Gdybym miał teraz chodzić do wyższych klas podstawówki albo do liceum i musiał przerabiać pozycje z kanonu lektur też bym czytał bryki. Nie dałbym rady przejść niektórych pozycji. Świat kultury w ciągu ostatnich 40 lat przeszedł niesamowite zmiany. Mamy nowe narzędzia, nowe formy wyrazu, nowe pozycje. Fantastyczne dzieła wizualne. Porywające duszę i dające do myślenia.
A kanon lektur w szkole wygląda tak samo jak pięć dekad temu, tylko dodano kilka pozycji, które i tak średnio przemawiają do młodzieży. Jeśli spojrzymy na listę lektur obowiązkowych dla klasy VII i VIII (podana jest zbiorczo) to okazuje się, że najmniej wiekowy dłuższy utwór w wykazie pochodzi z... 1957 roku. Sprzed 62 lat! Oczywiście trzy pierwsze klasy liceum to z założenia (chronologia) brak nowszych pozycji. Te pojawiają się (niezwykle zdawkowo) dopiero pod koniec IV klasy szkoły średniej.
Możliwe, że przez ponad 5 lat edukacji polski nastolatek (w okresie burzy hormonów, wykuwania się zainteresowań, ugruntowania pasji) będzie przerabiał obowiązkowo wyłącznie pozycje, które powstały na wiele lat przed erą lotów w kosmos, kontrkultury i muzyki rockowej. Już nie mówiąc o epoce Internetu. Oczywiście część nauczycieli to nadrobi, włączy wytwory kultury z ostatniego półwiecza. Ale w czy w dobie obróbki pod egzamin będzie czas na analizę treści bliższych uczniom?
Rozumiem, że kanon winien być konsensusem między opinią mędrców a zainteresowaniami nastolatków. Pomostem między dawnymi a nowymi czasy. Tylko że nie jest... Jest w sporej części zbiorem pozycji, które wybrał ktoś w zamierzchłej przeszłości (bo innych pozycji nie było) i tak zostały siłą przyzwyczajenia, choć nie przekazują ani jakichś szczególnie uniwersalnych prawd, ani nie pomagają zrozumieć teraźniejszości. Ot, trwają siłą inercji. "Bo moja matka tak robiła..." co w sumie znaczy: ona też ślęczała znużona nad tymi książkami, więc ślęcz i ty....
Nie jestem wrogiem lektur. Uznaję jednak, że powinny mieć sens. Ich celem winno być poruszenie czytelnika, zapewnienie mu przeżycia emocjonalnego, pozwalającego stać mu się lepszym. Dobra lektura to taka, która w atrakcyjnej formie odnosi się do potrzeb odbiorcy. Która ma bohaterów, z którymi może się utożsamiać. Która daje coś uczniowi, przez którą nie może zasnąć, przez którą szumi mu w głowie od wrażeń. Do której chce wracać. Taka, która z jednej strony dotyka rzeczy mu bliskich, o których dyskutuje ze znajomymi. A z drugiej - pokazuje inną perspektywę, rozszerza horyzonty, wprowadza w nieznany świat. Skłania do myślenia.
W dwudziestoleciu międzywojennym, w okresie kiedy świeżo odzyskaliśmy niepodległość, kiedy państwo było zamieszkane przez liczne narodowości kanon służył umocnieniu ducha narodowego i ujednoliceniu narodu. Wtedy był funkcjonalny - dopasowany do problemów tamtych czasów. Dzisiaj, choć zmagamy się już z innymi trudnościami, wygląda jak kalka sprzed 100 lat.
Możemy wciąż proponować uczniom pozycje z XIX wieku. I przekonywać ich, że Sienkiewicz wielkim pisarzem był. Ale jeśli uczeń tego nie kupi a zazwyczaj nie kupuje, to kończy się na przymusie i obowiązkowych kartkówkach ze znajomości narzuconych dzieł. W reakcji uczniowie czytają bryki, bo tam wydawnictwa im zaznaczają, na co mają zwrócić uwagę. I dzięki temu lepiej piszą sprawdziany. Szybko się uczą, jak dostać lepsze stopnie bez czytania. Tylko czy o to chodzi?
Tak znam argumenty o tym, że uczeń musi umieć poruszać w obrębie kultury polskiej, czytać nawiązania, które dla nas są oczywiste. Tylko czy my sami się poruszamy? I czy te nawiązania są istotnie tak oczywiste? Mimo wielu lat nauki absolwenci szkół średnich raczej nie żyją w świecie wrażeń dostarczonych przez lektury szkolne. Proszę spytać dorosłych na ulicy, ile realnie pamiętają z "Pieśni" Karpińskiego, utworów Lechonia czy nawet „Kordiana”. Może okazać się, że żyjemy w wielkiej fikcji. Oczywiście uważam Mickiewicza za wielkiego poetę… na miarę XIX wieku i kontekstu w jakim działał. Sienkiewicz był całkiem dobrym pisarzem w określonym czasie. Warto o nich wspominać na literaturze czy historii. Jak o Byronie czy Dumasie. Inną sprawą jest jednak czytanie pod przymusem „Trylogii”. Czy to realnie da uczniowi więcej niż np. obejrzenie „Gwiezdnych wojen” (klasycznej trylogii) czy „Matrixa”?
Czy kultura polska to tylko pozycje sprzed wieku? Tylko książki? A filmy Kieślowskiego? Smarzewskiego? Wajdy? A proza Dukaja? Sapkowskiego? A teksty polskich zespołów rockowych? Czy dzisiejszym czterdziestolatkom - łatwiej dogadać się ze sobą pomocą utworów Ciechowskiego, Staszewskiego, Grabowskiego, Świetlickiego czy tekstów Morsztyna, Krasickiego, Wierzyńskiego? Częściej cytują ”Misia” i “Rejs” czy “Zemstę” Fredry? Bliższe są im piosenki Paktofoniki czy wiersze Krasińskiego?
Mam wrażenie, że żyjemy w błędnym kole. Ponieważ byliśmy uczeni pewnych rzeczy (w epoce Gierka i Jaruzelskiego!), uważamy że nasze dzieci też muszą to robić…. bo inaczej się z nimi nie dogadamy. Zamiast rozmawiać językiem naturalnym, posługujemy się sztucznym, którego obie strony nie lubią. I de facto nie rozumieją.
Czy przy stole rodzice z dziećmi rozmawiają językiem nasyconym nawiązaniami do Orzeszkowej czy Nałkowskiej? O czym tak naprawdę rozmawiają dorośli z dziećmi? A może… nie rozmawiają. Może te wszystkie bajania o kodzie kulturowym to tylko pretekst, by nie musieć rozmawiać?
Notka o autorze: Tomasz Tokarz - doktor nauk humanistycznych, wykładowca akademicki, trener kompetencji społecznych, coach, mediator. Koordynator merytoryczny w Centrum Innowacyjna Edukacja. Nauczyciel w kilku alternatywnych szkołach. Jego pasją jest pisanie o nowoczesnym obliczu edukacji i rozwoju osobistym.