Im bliżej rocznicy szkolnego lockdownu, tym więcej pojawia się prób analiz, podsumowań czy wręcz rozrachunków z edukacją zdalną. Takie działania byłyby ze wszech miar potrzebne i sensowne, gdyby nie to, że w wymiarze popularnym, kształtującym opinię publiczną, są poznawczo raczej bezwartościowe. W ogromnej większości są niczym innym, jak kolportowaniem opinii opartych o niestandaryzowane ankiety, skromne lub żadne subiektywne doświadczenia czy przeczucia, a czasem i skłonność do uprawiania sensacji i paniki. A niekiedy może są one też rezultatem rozumowania pozbawionego podstawowych zasad logiki.
Brakuje wyważonego spojrzenia, odróżniającego lekcje prowadzone on-line od czynników na nie wpływających, bo wbrew obiegowym sądom, nie są to kwestie tożsame. Skutkuje to deprecjacją wszelkich wysiłków nakierowanych na nauczanie zdalne, niezależnie od ich rezultatów. Dzieje się tak z powodu abdykacji racjonalnej części pedagogiki, która w normalnej sytuacji zajmowałaby się badaniami edukacji, a nie propagandą, egzaltacją czy wróżeniem z fusów.
Narzekanie na jakość edukacji zdalnej zaczyna się od zdziwienia - dla mnie osobiście zupełnie niezrozumiałego - że nie jest z nią dobrze. W to, że „jest źle” nikt na ogół nie wątpi, a to z kolei dla wielu stanowi swoiste argumentum ad numerum. Możemy być pewni, że odbiór społeczny i obraz edukacji on-line (i wszelkiej innej), zarówno ten laicki, jak i profesjonalny, będzie zawsze efektem uzyskanym po przejściu przez akurat posiadany pryzmat, a ten, jak wiadomo, jest u każdego inny. Trzeba się z tym pogodzić.
Wszyscy, którym to godzenie się przychodzi z trudnością, powinni skupić się na uświadamianiu sobie i reszcie opinii publicznej, że szkoła prowadzona przez Internet podlega temu samemu prawu, co jej starsza siostra – nie jest i nie będzie lepsza, niż ludzie ją tworzący i zawsze będzie zależna od aktualnych wiatrów politycznych. To trzeba sobie uświadomić na dzień dobry.
Musimy zrozumieć, że biadolący dziś nad sytuacją oświaty podczas pandemii, biadolą tak naprawdę nie nad jej niedoskonałościami, wpadkami i ewidentnymi wadami, ale nad własnymi wyborami i brakiem reakcji na patologie, na które teoretycznie się nie zgadzają. Jojczenie to przypomina larum, które po ostatnim zamachu na prawa kobiet podniosło się w wielu miejscach i środowiskach. Wściekłe i dramatyczne „Wypier…!” odbiło się głośnym echem w umysłach mnóstwa obywateli, z których wielu najpierw zagłosowało za odebraniem sobie rzeczonych praw, bądź też pozostało biernymi, gdy populiści sięgali po narzędzia, pozwalające dowolne prawa odbierać, z żadnymi wrzaskami się nie licząc. Analogicznie, widzący złe rzeczy dziejące się w edukacji, nie dostrzegają jednocześnie, że jako społeczeństwo nie stawiamy naszym reprezentantom żadnych konkretnych wymagań odnośnie kształtu oświaty (także w czasie pandemii) – dopóki coś nie wytrąci świetlicy z dobowego rytmu, zdecydowanej większości jest doskonale obojętne, jak ona funkcjonuje. Od samego zarania naszej współczesnej demokracji, nikt nie rozliczał rządzących z polityki edukacyjnej! To nigdy nie był żaden priorytet dla prawdziwej debaty publicznej, nigdy też nie wymagano, by aspirujący do roli decydentów, jakiekolwiek argumenty istotne w tym temacie przedstawiali walcząc o (re-)elekcję.
