Czy zdajecie sobie Państwo sprawę, że macie prawo do nieprzejeżdżania skrzyżowania na czerwonym świetle? Albo do jazdy z prędkością 50km/h w terenie zabudowanym? Nie? Pewnie dlatego, że nie jesteście świadomi reinterpretacji i nowatorskiej wykładni znaczenia słów prawo i obowiązek, dokonanych właśnie przez 30 Międzynarodową Konferencję Edukacji Demokratycznej IDEC 2023. Otóż Konferencja zwraca uwagę niedouczonej (a zatroskanej) opinii publicznej, że angielskie słowo compulsory, użyte w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka (UDHR) z 1948 r., jest powszechnie mylnie rozumiane, ponieważ intencją sygnatariuszy nie było wcale zmuszanie dzieci do nauki, ale skłonienie wszelkich możliwych podmiotów, by im tę naukę umożliwiły i zapewniły.
Od razu lepiej brzmi, no nie? I o to jedynie chodzi, bo o ile w 1948 r. niewielu ludzi interesowała ta dialektyczna różnica, o tyle dzisiaj wszelkie przymusy są na politycznie poprawnym cenzurowanym, niezależnie od faktu, że w dalszym ciągu im podlegamy i to często chętnie, nadal kierując się nie tylko koniecznością, ale także stadnym konformizmem i myślowym lenistwem. W praktyce więc, w myśl logiki zastosowanej przez Konferencję, można śmiało twierdzić, że np. na straży naszego prawa do bezpiecznego nieprzekraczania 50km/h w mieście stoi ustawodawca, w osobie policjanta, zobowiązanego do ukarania nas stosownym mandatem, kiedy z prawa do nieprzekraczania nie skorzystamy. Porzucając ryzykowne analogie do kodeksu ruchu drogowego i wracając na grunt oświaty naszej powszechnej, czytamy (już właściwie), że rodzic nie musi doprowadzić swojego dziecka do rejonowej jednostki manipulacji świadomością i ono nie musi poświęcić jej dwóch trzecich swojego dzieciństwa, ale to zawiadujący taką jednostką dyrektor musi „złożyć wniosek o wszczęcie egzekucji administracyjnej obowiązku szkolnego i nałożenie grzywny w celu przymuszenia” tudzież „powiadomić pisemnie sąd rodzinny”, w razie gdyby wymienieni uprawnieni nie palili się swych praw realizować.
Choć z premedytacją mieszam tu epokowe nadanie prawa do nauki ze szczegółowymi przepisami wykonawczymi, leżącymi w gestii państw to prawo ratyfikujących, nie da się ukryć, że perfidia, cynizm i bezczelność tak podyktowanej wykładni ośmiesza jej politycznie zainteresowanych autorów i obraża inteligencję odbiorców. Sądząc jednak po społecznym zainteresowaniu problemem i reakcji (a w zasadzie jej braku) np. w medium, z którego o rezolucji IDEC się dowiedziałem, szeroka publiczność swojej inteligencji raczej nie szanuje i gotowa jest brać tę kolejną soc-denominację za dobrą monetę. Jeszcze raz się okazuje, że w chwili politycznej potrzeby nie liczą się obserwowane fakty, ale domniemane „pierwotne intencje sformułowania”, które, nawet jeśli prawdziwe, w żaden sposób nie kształtują rzeczywistości podmiotu prawnego. Po „wezwaniu Komitetu Praw Dziecka ONZ do stwierdzenia” co następuje, wszystkim, mającym dotąd wątpliwości spadł kamień z serca i wreszcie mogą spać spokojnie – sprawdzając codziennie listę obecności wcale nie wywierają presji na swoich uczniów i wcale nie egzekwują jakiegoś wydumanego obowiązku; oni najwyżej sami sumiennie swój obowiązek wypełniają. A ze słownika mogą wykreślić kolejną, zbędną parę antonimów… Trochę to trąci Orwellem, ale co za ulga.
