Przez szkoły przetacza się fala BEZ. Bez przemocy, bez nietolerancji, bez używek… Nie, nic się diametralnie nie zmieniło, ludzie wciąż są ludźmi, tyle że nie potrzebują już szkoły, żeby się prześladować, albo kupować dragi. Papier wszystko zniesie. Skoro tak sprawnie poszło z eliminacją patologii, z introdukcją ideologii powinno być jeszcze łatwiej – nadciąga tsunami BEZ-ów, bez ocen, bez testów, bez prac domowych, bez podręczników, bez ławek, a ostatnio… bez pamięci.
Chwilowo jeszcze z nauczycielami, ale to już chyba niedługo, bo przecież oni też już nie są ci sami – wiadomo, nie transmitują[1]. Nawet gdyby mieli co transmitować[2], to nie mają już po co – uczniom łaskawie pozwala się korzystać jedynie z pamięci operacyjnej. Podobno Descartes by się ucieszył.
Można by się z tego śmiać, gdyby nie świadomość (mój typ na następne BEZ), że te hasełka wielu ludzi traktuje dosłownie i bierze za dobrą monetę. Istnieje już sporo szkół, które swoje foldery reklamowe adresują do tych nieprzejmujących się niuansami i cieszących się, że ktoś wreszcie zauważył ich potrzeby (a raczej ich brak) i docenił ich istnienie jako wartość samą w sobie. Oni lubią być i mieć BEZ. Ponieważ wychowują się często bez słowa pisanego i bez nawyku dociekania czegokolwiek, są głęboko rozczarowani, gdy ktoś próbuje ich przekonać, że teoretycy nauczania nieco inaczej te wszystkie BEZ-y rozumieli i wciąż istnieją jeszcze miejsca, gdzie nie daje się funkcjonować bez wiedzy[3].
Niestety, z biegiem czasu, to rozczarowanie stało się na tyle widoczne i znaczące, że awansowało do dydaktycznego mainstream’u i sami teoretycy zaczynają zapominać, że bez ocen, to nie bez ewaluacji, bez testów nie oznacza bez jakiejkolwiek weryfikacji, bez prac domowych, to w założeniu bez przepisywania po sto razy, że „uje” się nie kreskuje, bez podręczników nie wyklucza wykorzystania innych źródeł, a bez ławek niekoniecznie jest synonimem kanapy. Sami więc zaczynają propagować przekonanie, że w epoce, której tempem się zachłysnęli i przerazili, zapamiętywanie czegokolwiek jest zupełnie zbędne, a żądanie takiego zapamiętywania, przestępstwem przeciw wolności osobistej.
Nie jest to specjalnie dziwne, bo przecież „teoretycy” też się zmieniają i to dosłownie. Ci, którzy trafnie kiedyś zauważyli, że memoryzacja, jako podstawowa technika zdobywania wiedzy o świecie straciła rację bytu przynajmniej sto lat wcześniej (a pewnie i jeszcze dawniej) zostali już zastąpieni przez takich, którzy, z samego faktu istnienia zapominania, wysnuwają postulat rezygnacji z zapamiętywania. Najwyraźniej podoba im się wizja przyszłości, w której 90% populacji posiada akurat tyle umiejętności, ile potrzeba do analizy zawartości lodówki i sporządzenia listy zakupów, choć i to pewnie tylko do chwili, gdy upowszechnią się lodówki smart, zamawiające brakujące produkty automatycznie, z pominięciem zawodnego hipokampa i wyższych ośrodków kojarzeniowych. Ich zasadniczym argumentem jest fizyczna niemożliwość dorównania uczeniu maszynowemu i spamiętania choćby drobnego ułamka informacji, produkowanej obecnie przez ludzkość w ciągu sekund.
Z takim rozumowaniem (i zdziwieniem, że nauczanie wciąż jeszcze wysługuje się zapamiętywaniem) ciężko się polemizuje – niewątpliwie, z pełną premedytacją zmierzamy już obecnie do przerobienia szkół na stacje obsługi emocji dzieci i dorosłych[4], czyli, tak naprawdę, do odrzucenia tej roli szkoły, która miała przysparzać społeczeństwu jednostek zdolnych wnosić coś więcej w rozwój cywilizacji niż obecność w mediach społecznościowych, do czego kompetencji miękkich (i pamięci podręcznej) wystarcza większości.
