Pierwsze dekady trzeciego tysiąclecia zapisują się w historii jako okres lawinowego rozwoju praktycznych zastosowań osiągnięć nauki i techniki. Niemal codziennie media donoszą o nowych odkryciach i wynalazkach, które mają uczynić ludzkie życie lepszym, dłuższym, pełniejszym. Postęp jest zadziwiający. Powstają wciąż nowe metody leczenia różnych chorób, bezpieczeństwa strzegą wyrafinowane systemy elektroniczne, przed edukacją otwierają się nowe możliwości związane z wykorzystaniem zasobów internetu, a coraz doskonalsze urządzenia mobilne dostarczają użytkownikom obok rozrywki także niezliczonych życiowych udogodnień.
To tylko nieliczne przykłady z ogromnego spektrum zjawisk. Świadomość postępu jest powszechna i pociąga za sobą między innymi wzrost oczekiwań wobec życia. Wśród ludzi narasta przeświadczenie, że każda sytuacja powinna przebiegać zgodnie z ich indywidualnymi życzeniami i potrzebami. Zafascynowani możliwościami, które oferuje cywilizacja, traktują je jako coś oczywistego, wręcz im należnego.
Wykorzystują to z jednej strony politycy, a z drugiej twórcy reklam, oferując rozwiązanie każdego problemu zarówno ogólnospołecznego, jak osobistego, jeśli już nie teraz, to na pewno w nieodległej przyszłości. Do osiągnięcia pełni szczęścia ma wystarczyć oddanie głosu na taką, a nie inną partię, albo zakup określonych produktów.
***
Jest poza dyskusją, że wiele rzeczy, usług i rozwiązań bazujących na najnowszych osiągnięciach nauki i techniki służy poprawie jakości naszej egzystencji. Dzięki nim naprawdę żyjemy dłużej i lepiej niż poprzednie pokolenia (co do „pełniej”, to kwestia jest subiektywna). Kupujemy przez internet, czerpiemy z sieci informacje o pogodzie, rozkładach jazdy, imprezach kulturalnych, sportowych i wszelakich innych, uczymy się i dowiadujemy o najnowszych wydarzeniach. Coraz więcej przechodniów spotykanych na ulicy trzyma w rękach swoje smartfony, pozostając stale w kontakcie z resztą świata. On-line jest już obecnie ponad połowa mieszkańców Ziemi i odsetek ten szybko rośnie. W zmianach, jakie wprowadziły w ludzkiej egzystencji nowoczesne technologie, niektórzy dostrzegają wręcz znamiona narodzin nowej ery.
Co nieuchronne, płynącemu wartko strumieniowi rzeczywistych udogodnień ludzkiego życia towarzyszy istny wodospad pomysłów bezwartościowych lub bezsensownych, a czasem wręcz niebezpiecznych. Ich źródłem jest bezkrytyczna fascynacja możliwościami technologii, zwykła ludzka pomysłowość, dążenie do uzyskania rozgłosu (przepraszam, fejmu) dla siebie lub głoszonej przez siebie idei, oraz, last but not least – chęć zarobienia pieniędzy.
Jak działa w praktyce, niewinna skądinąd, bezkrytyczna fascynacja, przekonałem się swego czasu, projektując program do tworzenia ocen opisowych osiągnięć uczniów, a dokładniej, pracując z informatykami – oczywiście wielkimi entuzjastami swojego zajęcia – nad jego zakodowaniem. Koledzy programiści, dorośli, poważni ludzie, z dziecięcą radością wymyślali rozmaite udogodnienia dla przyszłych użytkowników. Polegało to na dodawaniu kolejnych przycisków/opcji/procedur, które odpowiednio włączone lub wyłączone miały tworzyć maksymalnie przyjazne środowisko pracy. W rzeczywistości efekt był odwrotny – każda nowa opcja powiększała stres nauczycielki korzystającej z programu. Mój wkład we wspólne dzieło polegał więc w dużej mierze na gaszeniu entuzjazmu kodujących i zapobieganiu ich kolejnym pomysłom. Ów wysiłek został ostatecznie nagrodzony, kiedy usłyszałem od jednej z klientek, że nasz program jest „o niebo prostszy” od konkurencyjnych narzędzi tego typu.
Powyższa historia dotyczy sytuacji bardzo specyficznej, ale z ulepszaczami życia mamy do czynienia na co dzień. Wiele z nich jest tylko bezsensownych, ale bywają też potencjalnie groźne. Zacznijmy od przykładu bardzo niewinnego, jakim są tytułowe punkty za wiatr. O czym mowa, doskonale zapewne orientują się kibice skoków narciarskich, a ja wytłumaczę to w tym miejscu na użytek pozostałych Czytelników.
