Co nam umarło i dlaczego?

fot. Fotolia.com

Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Nie zdecydowałem się napisać w tytule „Co nam zdechło lub umarło…”, by nie sprowokować od razu emocji u tej części Czytelników, którzy słusznie dostrzegliby źródło mojej inspiracji w internetowej burzy, jaką wywołał profesor Jerzy Bralczyk, opowiadając się w wywiadzie za językową poprawnością słowa zdechnąć dla określenia śmierci zwierzęcia, w przeciwieństwie do umrzeć. Nie zamierzam przyłączać się tutaj do kakofonii rozmaitych opinii w tej kwestii; medialna zawierucha skłoniła mnie natomiast do bardziej ogólnej refleksji nad obecnym stanem komunikacji w naszym społeczeństwie.

Dla wielu osób okazało się szokujące, jak brutalnie część komentatorów zaatakowała znanego uczonego za wyrażoną opinię, choć trzeba podkreślić, że otrzymał on również mnóstwo wyrazów poparcia. Dla mnie bardziej uderzająca była jednak w ogóle wielka liczba ludzi, którzy poczuli potrzebę zabrania głosu w internetowej debacie, by wyrazić własne zdanie w tak – zdawałoby się – marginalnej kwestii! Jeszcze pół wieku temu, w czasach wczesnej telewizji, mało kogo poza specjalistami interesowały fachowe opinie intelektualistów, choćby mieli cenzus profesorski. Ówczesne media zajmowały się o tej porze roku trudną kampanią żniwną i urokami wypoczynku nad morzem, a nie tym, co myśli taki czy inny uczony. To zmieniło się wraz z rozwojem środków masowej komunikacji. Sam Jerzy Bralczyk, niczego mu nie ujmując, dzięki telewizji zyskał rozpoznawalność, o której jego poprzednicy w dziedzinie nauki o języku polskim mogli tylko marzyć. Te same media jednak, z zasięgami i siłą rażenia zwielokrotnionymi przez setki cyfrowych udoskonaleń, zaczęły poddawać ludzi wypowiadających się publicznie nieustającej recenzji odbiorców. W ten sposób w krótkim czasie instytucja autorytetu opartego na wiedzy czy dorobku danej osoby, szczególnie nacechowanego określeniem „niekwestionowany”, przeszła do historii.

Temat zaczął frapować mnie osobiście, odkąd kilka razy zostałem w internecie określony mianem autorytetu „upadłego”, bo w swoich wypowiedziach wyraziłem poglądy pedagogiczne niezgodne z przekonaniami moich krytyków. Również na lokalnym podwórku, w szkole STO na Bemowie, zaobserwowałem rosnącą nieufność, przede wszystkim wśród rodziców uczniów, a już szczególnie w sytuacjach trudnych, kiedy podejmujemy bardziej radykalne działania wobec niektórych wychowanków. Takich punktów zapalnych nie było dotąd wiele, co więcej, zdarzyło mi się również usłyszeć, że to właśnie autorytet dyrekcji bardzo ogranicza ich liczbę, jednak malejące społeczne zaufanie daje się odczuć. Warto podjąć próbę zrozumienia przyczyn tego zjawiska, nawet jeśli – co podejrzewam - może ono mieć charakter cywilizacyjny.

Ciekawe przemyślenia na ten temat znalazłem w artykule Roberta Walenciaka pt. „Pomieszanie z poplątaniem”, w tygodniku „Przegląd” (nr 28/2024). Napisał on tak:

Demokracja, emancypacja mas, gigantyczny rozwój mediów – to wszystko stworzyło nową rzeczywistość. Bardziej skomplikowaną niż była kilkadziesiąt lat temu. Życie publiczne, media wymuszają i na politykach, i na wyborcach, by na kluczowe sprawy mieli poglądy. By na wszystkim się znali. Lista tych spraw rozwijana jest bez umiaru.