Niewątpliwie, w epoce postępującej makdonaldyzacji edukacji, zapotrzebowanie na wiedzę wydaje się zmniejszać – trzeba jednak mieć świadomość, że odsetek populacji dążący do zdobywania i wykorzystania wiedzy dowolnego rodzaju jest mniej więcej stały i umasowienie oświaty go specjalnie nie zmienia. Problemem nie jest więc niedostatek takich ludzi, ale daremna koncentracja systemu na niewyszukanych potrzebach pozostałych. Przybiera to najczęściej czysto propagandową, ideologiczną postać politycznej poprawności – oświata publiczna może sobie na to pozwolić, ponieważ jej włodarze wciąż zakładają, że ci, którzy realnej wiedzy potrzebują tak czy inaczej ją nabędą, a tymczasem całej reszcie można dać się cieszyć niepamięcią.
Czy jednak nawet aspirującym do wiedzy rodzynkom potrzebna jest anegdotyczna pamięć o lewobrzeżnych dopływach Wisły? No cóż, cała mitologia zbędności wielu elementów edukacji bazuje na takich właśnie uproszczeniach i przekłamaniach. Oto kilka z nich, dotyczących szkolnego zapamiętywania:
- Żadna informacja nie jest niezbędna/warta zapamiętania, bo każdą można mieć na kliknięcie. (Nikt nie przejmuje się zaistnieniem/wygenerowaniem takiej potrzeby i poczuciem sensowności klikania.)
- Fakty się nie liczą – można je zawsze sprawdzić, więc są niczym wobec własnego doświadczenia. (A w praktyce, wobec czysto subiektywnych ocen i emocji.)
- Pamięć prowadzi do kontrowersji. (Bo różni ludzie pamiętają różne rzeczy i na ogół inaczej.)
- Dorośli z reguły nie pamiętają tego, czego uczyli się w szkole. (Ignorujemy wszystko, co doprowadziło ich do dorosłości oraz to, że całe mnóstwo informacji, które już zapomnieli, zostało tak czy inaczej w procesie dorastania wykorzystanych.)
- Człowiek uczy się całe życie, więc nawet jeśli będzie potrzebował coś zapamiętać, to nauczy się tego w dowolnej chwili. (Prymitywizm tego modnego konceptu nie wymaga w zasadzie komentarza, dodam jedynie, że zapamiętywać też się kiedyś trzeba nauczyć i że umiejętność pamiętania wpływa na treści zapamiętane, co jakoś nie przebija się do świadomości zwolenników uwolnienia od konieczności zapamiętywania.)
- Uczenie się/rozumienie a zapamiętywanie, to dwie różne rzeczy. (Tu już naprawdę bez komentarza, chętnie popatrzę na rezultaty.)
Szkole „bez pamięci” umyka fakt, że właśnie na niej budowana jest tożsamość i podmiotowość uczącego się. Mam też wrażenie, że martwiący się nadmiarem szkolnej akademickości, w ideologicznej wręcz niechęci do zaprzątania sobie głowy „zbędnymi” danymi, posługują się prymitywnym i zupełnie już nieaktualnym wyobrażeniem zarówno o pracy szkoły, jak i o samej teorii zapamiętywania.
W pierwszym przypadku rzeczywiście wierzą, że wymóg uczenia się na pamięć detali ogólnie dostępnych (banalnych) jest nadal powszechnie egzekwowany w szkole; w drugim wyobrażają sobie chyba, że a) pomijając odizolowane przypadki, ktokolwiek dobrowolnie uczy się na blachę zupełnie abstrakcyjnych bitów, z pominięciem choćby śladowego rozumienia ich istoty i że, b) jakakolwiek wiedza obywa się bez pamięci (a dokładniej wielu jej typów) i jest budowana from the scratch za każdym razem, gdy okazuje się potrzebna. Inaczej rzecz ujmując, traktują ludzi jak automaty, mające za zadanie rozwiązać bieżący problem w izolacji od jakiegokolwiek kontekstu. Niewykluczone, że w pewnych, specyficznych okolicznościach jest to możliwe, dla mnie jednak jest to podejście ograniczające i głęboko dehumanizujące.