Załóżmy teraz optymistycznie, że, do naszego zmartwionego nieefektywnością zdalnej edukacji „targetu”, dotarła już świadomość poważnego deficytu własnego zainteresowania tematem. Co jeszcze powinien przyjąć do wiadomości? Otóż to, że, podobnie jak w większości skomplikowanych kwestii, przedstawianych jako oczywiste, jest po prostu zdalnie sterowany i manipulowany. Chcąc jakkolwiek zorientować się w sytuacji i wyrobić sobie własną opinię, będzie musiał włożyć wysiłek większy, niż przeczytanie alarmistycznego tekstu na ulubionym portalu. A zatem…
Po pierwsze, edukacja zdalna edukacji zdalnej nierówna, nie ma więc najmniejszego sensu mierzyć jej jedną miarką, na przykład taką wyskalowaną na użytkowników z przedziału 6-10 lat. Warto zdać sobie sprawę, że tak, jak nauczanie początkowe różni się od innych etapów kształcenia w szkolnictwie stacjonarnym, tak również zdecydowanie różnią się od siebie lekcje on-line prowadzone dla młodszych dzieci od tych przeznaczonych dla młodzieży: celami, metodyką i… podejściem do skuteczności. Inaczej bowiem mierzoną skuteczność zakłada nauczanie początkowe, a zupełnie inaczej to adresowane do dzieci starszych. To pierwsze celuje najczęściej w uzyskanie kompetencji globalnych i rozproszonych, których przyrostu nie mierzy się raczej z dnia na dzień. To drugie jest już zwykle obliczone na określony szczegół, konkretną umiejętność, której opanowanie łatwo zmierzyć testem. Mając różne cele, nie można spodziewać się otrzymania jednakowych wyników w jakimkolwiek pomiarze efektywności.
Zastanawiające, że dostrzegający niekwestionowane braki i niedociągnięcia zajęć zdalnych dla najmłodszych domagali się w zaistniałych realiach nie tyle wdrożenia najnowocześniejszych rozwiązań i zwiększania kompetencji prowadzących je nauczycieli, co natychmiastowego „rozwiązania problemu”, poprzez jak najszybszy powrót dzieci do szkół. Ta presja na otwarcie świetlicy była bardzo na rękę obecnemu ministrowi, nie widzącemu przecież w oświacie większych problemów, poza obecnością w niej „lewackiego” przekazu.
Kolejnym powodem postrzegania nauczania zdalnego jako nieskutecznego jest fakt, że dość często deprecjonuje się osiągane tą drogą rezultaty imputowanym, niskim tempem ich uzyskiwania (czyli dopatruje się związku przyczynowego między niekoniecznie powiązanymi czynnikami). To, że pewne etapy realizacji założeń podstaw programowych są obecnie wyraźnie spóźnione w stosunku do harmonogramów nie jest żadną wielką niespodzianką, ani też wynikiem jakiejś immanentnej ślamazarności czy niewydolności edukacji zdalnej! W dużej mierze, opóźnienia te zawdzięczamy ospałości władz oświatowych, ich totalnemu brakowi koncepcji na edukację poza murami szkół, niechęci do podejmowania decyzji i niespójności w działaniach wdrożonych. Jeśli dodamy do tego nieunikniony efekt zaskoczenia, czas potrzebny na dostosowanie procedur i przestawienie się minionej wiosny w zupełnie inny tryb pracy, a także na adaptację ludzi w sporej liczbie mentalnie i merytorycznie nieprzygotowanych do tych zmian (ciekawe dlaczego?), to powinniśmy się raczej dziwić, dlaczego wyniki edukacyjne nie są jeszcze gorsze.