Wbrew pozorom nie chcę tym wpisem wywoływać dyskusji, czy oświata powinna być obligatoryjna, do jakiego wieku i dlaczego tak długo. Choć, pracując w edukacji i wiedząc co nieco o pedagogice, powinienem się już do takich manewrów przyzwyczaić, zdenerwowała mnie ta kolejna próba robienia mi wody z mózgu. Nieuchronna, nieustająca sprzeczność ideologiczna i logiczna, leżąca u podstaw pedagogiki uzewnętrznia się właśnie takimi żałosnymi próbami łatania niespójności, rezolucjami, których autorzy, kierowani oczywiście humanizmem i wszelkimi możliwymi wartościami, bez ustanku przekonują niewolników, że ich niewola i cierpienia mają sens i dobrze im służą. Oczywiście zgodnie z prawem i ku zadowoleniu demokratycznej większości owych niewolników, bo, po wydawałoby się niewymagających żadnego komentarza, ćwiczeń, powtórzeń, prac domowych i sprawdzianów lekcjach totalitaryzmów, ludzkość nadal jest en mass przekonana, że, w imię dowolnie rozumianego „dobra”, trzeba i należy stosować przemoc, wycierając sobie gębę prawami człowieka. Wszystko po to, by podmioty, mające się za mądrzejsze i górujące moralnie nad przedmiotową tłuszczą, miały po wsze czasy co upodmiotawiać, bo z chwilą osiągnięcia tego celu, musiałyby zająć się czymś produktywnym.
Omawiane tu zagadnienie jest jednym z trzech, ostatnio zaprezentowanych na Edenews.pl, które, bez wiedzy ich autorów, pozwoliłem sobie sprowadzić do wspólnego mianownika wolności i autonomii. Każdy z tych tekstów napisany został w innym celu i tylko jeden z nich (autorstwa Jarosława Kordzińskiego) ma charakter postulatywny, otwarcie wyrażający nadzieję na nowe, prowolnościowe otwarcie w oświacie. No cóż, takie nadzieje zawsze trzeba mieć, ale wypadałoby przy tym pamiętać o absolutnych podstawach. Np. (patrz wyżej) co to za autonomia, do której jest się przymuszanym, pardon, z której obowiązkowo wolno skorzystać? Czy zainteresowani w ogóle rozumieją, czym jest autonomia, którą łaskawie chcemy ich obdarować i czy rzeczywiście jej pragną? Czy naprawdę utożsamiają autonomię z odpowiedzialnością? Czy dowolni decydenci są w stanie zaakceptować skutki opacznie rozumianej autonomii i wyrzec się w takich przypadkach interwencji „w imię dobra wyższego”? Czy generalnie jesteśmy w stanie pogodzić się z wolnością do wyborów błędnych oraz ich konsekwencjami? Czy współczesne społeczeństwa potrafią żyć ze świadomością nieuniknionego popełniania błędów, bez cedowania odpowiedzialności na dowolnych „onych”? Jestem w tych kwestiach pesymistą i dlatego serdecznie wątpię, by autonomia szkoły publicznej kiedykolwiek wyszła poza denominację, pozoranctwo i nowomowę.
Z kolei Jarosław Pytlak tym razem w ogóle się autonomią w edukacji w swoim tekście nie zajmował – chodziło mu raczej o zestawienie skuteczności tzw. podejścia autorytarnego, w którym nauczyciel w pełni kontroluje proces edukacyjny i dyktuje jego przebieg oraz permisywnego, w którym uczniowie mogą po prostu uczestniczyć w zajęciach, nie przejmując się ewentualnymi skutkami swoich zaniedbań. Wynik opisywanego eksperymentu, ciekawy, mimo podkreślanej przez autora, znikomej próby, nie jest dla moich obecnych rozważań istotny, ale za to, zainteresował mnie komentarz Macieja M. Sysło, który słusznie zauważył, że sugerowany w tytule wybór nie jest wyrazem autonomii ucznia. Można tu ewentualnie mówić o wolności wyboru przynależnej poganiaczom niewolników – czymże będą dziś poganiać w swej miękkokompetentnej łaskawości, kijkiem czy marchewką?
