Zapewne wielu rodziców odczuwa emocje w związku z zapowiedzianą na 6. maja możliwością wznowienia opieki nad dziećmi w żłobkach i przedszkolach. Ich źródłem może być nadzieja na przywrócenie odrobiny normalności w życiu podczas pandemii. Może być również obawa przed zagrożeniami zdrowotnymi dla dziecka, a pośrednio także domowników. Zapewne wielu osobom oba te uczucia towarzyszą równocześnie. Ja również przeżywam emocje. W szkole podstawowej, której jestem dyrektorem, działa „zerówka”, czyli oddział przedszkolny. Jestem zatem osobiście zainteresowany rozwojem sytuacji.
Najchętniej napisałbym, co myślę o zapowiedzi premiera i jego przybocznych ministrów, że przywrócenie opieki nad małymi dziećmi nastąpi w trzeciej fazie „luzowania” ograniczeń związanych z pandemią, a następnie ogłoszeniu znienacka, że żłobki i przedszkola zostaną uruchomione za sześć dni, z czego trzy robocze, kiedy nie wkroczyliśmy jeszcze na dobre w fazę drugą, a codzienna liczba wykrytych przypadków COVID-19 nie maleje. Niestety, brakuje mi słów wystarczająco kulturalnych. Spróbuję natomiast rzeczowo wyjaśnić na użytek rodziców, dlaczego organ prowadzący naszą szkołę – Zarząd Samodzielnego Koła Terenowego nr 69 STO – bez dłuższego namysłu przesunął wznowienie funkcjonowania „zerówki”, nawet nie precyzując dokładnego terminu. Osobiście powitałem tę decyzję z ulgą i wdzięcznością, a na podstawie rozmów z koleżankami i kolegami po fachu sądzę, że wiele osób w innych placówkach podziela mój pogląd na sprawę.
Wciąż mam w pamięci koszmarne wspomnienie pierwszej dekady marca, kiedy wiadomo już było, że rozwija się epidemia. W naszej szkole dużo dzieci niedługo wcześniej wróciło z ferii spędzonych za granicą, między innymi we Włoszech, a nawet w Chinach, a mnie co chwilę ktoś pytał, czy dopilnowałem, żeby rodzice zatrzymali je w domach na kwarantannie, albo czy zdecyduję się zawiesić zajęcia szkolne. Pamiętam poczucie bezsilności, bo nikomu nie mogłem nakazać pozostawienia dziecka w domu. Zawiesić zajęcia szkolne teoretycznie miałem prawo, ale… Podejmowałem w życiu zawodowym wiele decyzji, często trudnych, ale zawsze w sprawach zgodnych z moim wykształceniem. Nie czułem się jednak na siłach decydować w zakresie epidemiologii.
I pamiętam ogromną ulgę, kiedy minister edukacji ogłosił, że od 12 marca zajęć szkolnych nie będzie. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu.
Wystąpienia ministra Szumowskiego z 29 i 30 kwietnia przywróciły do życia tamten koszmar. Odpowiedzialność za decyzję o wznowieniu funkcjonowania żłobków i przedszkoli zrzucono na organy prowadzące placówek. Odpowiedzialnością za przygotowanie i wdrożenie zasad bezpieczeństwa obciążono dyrektorów. Jako wyprawkę na drogę dano spis wytycznych, opublikowany na ministerialnych stronach internetowych, oraz dobrą radę ministra, żeby słuchać ekspertów.
Organ prowadzący STO na Bemowie, które jest placówką niepubliczną, składa się z pięciu zacnych osób, nie mających nic wspólnego z medycyną. Jego członkowie wiedzą o tajnikach epidemii koronawirusa tyle, ile przeczytają w internecie lub usłyszą w telewizji. W najlepszym razie z ust ministra Szumowskiego, który jest mistrzem nieprecyzyjnych i mało konkretnych komunikatów. To właśnie grono z ministerialnych wytycznych dowiedziało się, że ma, między innymi, pomóc dyrektorowi w zapewnieniu opieki nad dziećmi i realizowaniu skierowanych do niego zaleceń, zapewnić środki higieniczne, w razie potrzeby zaopatrzyć pracowników w indywidualne środku ochrony osobistej: jednorazowe rękawiczki, maseczki, ewentualnie przyłbice i nieprzemakalne fartuchy z długimi rękawami. Tu kluczowe są słowa „w razie potrzeby” oraz „ewentualnie”, które sugerują świadome podejmowanie decyzji. Gdyby sytuacja nie była tragiczna, odbiorca takich wytycznych powinien zabić pana ministra śmiechem.
Jedno, co organ prowadzący mógłby zrobić bez większego trudu, to zgodnie z kolejną wytyczną zobligować dyrektora do przygotowania wewnętrznych procedur bezpieczeństwa na terenie placówki. Niestety, w takim przypadku z mojej strony spotkałby się z odmową. Po raz kolejny powtórzę, nie jestem epidemiologiem, a tutaj w grę wchodzi zagrożenie zdrowia i życia dzieci oraz pracowników, a także potencjalna odpowiedzialność prawna, w tym karna, gdyby niefachowo przygotowane procedury okazały się nieskuteczne.
