Pandemia, której doświadczamy od ponad roku, odcisnęła swe piętno chyba na wszystkich dziedzinach życia. Oświata publiczna, a wraz z nią setki tysięcy jej bezpośrednich użytkowników, przeżyła spory szok kulturowy i technologiczny. Zarówno uczniowie, jak i nauczyciele musieli dokonać korekty swoich przyzwyczajeń i sposobów działania. Jedni poradzili sobie z tym lepiej, inni gorzej, ale ogólny przekaz, narracja, której adresatem jest niemal całe społeczeństwo, sugeruje, że mamy do czynienia z klęską na miarę pokoleniowego kataklizmu, a młodym ludziom wmówiono, że z chwilą czasowego zamknięcia świetlicy powszechnej, doznali życiowej traumy na miarę okupacji, powstań i kartek na cukier.
Mam wrażenie, że gdzieś zagubiło się w tym wszystkim poczucie proporcji, poczucie tego, co w edukacji ważne i co umyka uwadze, sednem oświatowego życia czyniąc działania zastępcze, pozorne i zamieniając je w groteskę (opieka psychologiczna i psychiatryczna dla autentycznie jej potrzebujących pozostaje w sferze zapowiedzi). Wychodzi na to, że liczącym się nieszczęściem nie były wcale zgony ludzi pod respiratorami, tragedie osieroconych rodzin, przetrącone kariery, bankructwa i widmo kryzysu ekonomicznego, ale cierpienia młodych Werterów, którym zdezorganizowano codzienną rutynę i kazano do nauki używać sprzętu, służącego im wcześniej głównie do rozrywki.
Spośród plag, które spadły na edukację i jej nieszczęsny podmiot, na pierwszy plan wysuwa się oczywiście izolacja i osamotnienie. To, że ograniczenia dotknęły tak naprawdę małych dzieci i ich rodziców, postawionych przed koniecznością zorganizowania codziennej egzystencji na własną rękę, nie przeszkodziło oficjalnie uogólnić problemów na młodzież licealną i uniwersytecką.
Kiedy już wyodrębniono nową jednostkę chorobową, obowiązkiem było zaproponowanie terapii. Szkoły zapowiedziały „szeroko zakrojone akcje” i powzięły „stosowne kroki”. Młodzież, masowo wypełniająca ankiety i odpowiadająca na pytania troskliwych pedagogów, została uświadomiona, jaka trauma ją spotkała. Z całym szacunkiem dla osób, których realne problemy psychiczne pandemia i lockdown pogłębiły (a których i tak dalej nie ma kto leczyć), dorabianie ideologii męczeństwa do przymusowych, bo przymusowych, ale jednak wakacji od równie przymusowej szkoły wydaje się żałosne. Choć „wakacje” były raczej all exclusive i nie wszystkim Internet śmigał tak, by jednocześnie obsłużyć lekcję na TEAMS, grę online i streaming prequela do sequela ulubionego serialu w jakości HD, robienie z nich przyczyny powszechnego zespołu stresu pourazowego jest kolejnym przykładem budowania w społeczeństwie poczucia krzywdy, zawinionej przez bliżej niezidentyfikowane siły.
Uzupełnieniem domniemania wyobcowania (do tej pory, syndromem zamkniętych pokoi nastolatków nikt się specjalnie nie przejmował) był powrót do straszenia opinii publicznej zgubnym wpływem Sieci. Okazało się, że czasowa zamiana całonocnych sesji gamingu, bindżowania, oraz lajkowania lub hejtowania na Instagramie na kilka godzin nauki zdalnej jest zamachem na wolność osobistą i zdrowie kwiatu społeczeństwa. Ten, jak można by pomyśleć, nigdy dotąd z konsekwencjami korzystania z nowoczesnych mediów się nie zetknął, choć już dawno obwołano jego przedstawicieli cyfrowymi tubylcami. Na domiar złego, wielu nauczycieli zafundowało zupełnie na to nieprzygotowanym nieszczęśnikom hardcore korzystania z mediów analogowych. Groza samodzielnego przeczytania rozdziału z podręcznika powodowała u niektórych moczenie nocne i senne koszmary, przerywane koniecznością zalogowania się do szkolnego komunikatora. Na dodatek, potrzeba zachowania stałej ostrożności, anonimowości i dbałości o BHP w Sieci zmuszała owych na gwałt naturalizowanych tubylców do wyłączania mikrofonów i kamerek własnych oraz towarzyszy niedoli, co z pewnością przyczyniło się do wielu nerwic.
Do ogólnie niewesołych nastrojów i w biegu diagnozowanych depresji doprowadził także brak powszechnie uwielbianych lekcji WF-u. Z utęsknieniem czekały na nie całe rzesze wysportowanej młodzieży, którą odcięto od obleganych sal gimnastycznych oraz podwórek, na których dotąd namiętnie grano w klasy i w kółko graniaste. Najbardziej ucierpieli posiadacze lewych zwolnień, męscy nonkonformiści, nieuznający szkolnych strojów gimnastycznych i emancypantki, miesiączkujące nie co, ale przez 28 dni. Cała Polska, wiadomo, kraj przodujący w rozwoju i promowaniu kultury fizycznej przed telewizorem, ciskała gromy na byczących się nauczycieli wychowania fizycznego, dowodząc ich nieudacznictwa i ignorancji w kwestii sportu wirtualnego.