Tak się złożyło, że przez całe dziesięciolecia wynik skoczka zależał nie tylko od jego umiejętności i formy sportowej, ale także odrobiny szczęścia (albo pecha). To ostatnie odnosiło się do warunków atmosferycznych panujących w momencie skoku. Każdy fizyk zaświadczy, że wiatr wiejący pod narty zwiększa osiąganą odległość, zaś uderzający w plecy przyspiesza lądowanie. Zdarzały się więc dość przypadkowe rozstrzygnięcia, bywało też, że trzeba było częściowo powtarzać zawody, bo na skutek znacznej zmiany warunków kolejnym zawodnikom zaczynało grozić „przeskoczenie” skoczni. Jakoś to jednak funkcjonowało. Zresztą, w latach największej świetności Adama Małysza żadne warunki atmosferyczne nie przeszkadzały naszemu mistrzowi w zajmowaniu wysokich lokat i zdobywaniu Pucharu Świata. Tymczasem pewnego dnia ktoś wymyślił, że wykorzystując nowoczesne technologie można spowodować, że konkursy skoków będą bardziej sprawiedliwie.
Od kilku lat każda skocznia, na której rozgrywane są zawody, wyposażona jest w zestaw wiatromierzy, dokonujących pomiarów kierunku i prędkości wiatru podczas skoku każdego zawodnika. Komputery przeliczają zebrane dane na punkty, dodawane lub odejmowane do wyniku skoczka, w zależności od tego, czy wiatr pomagał mu, czy przeszkadzał w uzyskaniu większej odległości. Również długość rozbiegu posiada swoje przeliczniki, dzięki czemu sędziowie mogą ją zmieniać, zachowując porównywalność wyników różnych zawodników. Cała ta „kuchnia czarnoksiężnika” powoduje – rzekomo – że jest bardziej sprawiedliwie. Natomiast z mojego punktu widzenia – zarówno kibica, jak człowieka, któremu nieobce jest myślenie – to wszystko nie ma sensu. Nie raz, nie dwa zdarzyło się, że na moich oczach zawodnik, który skoczył dziesięć metrów dalej od drugiego, otrzymywał łączną notę niższą i to nie za sprawą punktów za styl, tylko właśnie przez korektę „za wiatr”. Teraz, obserwując zawody, nie potrafię już emocjonować się długością skoków, która w tej dyscyplinie ma przecież znaczenie fundamentalne, bowiem cały czas muszę brać pod uwagę owe punkty. Co prawda są one wyświetlane na ekranie telewizora, więc coś tam mogę przewidzieć. Jest to jednak równie przyjemne jak lizanie lodów przez folię, a dodatkowy problem tkwi w tym, że cały ów system jest po prostu niewiarygodny.
Nawet najbardziej wyrafinowane algorytmy obliczania wpływu wiatru na długość lotu mają charakter przybliżony. Co więcej, nie mogą uwzględniać, na przykład, gwałtownych podmuchów, które teoretycznie zwiększają osiągniętą odległość, w praktyce jednak wytrącają skoczka z równowagi, zmuszając do korygowania lotu, a co za tym idzie, skrócenia skoku. Mało tego. Nawet mój znajomy dziesięciolatek szybko zorientował się, że odejmowanie punktów bardziej „opłaca się” zawodnikom niż ich dodawanie. Rekompensata punktowa za skok nieudany z powodu wiatru w plecy nigdy nie wyrównuje straty punktów za osiągniętą mniejszą odległość. Tym bardziej, że również noty za styl uwzględniają długość skoku – nigdy nie dostanie wysokiej noty zawodnik, który skoczy krótko, nawet jeśli będzie to usprawiedliwione fatalnymi warunkami atmosferycznymi.
Zostawmy na chwilę technologię i zajrzyjmy do popularnego tygodnika, który uraczył czytelników poradami w artykule „Czego nie robić psu i kotu”. Okazuje się, że niemal wszystko, co zwyczajowo traktowaliśmy dotąd jako zabawę ze swoimi czworonożnymi ulubieńcami, jest w istocie zamachem na ich zdrowie, a nawet życie. Przede wszystkim, nie wolno zachęcać psów do aportowania patyków – bo patykiem mogą się skaleczyć, albo wraz z nim zebrać z ziemi kamień i nie daj Boże go połknąć! W tej samej sytuacji w lesie zagrożeniem mogą być kawałki kory albo igły opadłe z drzew. My, ludzie musimy być mądrzy i przewidujący, bo nasze zwierzaki wpadają w zabawie w amok wywołany eksplozją emocji. Powinniśmy też pamiętać, że bieg za rowerem może doprowadzić psa do omdlenia, szczególnie jeżeli nie został poprzedzony rozgrzewką. A w ogóle, to długi wysiłek fizyczny zwierzęcia prowadzi do zakwasów.