Przy tej okazji, godną uwagi wydała mi się obserwacja, że bez końca deliberując nad nigdy niespełnioną, abstrakcyjną podmiotowością uczniów i uczennic, w rzeczywistości, w większości przypadków nadal zastanawiamy się nad autonomią aparatu przymusu: Czy nauczyciel powinien raczej aktywizować, czy bardziej wykładać? Czy ma zadawać pracę domową, czy z niej zrezygnować? Czy ma skupić się na merytorycznym przekazie czy na obsłudze uczniowskich emocji? Stosować zachęty zewnętrzne czy też liczyć na rozbudzanie motywacji wewnętrznej? Itd., itp. Jest to w większości błąd perspektywy, popełniany nieświadomie i z reguły w dobrej wierze – problem w tym, że ta „dobra wiara” w najmniejszym nawet stopniu nie przybliża przedmiotu do podmiotowości i autonomii. Zamiast tego, mamy do czynienia z masowym kamuflowaniem aksamitnej manipulacji i metodyczno-dydaktycznym kręceniem się za własnym ogonem. Co więcej, zdecydowana większość dzisiejszych, wrażliwych pedagogów w ogóle tego nie zauważa i jest przekonywana (i przekonana), że poszczególne, „dobrze” wybrane części tych wyrwanych tu z kontekstu, przykładowych alternatyw składają się na nowoczesny, właściwy i skuteczny paradygmat edukacyjno-wychowawczy, odzwierciedlający pełen szacunku dialog zainteresowanych podmiotów i oczywiście budowanie wielowymiarowego środowiska uczenia się. To, czy rzeczywiście tak jest i czy podmiot na pewnym poziomie świadomości chce być, dla swego dobra oczywiście, manipulowany (a przecież ta manipulacja musi być dostosowana do niezbyt wyrafinowanej średniej) nie jest już raczej zmartwieniem nowoczesnych i zaangażowanych poganiaczy. Kwestią podstawową stało się dla nich maskowanie i ukrywanie faktu poganiania. Nawet jego skuteczność jest już kwestią podrzędną.
Nie zamierzam przekonywać, że realne zapewnienie i poszanowanie uczniowskiej autonomii jest uniwersalnym sposobem na dydaktyczny sukces i panaceum na wszelkie oświatowe bolączki. Jestem natomiast pewien, że obecne strojenie się szkoły w piórka ostoi wartości humanistycznych, demokratycznie i indywidualnie podejmowanych wyborów oraz podmiotowości wszelakiej jest blagą i od owego sukcesu skutecznie nas oddala. Podobnie jak wspomniany wyżej Maciej M. Sysło, mam (a raczej moja córka ma) doświadczenie z edukacją w wydaniu anglosaskim i mam(y) alergię na paternalistyczną, zakłamaną, przeregulowaną oświatę, królującą w naszym kraju. W moim najszczerszym przekonaniu, nasza (europejska) oświata publiczna zajmuje się w stopniu nieproporcjonalnym do potrzeb samą sobą, swoim wizerunkiem, licytacjami warsztatowymi i przepychankami ideologicznymi, nie będąc przy tym w stanie konstruktywnie zainteresować tymi kwestiami szerokiej publiczności. Koncentruje się na podlizywaniu się podmiotowi, w nadziei na kolejne dekady ciszy nad trumną skuteczności i resztek wyrafinowania. Za certyfikaty niesamodzielności, infantylizmu i braku odpowiedzialności każe sobie uczniom słono płacić czasem i stresem, od czego oficjalnie się odżegnuje. I to wszystko w imię papierowej dbałości o ich socjalistycznie rozumiany dobrostan. W rezultacie, stała się jednym z czynników sprawczych przeobrażenia tzw. efektu Flynna z biologicznej reguły w co prawda długofalowy, ale właśnie ustępujący trend.
Pochłonięci donoszeniem kaganka, nauczyliśmy się ignorować niepokojącą i rażącą antynomię procesu edukacyjno-wychowawczego i głoszonej wszem i wobec podmiotowości adresatów naszych starań. Każdy nauczyciel, bez wyjątku, przynajmniej na jakiś czas, musi zepchnąć ten fakt do najgłębszych pokładów świadomości i zaakceptować rolę poganiacza – w przeciwnym razie nie mógłby, bez wewnętrznego konfliktu wykonywać swego zawodu. Oczywiście są tacy, którzy w ogóle wyparli to z umysłu i przekonują wszystkich skłonnych słuchać, że oni to wcale nie, że w ogóle nigdy i nawet do głowy im nie przyszło poganiać. Oto oni właśnie posiedli wiedzę tajemną, niedostępną pedagogicznemu betonowi i potrafią wykreować takie środowisko edukacyjne, że uczący się… nawet nie wiedzą, że są manipulowani i proszą o więcej. Powyższa ironia nie powinna być odbierana jako deprecjacja profesji i profesjonalistów – dotyczy jedynie wyparcia przez nich jej podstaw, taniego, naiwnego idealizmu i niezdolności do przyznania się przed samym sobą: Tak, mimo całej sympatii i poszanowania dla targetu swoich starań, mimo wszystkich swoich miękkich i innych kompetencji, choć oceniam kształtująco lub w ogóle nie, choć nie zadaję prac domowych, zaciekawiam i kreatywnie aktywizuję, jestem poganiaczem i psychologizującym manipulantem.