Oczywiście to nie od pandemii rozpoczęła się ta nowa tura i odmiana martyrologii narodowej. Cierpiętnicza paranoja, która nie pomaga potrzebującym, a wszystkim pozostałym zabiera czas i energię, wyrosła na gruncie ponowoczesnego, ogólnoświatowego upupienia społeczeństw oraz jego pochodnej – nowego paradygmatu w edukacji, który z młodych ludzi uczynił nie tyle podmioty oświaty, co ofiary i mazgaje, niezdolne podobno do udźwignięcia jakiegokolwiek ciężaru. To, że koncept ten jest szkodliwą mrzonką, pełną niespójności w swoich własnych założeniach filozoficznych i pedagogicznych oraz ideologicznego chciejstwa nie stanowi dla jego zwolenników żadnego problemu. Skutki właśnie obserwujemy w postaci fali zupełnie zbędnych strachów, których, wobec istnienia kłopotów istotnych i dolegliwych, można było wielu ludziom oszczędzić. Podobnie zresztą jak rosnącej ilości działań pozornych, które z pewnością odbiją się na skuteczności edukacji. No cóż, te drobne niedogodności i tak zostaną zapisane na konto wirusa, dołączą tam do skutków nieuniknionych i wkrótce przestaną być od nich odróżnialne.
Poddając się temu trendowi, w pewnym sensie nie sposób uniknąć pandemicznego przewrażliwienia, które poddaje dziś w wątpliwość zdrowie psychiczne całych roczników młodzieży. Czy jednak skala tej postępującej paranoi nie przekracza bezpiecznych granic, nie mówiąc już o granicach dobrego smaku? Nawet porównując bogoojczyźnianą martyrologię historyczną, z jej świeżą, filisterską odmianą, trudno oprzeć się refleksji, że ta pierwsza ma przynajmniej rację bytu – powstała w końcu na bazie realnych tragedii milionów ludzi. Trzeba jednak pamiętać, że czas płynie i wraz z postępem cywilizacyjnym oraz towarzyszącym mu złudzeniem nieprawdopodobieństwa powtórzenia się zdarzeń naprawdę tragicznych, obniża się próg bólu społeczeństwa i rośnie jego wydelikacenie. To co wczoraj było błahostką, drobną niedogodnością, dziś urasta do rangi kwestii życia i śmierci. Trudno nawet oczekiwać, by wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, albo cały czas mierzyli jakość swojego życia względem nieszczęść przodków, niemniej jednak warto czasami uzmysłowić sobie (i próbować uzmysłowić swoim dzieciom) skalę idiotyzmów, w których bywamy, często na własne życzenie, zanurzeni.
Przyszło mi do głowy porównanie pozbawione ekstremalnych kontrastów, krótkie zestawienie doświadczeń młodzieży dotkniętej trwającą pandemią (w równym stopniu powodowaną, co kiełznaną przez postęp cywilizacyjny) i tych będących udziałem pokoleń, na których zaciążył „dzień, w którym nie było Teleranka”. Umówmy się, w obu przypadkach, dla 99,9% populacji oba te wydarzenia, choć potencjalnie bardzo groźne i niosące nieprzyjemne konsekwencje, nie skończyły się osobistą tragedią. Oba wiązały się z ograniczeniem swobód obywatelskich, wolności osobistej, zagrożeniem życia i zdrowia, stresem i niepewnością jutra, że o zaległościach edukacyjnych nie wspomnę. Choć o stanie wojennym napisano wiele i został on dość starannie przeanalizowany pod wieloma względami, wydaje mi się, że aspekt przeżyć dzieci i młodzieży z tego niezbyt przecież oddalonego w czasie epizodu historii najnowszej, nikogo specjalnie nie interesował. Nie mówię oczywiście o dokumentacji bieżącej, ani nawet nieco późniejszych analizach i opracowaniach tematu – zwracam jedynie uwagę na fakt, że w wolnym już, demokratycznym kraju, ledwie trzydzieści lat temu (czyli z marginesem czasu wystarczającym, aby w tamtych realiach problemem się zająć), nikt nie zastanawiał się, czy socjalizacja Jasia była zagrożona, bo nie mógł się swobodnie spotykać z kolegami, czy nie doznał trwałego urazu psychicznego na skutek kontroli szkolnej legitymacji przez patrol MO i czy nie dorobił się braków w realizacji podstawy programowej na skutek aresztowania nauczyciela, lub własnego, gówniarskiego zaangażowania w kolportowanie bibuły z pobliskiego uniwersytetu. Warto to sobie uzmysłowić, kiedy dziś przypisuje się nadzwyczajne znaczenie detalom, na które wtedy nikt normalny nie zwróciłby nawet uwagi. Chyba warto jednak znać proporcjum, mocium panie.*
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.
*Tych z Państwa, którzy chcieliby zapoznać się z pełną wersją tego tekstu, zapraszam na swój blog.