Przeglądając ostatnio Onet, ujrzałem panią Katarzynę Lubnauer, która, przypięta pasem do fotela w samochodzie, z zapałem udzielała wywiadu siedzącej za kierownicą dziennikarce. Odkryłem w ten sposób nowalijkę na portalu, jaką jest Onet Watch, czyli rozmowy w formie króciutkich filmów, mające zapewne przyciągnąć zainteresowanie odbiorców nawykłych już do poetyki rodem z Tik Toka. Ponieważ sam preferuję dłuższe formy, przewinąłbym ekran bez refleksji, gdyby nie osoba prominentnej polityczki, wymienianej w gronie kandydatów na funkcję ministra edukacji narodowej (z nauką lub bez). Pomny swojej misji Doradcy Obywatelskiego ds. Edukacji postanowiłem zatem obejrzeć.
Wysiłek okazał się niewielki – filmik trwa bowiem zaledwie minutę, za to przeżycie dość traumatyczne - ze względu na to, co usłyszałem. Oto bowiem poważna kandydatka na funkcję szefowej polskiej edukacji wypowiedziała się tak:
Z całym szacunkiem, oczekiwanie od dzieci, że będą czytać grube lektury masowo, w sytuacji, w której jak by spytać ich rodziców, to się okazałoby, że nie czytają, ponieważ z innych źródeł czerpią już rozrywkę, inspirację.
Jak należy rozumieć z kontekstu i intonacji wypowiedzi pani Lubnauer, uważa to oczekiwanie za pozbawione sensu. Ja mam odmienne zdanie. Pozwolę sobie zwrócić uwagę wszystkich potencjalnych uzdrowicieli polskiej edukacji, że fakt nieczytania grubych książek przez rodziców, sam w sobie zresztą wątpliwy w odniesieniu do całości społeczeństwa, nie stanowi powodu, by szkoła miała zrezygnować z zadania, jakim jest zapewnienie młodym ludziom kontaktu z wartościową literaturą. W przypadku niektórych, po raz pierwszy i ostatni w życiu. Ponadto, trzeba też mieć na uwadze, że obcowanie ze słowem pisanym - jak twierdzi nauka - rozwija intelektualnie w sposób niedostępny innym, także najnowszym i chwilowo modnym formom przekazu. A poza tym, co nie mniej ważne, schlebianie najniższym gustom, poprzez dzielenie lektur na złe, bo grube, i dobre, bo cienkie, zamiast na wartościowe literacko i pozbawione tej wartości, jest zwykłym populizmem. Nie do przyjęcia u osoby, która aspiruje do zarządzania polską edukacją. Zwłaszcza właśnie edukacją!
W końcówce oglądanego fragmentu wywiadu usłyszałem jeszcze, że młodzi nie rozumieją dzisiaj problemów „Chłopców z placu boju” (oj!). Szanowna Pani Posłanko, właśnie po to, między innymi, jest szkoła, by pomóc uczniom zrozumieć ponadczasowe przesłanie arcydzieł klasyki literatury. A „Chłopcy z Placu Broni” do takich należą. Światli politycy, którym zależy na dobrym poziomie edukacji narodowej, mogą ze swej strony zapewnić warunki, by tworzenie listy obowiązkowych lektur spoczęło w rękach kompetentnych specjalistów: znawców literatury i pedagogów. Trzeba tylko dopilnować, żeby wskazanych pozycji nie było zbyt dużo, a jako kryterium doboru nie posłużyła taka czy inna ideologia, ale wyłącznie wartość literacka. Całą resztę można spokojnie powierzyć nauczycielom języka polskiego, pozostawiając im swobodę, a przede wszystkim zapewniając czas na omawianie z uczniami lektur bardziej współczesnych, także wybranych przez samych młodych ludzi.
A przy okazji bardzo proszę, żeby w zapale likwidowania prac domowych nie zakazano zadawania uczniom czytania lektur w domu. Niestety, w klasie szkolnej się nie da.
Przeczytaj także odcinek DOE #01 w blogu Autora.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.