Jest jeszcze jeden aspekt pomiaru efektywności, który zdaje się być pomijany w popularnych analizach. Mam wrażenie, że porównań nauki zdalnej i stacjonarnej dokonuje się najczęściej (być może niezamierzenie) w sposób dość tendencyjny. Wydaje mi się, że efekty tej pierwszej zestawia się raczej z założeniami ustalonymi dla tej tradycyjnej, niż z jej rzeczywistymi osiągnięciami. Skąd to powszechne przekonanie o nadzwyczajnej skuteczności edukacji w klasie, doprawdy nie wiem… Czy wynika to z tego, że innej edukacji nie mamy (nie znamy), więc ta musi być skuteczna? Wygląda to na klasyczny błąd fałszywego założenia. W świadomości powstaje nieuniknione skojarzenie: skoro nauczanie tradycyjne jest skuteczne, to zdalne, jako nietradycyjne, wprost przeciwnie. Jest to fałszywa dedukcja, non-sequitur, choćby nie wiem jak bardzo zgadzała się z indywidualnymi doświadczeniami.
Mimo skuteczności zbudowanej na urzędowym przekonaniu i braku innego punktu odniesienia, edukacja stacjonarna jest w oczach wielu nie tylko jedyną skuteczną formą oświaty, ale także jedyną gwarantującą egalitaryzm. Kiedy słyszy się o problemach, które stawia przed użytkownikiem edukacja zdalna, o brakach sprzętowych, ograniczeniach lokalowych, niedostatkach infrastruktury, o rodzicach „przeszkadzających” się uczyć, itp., nie sposób z takim oglądem sprawy dyskutować i niemal automatycznie jesteśmy skłonni przyznać, że nauczanie w murach szkolnych wyrównuje szanse, jest inkluzyjne i nie dzieli społeczeństwa. Dzieje się tak jednak jedynie do momentu, kiedy zastanowimy się, jak owa egalitarność działa. Czy owo zrównanie szans polega rzeczywiście na umożliwieniu ludziom biedniejszym i kulturowo uboższym znaczącego awansu intelektualnego i społecznego? Czy stawia im wyzwania do takiego awansu predysponujące? A może daje jedynie jego ersatz i opiekę świetlicy (jednocześnie na margines zainteresowania przesuwając wszystkich pozostałych)?
Czy nie jest to jeszcze jedna wymówka dla decydentów, by nauczania zdalnego nie rozwijać, nie inwestować w technologie i know-how, z których i tak nie skorzystają wszyscy? No cóż, jest to argumentacja w rodzaju pytania, po co nam samochody, skoro i tak nie wszyscy mogą sobie na nie pozwolić. Argumentacja bardzo przemawiająca do umysłów zarażonych populizmem – cała sfera IT, wykorzystanie „tajemniczych” technologii, ich ekskluzywność i „awangardowość” są solą w oku tradycjonalistów, stęsknionych za Plastusiowym pamiętnikiem i głosujących za swojską, przaśną ośmioklasową podstawówką.
Trzeba również zauważyć, że niezależnie od czynników obiektywnych, powszechnie myli się efektywność metody z jej upowszechnieniem. Edukacja zdalna ma być nieskuteczna, ponieważ Internet nie wszędzie dociera, a radni Kraśnika boją się masztów 5G. To mniej więcej tak, jakby ktoś twierdził, że edukacja szkolna jest nieskuteczna, bo woźna klucze do klasy zgubiła…
Pokrewnym, jakoby bardziej merytorycznym zarzutem, stawianym nauczaniu zdalnemu są inne, nowe dla wielu uczących się standardy, które podobno uniemożliwiają im zdobywanie w ten sposób wiedzy i kompetencji. Jak mantra powtarzane są tu narzekania na, jak widać dotąd nieobecne w szkole, wymogi samodzielności, koncentracji i mobilizacji do pracy (tak, nauka to też praca, o czym, najwyraźniej z przyczyn ideologicznych, usiłuje się zapomnieć). Pozwolę tu sobie obrócić kota ogonem i zapytać, czy przez przypadek pandemia nie wyświadcza nam swoistej przysługi i nie daje pretekstu, by wreszcie zrezygnować z paradygmatu, zrzucającego całość odpowiedzialności za wyżej wymienione, niezmiernie zaskakujące przy dążeniu do czegokolwiek obwarowania na szkołę, nauczyciela i metodykę. Czy istnieje lepszy kontekst edukacyjny niż presja realiów? Czy nie jest to okazja, by rzekomo pożądanej pragmatyki, odpowiedzialności i zaradności uczyć? Oczywiście znów pytam retorycznie, bo na taki gest nie stać nikogo, nie tylko zresztą w kraju, którego mieszkańcom wszystko (wraz z magisterium) „się po prostu należy” z racji poczęcia.
