Wdrażany od zeszłego roku program „darmowych podręczników” jest z pewnością wielką ulgą finansową dla rodziców. Ponieważ jednak w żadnej ekonomii nie ma niczego „darmowego”, zaczęłam się zastanawiać nad ewentualnymi kosztami ukrytymi.
Tegorocznej końcówce roku szkolnego towarzyszył w większości szkół istny festiwal wydawnictw szkolnych, ubiegających się o przyszłych klientów. Nic w tym dziwnego i tak bywało drzewiej, od kiedy po-PRLowskie przemiany zniosły koncepcję „jedynych słusznych” podręczników szkolnych do użytku dziatwy od Bałtyku po gór szczyty. Tegoroczne pląsy reprezentantów charakteryzowały się wszakże szczególną siłą perswazji. Nie dziwota, skoro już nie chodziło o uwiedzenie jednego nauczyciela z potencjalną siłą nabywczą pięćdziesięciu do stu uczniów; stawką są zamówienia dla całych szkół, nierzadko zaś w obszarze wielu przedmiotów, co nosi gdzieniegdzie wdzięczną nazwę „pakietów”.
W sumie też nic strasznego, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Jest jednak jeszcze drugi rzut. Rodzice raczej nie będą się nim interesować, bo jest oddalony od korzyści bezpośredniej, czyli pieniędzy w kieszeni. Chodzi bowiem o uzyskanie akceptacji MEN-u dla podręcznika, bez której szkoła nie może ubiegać się o refundację. Też logiczne – MEN dysponuje pieniędzmi publicznymi i gdybym stała u steru państwowej nawy też chciałabym mieć jak największą gwarancję, że będą one wydawane mądrze, zapewne tego też chciałby demos, czyli podatnicy. Ale gdy się przyjrzymy procesowi, dostrzeżemy pewien haczyk.
Otóż wyobraźmy sobie, że wydawnictwo X wdraża nowatorskie procedury metodyczne, zgodne chociażby z najnowszymi ustaleniami neurodydaktyki. Podręcznik idzie do recenzji i najprawdopodobniej zostanie odrzucony – właśnie ze względu na owo nowatorstwo. Nie uwłaczając bowiem recenzentom, istnieje zjawisko inercji, tj. – zanim coś pożytecznego się przyjmie, musi upłynąć wiele lat „bezsensownego” (kiedy się patrzy wstecz) oporu. Wystarczy spojrzeć na casus wycieraczek samochodowych czy telefonu.
Indywidualni nauczyciele wdrażają nowatorskie rozwiązania, bo nie grozi im za to odebranie pensji. Ale wydawnictwo, z góry przewidując ryzyko niepomyślnej opinii recenzenckiej, nie może sobie pozwolić na stratę nakładów finansowych na prace nad podręcznikiem. Dotychczas sytuacja była łatwiejsza, bo można było wprowadzać „nowy, rewolucyjny” podręcznik na rynek siłą li tylko promocji wydawniczej (nie mam na myśli opakowania zamówień w dodatkowe profity dla szkół, tylko solidną, żmudną kampanię przedstawiania nauczycielom nowych propozycji). Mógł zainwestować w jakiś podręcznik nauczyciel wbrew powszechnym trendom, na przykład dostrzegając stosowność właśnie wobec swoich uczniów.
Teraz opinia jednego eksperta, czasem niebywale oddalonego od konkretnych klas szkolnych, powoduje, że negatywnie zrecenzowany podręcznik nie wchodzi w pulę refundowanych. Oczywiście można go drukować i rozpowszechniać, ale która szkoła zdecyduje się go wziąć i kazać rodzicom płacić z własnej kieszeni? Spróbujcie argumentu: „to lepszy podręcznik dla Waszych dzieci, więc wydajcie trzysta złotych”.
Co się dziać będzie? Ano, można się spodziewać, że wydawnictwa okopią się na pozycjach podręczników bezpiecznych, przewidywalnych, ortodoksyjnych. I tak trwać to może latami, podczas gdy świat będzie się otwierał na inne metody. I to będą koszty ukryte, których nie da się oszacować, by wnieść stosowną poprawkę do symulacji ekonomicznych.
Bo edukacja siłą rzeczy źle się takim symulacjom poddaje…
Notka o autorce: Zofia Grudzińska jest nauczycielką języka angielskiego w Zespole Szkół nr 3 w Nidzicy w woj. warmińsko-mazurskim.