawdziwe, wspólne odkrywanie. Wtedy i nauczyciel-tutor-coach odczuwać będzie radość odkrycia, zrozumienia. Odczuwać emocje tak jak student. Nauka bez emocji nie jest piękna.
Tak sobie myślę, że w coachingu ważna jest empatia i dostrzeżenie złożoności świata. Że można do wiedzy dochodzić wielotorowo (a nie tylko wg jednego schematu, przećwiczonego przez nauczyciela) i jest wiele alternatywnych sposobów poznawania i celów.
Notka o autorze: Prof. dr hab. Stanisław Czachorowski jest biologiem, ekologiem, nauczycielem i miłośnikiem filozofii przyrody, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Niniejszy wpis ukazał się na jego blogu Profesorskie Gadanie. Licencja CC-BY.