Niestety, pedagogika okazała się niezdolna do takiej ekspiacji i obecnie zajmuje się niemal wyłącznie tuszowaniem tej ideologicznie niewygodnej prawdy. Używając dość wytartej analogii, można jej działalność przedstawić jako próbę wmieszania się nadzorców w tłum niewolników i przekonywania ich, że bat w dłoni jest w istocie jedynie symbolem, gdyż w rękawie skrywają dużo bardziej wyrafinowane argumenty metodyczne, np. zaciekawianie czymś, co po prawdzie ciekawe specjalnie nie jest, ale podobno powinno być. Większość wysiłków pedagogów ukierunkowana jest na przekonywanie wszystkich wokół i samych siebie, że jedynie „towarzyszą”, „tworzą środowisko” i „wspierają” samoistny, samorodny podmiot w jego szlachetnych dążeniach.
Uczciwość nakazuje przyznać, że ten modus operandi nie ma konkurencji, jeśli punktem wyjścia, a zarazem priorytetem jest masowość i uniwersalność. Problemem jest oczywiście jakość i opłacalność, ale w tym momencie do gry wkracza postmodernistyczna, co do istoty socjalistyczna filozofia, przekonująca niedowiarków, że wszystko to są drobne przeszkody, możliwe do przezwyciężenia dzięki, jakżeby inaczej, nadzwyczajnym kompetencjom poganiaczy i stosowanej przez nich metodyce. Jak to z każdą ideologią bywa, realia są ignorowane, a wątpliwości zakrzykiwane. Tak, jak we wspomnianym na początku apelu IDEC, powszechnie stosuje się denominację lub tak długo nazywa się czarne białym, że słowa o znaczeniach przeciwnych stają się synonimami.
Zagadnienia tu poruszane należą do bardzo złożonych, trudnych filozoficznie i moralnie. Ich liberalna wykładnia również napotyka na swoje dylematy i w tej krótkiej wypowiedzi nie podejmuję się ich dyskutować. Zwracam jedynie uwagę, że jeśli zdecydowana większość obywateli upiera się przy przymusie i masowości, stosując przy tym dialektyczną gimnastykę i zasłaniając się troską o wszystko i wszystkich, to nowe, jakże cywilizacyjnie odmienne od poprzednich, obdarzone demokratycznym mandatem władze oświatowe mogłyby wznieść się na pewien poziom uczciwości i, zamiast utożsamiać opresję z uprawnieniami, otwarcie przyznać, że nie znają lepszego sposobu na zapewnienie minimum wykształcenia możliwie największej części społeczeństwa niż administracyjny przymus. Jednocześnie wypadałoby im informować wszystkich zbulwersowanych poziomem edukacji swoich dzieci i nieprawidłowościami jakie je spotykają w szkole, że ten stan rzeczy jest wynikiem takiego, a nie innego wyboru, którego w pewnym stopniu sami dokonali lub też wyboru, którego dokonać nie chcą. Że dobra edukacja jest aktem woli, a nie jedynie podatnością na manipulację, że, jak każda praca - wymaga motywacji, a nie jedynie zdolnego poganiacza, że nie należy do kategorii cudu i darmowych obiadów i wreszcie, że, w ramach systemu, którego de facto nikt nie chce porzucić, choć nieustannie go krytykuje, istnieją szkoły, które nie aspirując do obudzonych i nieomylnych, w praktyce są w swych poczynaniach bliższe głoszonym ideałom niż autorzy zakłamanych rezolucji politycznej poprawności. O co zakład, że tak się nie stanie?
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.