W takim klimacie, nie można się dziwić, że nikogo raczej nie interesuje, jak do nowej, a stającej się powoli rutyną sytuacji dostosowali się ci, którym edukacja zdalna się podoba lub są wobec niej przynajmniej obojętni. Jakie posiadają, zdolności i kompetencje? Czy warto może zadbać, by w najbliższej przyszłości takie predyspozycje rozwijać i wprowadzać metody pracy je promujące? Wątpliwe. Jeśli wierzyć wieści gminnej, ta mniej więcej 1/5 ogółu eksponowanych na działanie oświaty zdalnej, to jakieś dziwolągi, geeki i kujony, aspergery i introwertyczne indywidua, którym żadne kontakty z resztą ludzkości nie są do szczęścia potrzebne, które i tak siedzą całymi dniami pozamykane w swoich jaskiniach, a wiedzę przyswajają z powietrza, wobec czego nie ma się nimi co przejmować, a o braniu z nich jakiegokolwiek przykładu nawet wspominać.
Nie ulega kwestii, że wśród osób, które nie doznały jakiejś szczególnie dotkliwej traumy po zamknięciu szkół i nie tęsknią za dzwonkiem Pawłowa regulującym ich życie są przedstawiciele wymienionych gatunków, jednak nie sądzę, by byli w przewadze. Według mojej zupełnie prywatnej hipotezy (tak, również niepopartej żadnymi badaniami), w gronie tym znajdują się przede wszystkim ludzie potrafiący się uczyć, traktujący swoją edukację poważnie, stawiający sobie jakieś cele i mimo obowiązującej od dekad ideologii, wciąż rozumiejący przekaz słowny i tekstowy, niezależnie od obycia w korzystaniu z niezbędnego hard- i software’u.
Podejrzewam również, że grupę tę uzupełniają ci, którym każdy rodzaj szkoły jest w zasadzie zbędny, bo doskonale radzą sobie bez łaskawej, protekcjonalnej instrukcji, paternalistycznego doceniania i wymuszonej troski. Jest jednak niemal pewne, że żadni ceniący swe posady teoretycy oświaty nie będą dziś zalecać wykorzystywanych przez takich uczniów strategii edukacyjnych – nie są wystarczająco grupowe, miękko-kompetentne i… egalitarne.
Koronnym „argumentem” ludzi wręcz potępiających nauczanie zdalne jest jego „nienaturalność i negatywny wpływ na psychikę uczących się”. Najwyraźniej, jest to próba użycia argumentum ad naturam – że niby liczenie drzew w lesie i szyszek przy ognisku jest naturalne, ale analogiczne działania przy włączonym laptopie już nie. Siedzenie przez osiem godzin w ławce jest w porządku, natomiast spędzenie odpowiednio sześciu godzin w domowych pieleszach, w pozycji dowolnej, w żaden sposób. Korzystanie z tablicy interaktywnej w klasie jest pożądanym elementem pracy dydaktycznej, udostępnianie pulpitu z dziesiątkami aplikacji nie jest itp. Mamy tu także do czynienia z myleniem skutków z przyczynami. Przecież to nie lekcja prowadzona przez Teams jest przyczyną kiepskiego samopoczucia Jasia, ale ogół czynników, którym Jaś podlega od momentu, kiedy rano otworzy oczy, aż po udanie się na spoczynek. Nad nauczaniem zdalnym sukcesywnie narasta odium negatywnych skojarzeń – swoistego przeniesienia emocji wywołanych pandemią, na kwestie mające być choć częściowym na nią remedium. To, że jest to myślenie zupełnie nieracjonalne, w ogóle nie przebija się do świadomości ludzi opinię o edukacji kształtujących. Jest to, z zachowaniem proporcji, ten sam mechanizm psychologiczny, który każe ogromnej części populacji budować i rozpowszechniać szczepionkowe fobie i wydziwiać na pazerność farmaceutycznych koncernów, kiedy na samego wirusa nakrzyczeć nie mogą. Większość z nich nie jest w stanie sobie tego uświadomić i kieruje swoją wściekłość na dotykające ich ograniczenia, uderzając w cokolwiek co się nawinie, co jakkolwiek kojarzy im się z odczuwaną dolegliwością. Tradycyjnie, „do bicia” pod ręką są nauczyciele i lekarze, oraz środki pozostawione im do dyspozycji.
