Jedną z rzeczy, która mnie szczególnie drażni w szkole to dominujący (wciąż!) model uczenia się, oparty na wkuwaniu pod kartkówki. Bardzo cenię wiedzę, rozumianą jako utrwalony w pamięci długotrwałej zbiór informacji stanowiących spójną całość, które potrafimy wykorzystać w naszym życiu. Posiadanie takich zasobów jest niezbędne do działania. Warto dużo wiedzieć. Problem polega jednak na tym, że uczniowie w szkole przerabiają mnóstwo danych a dalej nie wiedzą. Nic z tego przerabiania nie wynika. Rozwiązaniem nie jest zatem zwiększenie puli wymagań. Kwestia tkwi w metodzie, w technice uczenia.
Tak zwane wkuwanie, czyli próba pamięciowej rejestracji przyswojenia danych, z obszaru, który nas nie interesuje, i w którym nie dostrzegamy korzyści, próba która jest wymuszona pod groźbą kary stanowi najmniej efektywny sposób budowania wiedzy. Stanowi marnotrawstwo energii naszego mózgu. Takie działanie jest pozostałością po czasach w których nie było innych możliwości utrwalenia informacji. Oczywiście mogę przyjąć, że próby zapamiętywania danych ćwiczą nasz mózg. Ale nie w taki sposób, jak to się dzieje obecnie.
Mam wrażenie, że żaden dorosły o zdrowych zmysłach nie poświęcałby z własnej woli swego czasu na wprowadzanie do głowy danych, których nie rozumie, z obszaru, który go nie interesuje, który nie ma dla niego znaczenia, by zaliczać co tydzień jakiś test na ocenę. I to bez wynagrodzenia. Tym bardziej, że chodzi tu o dane typu: dzida składa się z przedzidzia, śróddzidzia i zadzidzia, aparat szparkowy zbudowany jest z tego i tamtego, skała lessowa to skała wytworzona przez to i tamto czy w 1320 roku była koronacja Łokietka, a powstanie Bezpryma wybuchło w 1031. Uznałby to za działanie absurdalne. Jednocześnie ci sami dorośli zmuszają uczniów do tych bezsensownych praktyk. W imię czego? Po co? Bo... moja mama tak robiła?
W XIX wieku, kiedy uczeń nie miał dostępu do innych źródeł informacji niż książka nauczyciela wkuwanie takich rzeczy miało jeszcze jakieś znamiona sensu - śladowe, ale zawsze. Dzisiaj stanowi kuriozum. Problem, że zrobiliśmy z kuriozum podstawę systemu edukacji.
Kiedy kwestionuję te praktyki to reakcje są takie, jakbym uderzał w fundament przetrwania narodu, burzył podstawy wzrastania uczniów ku wartościom i kierował ich wprost na bruk. Czy naprawdę wierzymy, że obrabiając uczniów klasówkami walczymy o ich rozwój?
Kiedy słyszę, że tak trzeba robić, i to już w IV klasie, bo... w VIII jest egzamin (do którego trzeba przecież uczniów przygotować), to mam wrażenie, że chodzi tu bardziej o próbę racjonalizacji absurdalnych zadań, do realizacji których nauczyciel czuje się (wbrew sobie) zmuszony (także przez naciski rodziców).
Postuluję taką konstrukcję egzaminu, by sprawdzał przede wszystkim umiejętności. A jeśli chodzi o tzw. suchą wiedzę, to niech OKE ogłosi we wrześniu zestaw kilkunastu tematów, które ten egzamin będzie obejmował w maju tego samego roku. Tak by można je było przerobić w kilka miesięcy. I wtedy ograniczymy naukę pod egzamin wyłącznie do 8 klasy.
Niech egzamin ma tę swoją funkcję diagnostyczno-promującą. Niech przetestuje jakość edukacji w różnych szkołach. Niech będzie dla uczniów wyzwaniem. Ale niech nie będzie tym ograniczającym rozwój straszakiem, który paraliżuje uczniów i nauczycieli przez kilka lat - lat które można poświęcić na rzeczy dużo bardziej wzbogacające (ciekawe projekty), niż kucie pod testy.
Notka o autorze: Tomasz Tokarz - doktor nauk humanistycznych, wykładowca akademicki, trener kompetencji społecznych, coach, mediator. Koordynator merytoryczny w Centrum Innowacyjna Edukacja. Nauczyciel w kilku alternatywnych szkołach. Jego pasją jest pisanie o nowoczesnym obliczu edukacji i rozwoju osobistym.