Minister Szumowski indagowany na tę okoliczność miał podobno powiedzieć, że przecież nie wie, jak siadają przy stolikach dzieci w konkretnym żłobku lub przedszkolu, więc to oczywiste, że decydować powinny osoby znające te realia. Jednak żeby sensownie doprecyzować ministerialne wytyczne wystarczy wiedzieć, że dzieci przy stolikach siadają powszechnie, na podłogach często leżą wykładziny dywanowe, które równie trudno odkazić, jak niezalecane zabawki pluszowe, a sale do zajęć są rozmaitej wielkości – i na tej podstawie przygotować wskazania, które mogą naprawdę pomóc, a nie tylko stanowić wygodne ubezpieczenie przed odpowiedzialnością dla urzędników z najwyższego szczebla władzy! Rozumiem, że na ich poziomie mało kto ma pojęcie, jak funkcjonuje żłobek czy przedszkole, ale można zapytać takich szaraczków jak ja, i spróbować rzetelnie odpowiedzieć na pytania, których nurtuje nas bardzo wiele.
Ministerialne wytyczne skierowane wprost do dyrektorów placówek są nieco bliższe życia, co nie znaczy, że wyczerpujące i możliwe do wdrożenia w ciągu trzech dni roboczych. Słusznie mówią o niedopuszczeniu („w miarę możliwości” oczywiście!) do pracy osób po 60-tym roku życia, ale milczą o pięćdziesięcioparolatkach z różnymi schorzeniami (które po zakażeniu człowieka koronawirusem uzyskują elegancką nazwę "współistniejących"), a takich wśród personelu żłobków i przedszkoli nie brakuje. Nie mówią też o wielu innych sprawach, które podsuwa pod rozwagę rozum zestresowanego dyrektora...
No szczęście minister Szumowski zasugerował, żeby słuchać głosu ekspertów. Widząc w tym szansę na rozwianie najbardziej palących wątpliwości podjęliśmy wraz z pracownikami sekretariatu poszukiwania osób kompetentnych, które zechciałyby odpowiedzieć na kilka pytań, przyjmując odpowiedzialność za udzielone porady. W warszawskim kuratorium odesłano nas do miejskiego SANEPID-u. Tam, niestety, przez cały dzień nie udało się dodzwonić. Dodzwoniliśmy się natomiast do jednej z powiatowych stacji na terenie województwa mazowieckiego, w której udzielono nam życzliwie informacji, że wszystko, co mogą poradzić, znajduje się na ich stronie internetowej. Tam znaleźliśmy… znane już wytyczne. Nieoficjalnie rozmówczyni powiedziała, że takie informacje spływają zazwyczaj do stacji e-mailem w nocy, a rano są przez pracowników umieszczane w internecie. Zasugerowała, że w poniedziałek 4 maja na pewno będzie coś nowego. – To tak działa! – stwierdziła, z czego nie płynęła głęboka wiara w przemyślany i dopracowany charakter tych komunikatów.
Nasze poszukiwanie porady ekspertów uzupełniły pytania skierowane drogą e-mailową do Głównej Inspekcji Sanitarnej oraz warszawskiego SANEPID-u. Bezskutecznie.
Wygląda na to, że jako dyrektor placówki oświatowej nie mam co liczyć na eksperta z krwi i kości, który mógłby służyć mi radą. Po raz nie wiem już który w swojej karierze zawodowej przekonuję się, że jeśli umiem liczyć, powinienem liczyć wyłącznie na siebie. Jednak w dziedzinie epidemiologii – odmawiam!
Najwyraźniej jedynym znanym z imienia i nazwiska ekspertem w naszym kraju, poza ludźmi okazjonalnie indagowanymi przez media, jest minister Łukasz Szumowski! Moje proste pytania, na które wciąż nie znajduję odpowiedzi, skieruję zatem pod adresem Ministerstwa Zdrowia. A co do meritum, czyli wznowienia działalności przez „zerówkę” będę namawiał organ prowadzący na przyjęcie podobnej postawy, jak prezydent Warszawy Trzaskowski, który oświadczył: „Czekamy na szczegółowe wyjaśnienia ze strony rządu i centralnych służb sanitarnych, jak bezpiecznie zorganizować pracę żłobków i przedszkoli. Bez tych wyjaśnień nie podejmę decyzji o uruchomieniu tych placówek. Przerzucanie przez rząd odpowiedzialności na samorządy (i inne organy prowadzące – przyp. JP) jest skrajnie nieodpowiedzialne".
Wiem, że dzieci nie mogą siedzieć w domach wiecznie. Rozumiem, że przywrócenie względnie normalnego życia społecznego w warunkach zagrożenia pandemią nie jest możliwe bez pewnego ryzyka, które ponosić muszą obywatele, w tym także nauczyciele. Prowadzimy zdalne nauczanie, choć państwo okazało się do niego nieprzygotowane. Leży to jednak w granicach pedagogicznych kompetencji. Nie leży natomiast w tych granicach decydowanie o warunkach sanitarnych, jakie trzeba stworzyć, aby podjąć pracę w placówkach oświatowych w czasie pandemii. Tu i teraz – nie może być zgody na brak precyzyjnych wytycznych, takich jak wyduszona z ministra Szumowskiego podczas konferencji prasowej maksymalna liczba dzieci w zmniejszonej grupie przedszkolnej – choć i w tym przypadku człowiek nadal zachodzi w głowę jak ma się ona w stosunku do powierzchni pomieszczeń, w których dzieci przebywają. To problem również na nieco tylko dalszą przyszłość, bo mam wrażenie, że władze kompletnie wypierają oczywistą dla mnie perspektywę, że nauka w przegęszczonych szkołach od września nie będzie mogła wyglądać tak, jak pamiętamy z początków marca…
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.