Na dodatek, „bystre inaczej” władze oświatowe nie prowadzą żadnej polityki, która pomogłaby w nauce on-line dostrzec jakiekolwiek pozytywy i szanse, wspomóc szkołę i uczniów w nowej, niejednoznacznej i trudnej sytuacji. Wręcz przeciwnie, jedyny, dyżurny przekaz to sączenie przekonania, że edukacja zdalna to zło, które bohaterski rząd pomaga społeczeństwu przetrwać, co kilka dni głośno się zastanawiając, czy długo jeszcze. Tymczasem, lekcje on-line są w tej chwili niemal jedynym bodźcem przypominającym Jasiowi o istnieniu świata zewnętrznego, jedyną okazją do ograniczonego, bo ograniczonego, ale jednak jakiegoś kontaktu z rówieśnikami i, mimo wszystko, szansą na (samodzielne) uczenie się.
To jasne, że, jak wszystko, lekcje online mają one swoje wady. Są one głównie związane z, i tak ogólnie marną kondycją fizyczną użytkowników, zagrożeniem wadami ich postawy i wzroku, czy też ograniczeniami w socjalizacji. Nie oznacza to jednak, że należy z nich zrezygnować i odwrócić się plecami do nieuchronnych zmian. Wiele wskazuje na to, że w przyszłości, wszędzie tam, gdzie główną funkcją szkoły nie będzie świetlica, całe mnóstwo zajęć może i powinno odbywać się hybrydowo, bez konieczności utrzymywania zbędnych powierzchni i codziennych peregrynacji. Są to zmiany nieuchronne, dyktowane ekonomią, rozwojem technologii i postępującymi tendencjami do asynchroniczności i indywidualizacji nauki (i oczywiście pracy). Wszystkim zainteresowanym (podobno większość domaga się nowoczesności i pilnych zmian w oświacie) powinno więc raczej zależeć na wspieraniu szkoły i nauczycieli w sensownych wysiłkach, przy jednoczesnym wyczuleniu na nieprawidłowości widoczne nawet dla laika. Powinni oni np. cieszyć się nauczycielskim naleganiem na włączanie kamerek (które w potrzebie można w dowolnym momencie wyłączyć), a nie prowadzić żałosne kampanie „w obronie prawa do intymności”. Od MEiN zaś, powinni domagać się rozpowszechniania najlepszych (i skutecznych) rozwiązań pedagogicznych i dydaktycznych, oraz konsultacji ze specjalistami od e-learningu, których jest sporo i którzy od wielu lat bezskutecznie namawiają do korzystania z sensownych, dawno opracowanych metod i programów. Jakoś nie spodziewam się jednak w tej sprawie pikiet i manifestacji pod ministerstwem…
Co dość symptomatyczne, nauczanie zdalne (w tym jego efektywność) ocenia się dziś na podstawie ujawnianych przez nie ewidentnych kiksów oświaty jako całości. Nie słychać jakoś głosów, że edukacja zdalna pozwala w całej krasie zaobserwować zjawiska, które w „normalnych” warunkach po prostu zamiata się pod dywan. Takich kwestii można wymienić od kilkunastu do kilkudziesięciu, w zależności od stopnia uszczegółowienia analizy, ale wystarczy wspomnieć kilka, żeby uzmysłowić sobie, że konieczność niesienia „kaganków” za pośrednictwem strumienia bitów pokazuje nagą prawdę o oświacie w ogóle. A bez urzędowej, ministerialnej szminki i bez różowych okularów rozmaitych entuzjastów, zmieniających świat na konferencjach i odczytach, widok jest przykry. I bardzo niewygodny.