Nie daj Boże zachęcać koty do zabawy włóczką, bo mogą połknąć nitki, albo okręcić je sobie wokół nasady języka, co w rezultacie może doprowadzić nawet do przecięcia ściany przewodu pokarmowego. Po prostu - strach się bać!
Powyższe to inna, nietechnologiczna odmiana takiego samego dążenia do udoskonalania świata. Pomijam już problem, czy te przestrogi opierają się na prawdzie. Być może. Ale nie sposób we wszystkim, co robimy, kierować się rozsądkiem, wiedzą naukową, dalekowzrocznym przewidywaniem skutków i tak dalej! Autor takich wskazówek poddaje odbiorcę swoistemu szantażowi. Uznać jego wywody za głupie – o co nietrudno każdemu, komu choć raz w życiu pies przyniósł patyk i upuścił pod nogami, radośnie merdając ogonem, albo kot z własnej inicjatywy sumiennie powyciągał nitki z najlepszych spodni – to narazić się na zarzut braku wyobraźni i bezduszności. Dla odmiany, przejmować się wszystkimi zaleceniami rozmaitych Wujków Dobra Rada i traktować je poważnie, to prosta droga do depresji. Niestety, granica pomiędzy rzeczywistym udoskonalaniem świata a przesadnym dążeniem do perfekcji jest trudna do uchwycenia. Wprowadzając rozmaite nowinki warto więc mieć na uwadze nie tylko bezpośredni efekt ich zastosowania, ale również skutki, jakie mogą spowodować pośrednio.
Dotyczy to także edukacji.
Muszę przyznać, że mimo dłuższego namysłu nie znalazłem w tej dziedzinie jakichś spektakularnych przykładów udoskonaleń wyłącznie bezsensownych. Można ewentualnie dopatrywać się ich w sferze gromadzenia danych, na przykład w rozdętym do monstrualnych rozmiarów Systemie Informacji Oświatowej. Oczywiście urzędnicy zapewnią nas o ogromnej ważności gromadzonych zasobów danych, ale taka jest natura urzędników. Jako odpowiedzialny za karmienie tego informatycznego molocha mam nieco inne spojrzenie. Na przykład, nie spotkałem jeszcze nikogo, kto uczciwie wypełniałby rubryki dotyczące sposobu spędzenia przez dzieci/młodzież okresu wakacji. Pomysł wypytywania młodych ludzi o szczegóły wakacyjnego wypoczynku wszystkim odpowiedzialnym za katorżniczą robotę wprowadzania danych do SIO wydaje się jednakowo absurdalny i wszyscy pracowicie wpisują w tej dziedzinie dane wzięte „z sufitu”. Na co to komu – najstarsi ludzie nie wiedzą…
Materia wychowania jest taka, że niemal wszystkie, nawet pozornie oczywiste i godne uznania innowacje, mogą mieć jakieś niekorzystne skutki uboczne. Sztandarowym przykładem w tej dziedzinie jest dla mnie dziennik elektroniczny.
Nawet wśród dobrych znajomych, przez swój sprzeciw wobec tego nowoczesnego narzędzia, umożliwiającego gromadzenie informacji o osiągnięciach ucznia i udostępnianie ich przez internet rodzicom, bywam uważany za dziwaka. Lista potencjalnych korzyści z prowadzenia e-dziennika jest bowiem długa. Ułatwia pracę nauczycielom, pozwalając na równoczesny dostęp wielu osobom. Można dokonywać w nim zapisów nie tylko w pracy, ale i w domu. Umożliwia szybką i sprawną komunikację z rodzicami uczniów, którzy mają też na bieżąco wgląd z zapisy osiągnięć swoich dzieci. Ułatwia sprawiedliwe (hmm…!) wystawianie ocen. Pozwala wygodnie i efektywnie sprawować nadzór pedagogiczny. Po prostu luksus. A ja się czepiam…
Najważniejszym powodem mojego sprzeciwu, jest pominięcie dziecka w kontakcie nauczycieli z rodzicami. Niejednokrotnie wiadomość o ocenie dociera do rodziców szybciej, niż dowiaduje się o niej uczeń. A każdy młody człowiek w wieku szkolnym – poza przypadkami nadzwyczajnymi – powinien sam decydować, kiedy powie rodzicom o różnych swoich sprawach. To elementarz kształtowania jego poczucia autonomii i odpowiedzialności. Co prawda wszyscy dzisiaj stopniowo przyzwyczajamy się do życia pod ciągłym nadzorem kamer, do nagrywania rozmów z konsultantami z różnych firm i do innych form elektronicznego wglądu w nasze życie, ale jeśli chcemy wychować zdrowe psychicznie młode pokolenie, nie powinniśmy upodabniać szkoły do Domu Wielkiego Brata!