Jesteśmy tym, co pamiętamy, więc jeśli naszą jedyną perspektywą są indywidualne wspomnienia (których nikt nam, póki co, nie zabrania mieć i nie odbiera), to tego rodzaju podejście zbliża nas do funkcjonowania typowego dla AI – jest problem, to trzeba go rozwiązać, nie oglądając się za siebie, zgodnie z algorytmem. Ma to z pewnością swoje plusy, ale kłopot w tym, że, w przeciwieństwie do sztucznej inteligencji generatywnej, nie mamy dostępu do całej wiedzy tego świata w ułamku sekundy. Ignorując tę różnicę, nie tyle uznajemy oczywistą wyższość (sprawność) pamięci maszynowej, co pozbawiamy wchodzące w życie pokolenia ambicji rozwiązywania problemów na miarę ich możliwości (a wiadomo, że kto się nie rozwija, ten się cofa) oraz uznajemy, że oświata powszechna ma wyrzec się kształtowania jakiejkolwiek erudycji i świadomości kulturowej, niedostępnych bez ogólnego rozeznania w faktografii i chronologii, które wyłącznie na pamięci zewnętrznej polegać raczej nie mogą.
Realne uczenie się czegokolwiek nie może obyć się bez intensywnego używania pamięci. Wszelka asocjacja i analiza porównawcza jest bez niej niewykonalna. Na dodatek, nie sposób odwołać się do niej dopiero na etapie powszechnie uważanym w szkole za moment, w którym na podmiot edukacji można już zwalić wszystkie niespełnione pedagogiczne sny o potędze. W ponowoczesnej szkole jest powszechną praktyką, że uczniom oszczędza się wszelkich transmisyjno-akademickich wysiłków, aż do chwili, gdy, tuż przed maturą, będzie ich można oddać w ręce korepetytorów, którzy w swoich działaniach nie muszą już posługiwać się jedynie słusznymi metodami. Wtedy okazuje się, że ci, którzy różnych pamięciowych schodów pokonywać nie musieli, raptem muszą zapoznać się z rozmaitymi tabelkami, definicjami i terminami i, o zgrozo, przyswoić je… na pamięć. Dla mózgu, który dotąd posługiwał się pamięcią w telefonie jest to spory szok i często brakuje mu czasu, by oswoić się z nowym środowiskiem działania.
Doskonale rozumiem, że pytanie, czy rzeczywiście musimy pamiętać, zadawane przez „pobudzających myślenie” zatroskanych, oznacza wątpliwości co do wartości zapamiętywanej informacji. Czy jednak na pewno ta troska jest powszechnie tak właśnie odbierana? Sądząc po licznych przykładach uczniowskiego zdziwienia koniecznością (i wygodą) zapamiętywania pewnych treści, niekoniecznie. Raczej wpisuje się w popkulturowy model schlebiania modzie rozpowszechnionej wśród mądrych inaczej, którzy teraz jedzą jedynie produkty bez E (choć to chemicznie niemożliwe), pieczywo bez glutenu (choć celiakia im nie grozi) i piją tylko mleko bez laktozy (choć wszystkie mleczne cukry trawią bez kłopotu). Poza tym, nie istnieje powszechny konsensus w sprawie rzeczy, które powinno się pamiętać. Zakładam, że ich lista pokrywałaby się z postulowanym spisem szkolnych praktyczności, które powinny kształtować każde curriculum. Nie urodził się jednak jeszcze praktyk, który taką listę by podyktował. Z prostej przyczyny: „Przygotowywanemu do życia” Jasiowi mogą się w praktyce przydać lewobrzeżne dopływy Wisły, a Jadzi, której dziś już nikt „nie przekazuje wiedzy”, prawobrzeżne Odry[5]. Co z tym fantem ma zrobić nauczyciel’ka geografii?
Przypisy:
[1] To wydaje się nieprawdopodobne, ale filisterstwo tego zalecenia nowoczesnej pedagogiki sprawiło, że obecnie niewielu ludzi nie utożsamia przekazywania wiedzy z podawaniem zasobu informacji.
[2] Podobno smartfon lepiej sprawdza się w tej roli.
[3] Wiedza wciąż w swoich definicjach nie obywa się bez składowej w postaci pamięci.
[4] Copyright by Jarosław Pytlak.
[5] Ewentualnym polemistom podaję pod rozwagę, że to jedynie przykład, ilustracja równie anegdotyczna, co pytanie o konieczność deklamowania tychże rzek z pamięci, na ocenę. Biję się w piersi na wszelki wypadek, bo nadmierne uproszczenia i uogólnienia (przede wszystkim przenoszenie praktyki edukacji wczesnoszkolnej na jej kolejne etapy) praktycznie zabijają dziś dyskusję o kształcie oświaty.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.