Na szczęście, jednak jest wyjście. Proste i tanie. W zgodnej opinii władz oświatowych, społeczeństwa i większości nauczycieli, okazuje się nim być jak najszybszy powrót do szkolnych gmachów, gdzie okulary (najlepiej jednak ciemne) można będzie znów założyć, a trupa szminkować do woli. Dzięki kreatywnej księgowości, której nikt już w żadnej kamerce nie podejrzy, znów będzie można wyjść na swoje, bo przecież to, że Iksiński (podobnie jak jego rodzice) nie rozumie, co czyta, nie potrafi wyszukać potrzebnej informacji, posłużyć się nią, a przede wszystkim znaleźć na to wszystko czasu i energii jest winą jego laptopa i nauczyciela, a nie koncepcji ogólnej. To, że na pewnym poziomie, szkolnej fizyki nie daje się pogodzić z matematyką, to wina medium, a nie „specjalistów”, którzy od dziesięcioleci nie potrafią uzgodnić odpowiednich podstaw programowych. Fakt, że jedyną realnie wykorzystywaną funkcją oceniania jest wspomaganie kijem konsumpcji marchewek, a sprawdziany są jedynie maszynką do produkcji tych wysublimowanych instrumentów, znów da się usunąć z widoku. To, że Iksińska się tnie, Igrecki narkotyzuje, a Zetowski ma rozmaite fobie minie jak jakiś epizodyczny senny koszmar, bo przecież wraz z powrotem do klasy, wymienieni znajdą się pod troskliwą opieką specjalistów, na nowo odnajdą się w grupie rówieśniczej, nie będą już samotni i o wszystkich swych problemach opowiedzą na sesjach terapeutycznych, zwanych godzinami wychowawczymi... Zniknie też problem mentalnie i fizycznie nieobecnych/wykluczonych, bo wreszcie będzie widać, że jeden śpi, drugi bezmyślnie gapi się w okno, a trzeciej nie ma już w szkole trzeci tydzień. Pierwszego się obudzi, drugiemu zada kontrolne pytanie i wlepi uwagę, a ta trzecia będzie musiała wreszcie przynieść zwolnienie lekarskie – wiadomo, w trybie zdalnym wszystkie te nadzwyczaj skuteczne środki pedagogiczne nie działają i dlatego całej trójce wiedzy nie przybywa.
Generalnie, wraz z powrotem pod tablicę, wszyscy odetchną z ulgą – nie trzeba już będzie nikogo uczyć odpowiedzialności, samodzielności, technik efektywnego zdobywania wiedzy, działania i zachowania w przestrzeni wirtualnej, organizacji czasu, planowania, itp. – w klasie, wszystko to zrobi się samo (na papierze). Nie będzie również potrzeby przybliżania miękko-kompetentnym tego nieprzyjaznego TIK-u, bo w realu wystarczy wpis w protokole, że szkolenie się odbyło i wszyscy są szczęśliwi. Nikt wreszcie nie będzie żądał, by wprowadzać jakieś regulacje, zmieniać podstawy (no, chyba że w programach biologii i fizyki stwierdzi się niedostatek Ducha Świętego), rozwijać sieci informatyczne i resztę infrastruktury, szkolić pracowników, zmieniać kształcenie do zawodu i dziesiątki innych rzeczy, które wreszcie przestaną być palącym problemem.
Do następnego razu, zdalnie sterowani...
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.