Drugim pedagogicznym nonsensem e-dziennika jest oferowana w nim możliwość manipulowania ocenami, np. wyciągania średnich albo nadawania wag. Ocenianie w ogóle niepotrzebnie dominuje w pracy nauczycieli. Wielu z nich wokół wystawiania ocen ogniskuje cały swój wysiłek. W efekcie dzieci często utożsamiają sens nauki z otrzymywaniem dobrych stopni, a nie ze zdobywaniem rzetelnej wiedzy i przydatnych umiejętności. E-dziennikowa „kuchnia” tylko potęguje to zjawisko. Nie mówiąc o tym, że ma dosyć luźny, delikatnie mówiąc, związek z prawem oświatowym.
Zapewne większości Czytelników moje argumenty wydadzą się zbyt błahe, by odrzucić udogodnienia oferowane przez dziennik elektroniczny. Przecież nie ze wszystkich opcji trzeba korzystać. Czy rodzic musi sprawdzać stopnie swojego dziecka za jego plecami? Czy nauczyciela ktoś zmusza do ważenia ocen? Oczywiście, że nie i dlatego właśnie piszę ten artykuł. Nie mam wpływu na pojawianie się w szkolnej praktyce kolejnych nowinek technologicznych. Mogę jednak zwracać uwagę nauczycieli i rodziców na niebezpieczeństwa związane z ich wykorzystaniem. Jeżeli czytelnik tego artykułu ma dziecko w szkole, która prowadzi e-dziennik, i pod wpływem lektury umówi się ze swoją pociechą, że do ocen będzie zaglądać tylko na trzy dni przed dniem otwartym lub wywiadówką, uznam cel tej publikacji za osiągnięty. A specjalną premią dla owego czytelnika będzie szansa, że traktowane z zaufaniem dziecko będzie samo opowiadać mu o swoich sukcesach i porażkach.
Wróćmy teraz do wspomnianego wyżej artykułu o tym, czego nie wolno robić psu i kotu. Muszę przyznać, że przy pierwszej jego lekturze miałem wrażenie, jakbym czytał… poradnik dla nauczyciela. Bo współczesny nauczyciel na co dzień bombardowany jest ogromną liczbą wskazówek i pouczeń, jak ma traktować dzieci. Z jednej strony jemu samemu odmawia się elementarnej przytomności umysłu. Z drugiej każe widzieć w uczniach kompletnie bezwolne przedmioty zabiegów opiekuńczych. Taki nauczyciel boi się spuścić dziecko z oka, bo przecież coś mu się może stać. Boi się podać lekarstwo, bo podobno jest to absolutnie zabronione (nie jest, ale żeby to sprawdzić musieliśmy przekopać się przez witrynę internetową Ministerstwa Zdrowia). Boi się machnąć ręką na zdarzenie – w jego ocenie – bez znaczenia, bo rodzice mogą mieć na ten temat inne zdanie i poskarżyć się dyrekcji.
W pocie czoła budujemy świat, w którym kontakty międzyludzkie, niby takie łatwe w świecie nowych technologii, w istocie stały się ryzykowne, pozbawione fundamentu wzajemnej wiary w dobrą wolę i obopólnego zaufania. Tak jest także w szkołach. Tymczasem żadna szkoła nie będzie dobrym środowiskiem wychowawczym w atmosferze braku zaufania. Dobre relacje wewnętrzne można i trzeba wypracowywać na różne sposoby, a jednym z nich jest rozsądne postępowanie ze wszelkimi nowinkami zarówno technologicznymi, jak pedagogicznymi, które narzucają się pod pretekstem nowoczesności. Często oskarża się szkołę, że nie nadąża za nowoczesnością, że jest zachowawcza w swoich metodach pracy. Osobiście uważam, że to wcale nie jest źle. Niestety, mimo osobistych sukcesów w tworzeniu oryginalnej i przyjaznej placówki, tym ostatnim zdaniem zapisałem się do niezbyt popularnego w edukacyjnej bańce grona rzekomych apologetów „pruskiej” szkoły.
Czy jesteśmy już skazani na ciągłą walkę postu z karnawałem?! Czy nie ma szansy, byśmy spotkali się w połowie drogi między całkowitym zachowaniem status quo, a wezwaniami do ostatecznego zaorania tego, co zostało z polskiej edukacji?!
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.