W tym miejscu autor przytacza długi wykaz zagadnień, jakie koncentrowały uwagę polskich mediów w ciągu kilku(!) dni poprzedzających powstanie jego artykułu. Ja w zamian wyliczę niektóre tylko tematy dotyczące edukacji, zaprzątające uwagę społeczną w pierwszej połowie 2024 roku – zaledwie siedem lat po tym, gdy w jednej z publikacji stwierdziłem z żalem, że media interesują się polską szkołą tylko dwa razy w roku: pod koniec czerwca i na początku września. Otóż zajmowaliśmy się ostatnio, organizując dyskusję w wielu różnych formach, często tocząc gorące spory: ograniczeniem możliwości zadawania i oceniania prac domowych, „odchudzaniem” podstaw programowych (przy czym debata o liście lektur wciągnęła bez mała setki tysięcy dyskutantów i obfitowała w dramatyczne zwroty akcji z udziałem najwyższych władz MEN), podwyżkami wynagrodzeń nauczycieli, kształtem i wynikami egzaminu ósmoklasisty oraz matury, w tym niskim poziomem osiągnięć w zakresie matematyki. Przerabialiśmy doroczny festiwal krytycznych opinii o naciąganiu ocen, biało-czerwonych paskach na świadectwie, bezsensie ostatnich dni roku szkolnego, kiedy „nic się nie dzieje”. Do tego doszły nowe tematy: zbyt wielka (być może) swoboda rodziców w usprawiedliwianiu nieobecności dzieci w szkole, niskie osiągnięcia egzaminacyjne uczniów Szkoły w Chmurze, brak osobnego wynagrodzenia nauczycieli za prowadzenie wycieczek szkolnych. Kilkanaście zagadnień dotyczących pracy nauczycieli, w postaci postulatów kierowanych pod adresem MEN, dorzucił do puli Związek Nauczycielstwa Polskiego, wywołując oczywiście wiele komentarzy, a na to wszystko nałożył się jeszcze początek debaty na temat profilu absolwenta szkoły, który ma być kamieniem węgielnym reformy planowanej na wrzesień 2026 roku… A wracając do słów Roberta Walenciaka: Do tego mamy debaty na temat globalnego ocieplenia, cyberbezpieczeństwa, sztucznej inteligencji, imigracji, przyszłości Unii Europejskiej… Żadna głowa tego wszystkiego nie jest w stanie tego opanować.

Otóż to – po prostu nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego ogarnąć, co wcale nie zmniejsza medialnej (i politycznej) presji, by każdy z nas, w każdej możliwej sprawie wyrobił sobie jakiś pogląd.

W dalszej części artykułu redaktor Walenciak rozważa tę sytuację. Powinniśmy mieć zaufanie do specjalistów, do tych, którzy wiedzą, ale co zrobić, gdy eksperci mają różne zdania?! W dżungli, jaką stał się świat nie ma prostych ścieżek, nie ma wyznaczonych dróg, a przewodnicy się kłócą. Cóż pozostaje?!

Próbujemy na własną rękę rozeznać, kto ma rację. Bazując na naszej szczątkowej wiedzy, na intuicji, na domysłach. Patrząc, jak zachowują się inni. To przynosi różne skutki.

W tym miejscu dziennikarz wskazuje konkretne przykłady negatywnych skutków społecznych tego zagubienia, takie jak na przykład podważanie osiągnięć nauki czy popularność teorii spiskowych. Zgadzam się z jego wywodem, ale osobiście położyłbym nacisk raczej na zmiany w sposobie myślenia i działania jednostek próbujących sobie poradzić z przytłaczającym je zalewem informacji. Myślę, że tą drogą można wytłumaczyć wiele różnych zjawisk, zarówno o charakterze lokalnym, jak ogólnospołecznym.

Jeśli brakuje czasu i kompetencji, by zgłębiać kolejne tematy, siłą rzeczy wiedza jednostki staje się uproszczona, szczątkowa, oparta na przypadkowych źródłach. Do roli ważnego źródła informacji urastają krótkie filmiki, z których niewiele zostaje w głowie. W dłuższych tekstach czyta się kilka pierwszych zdań; poważniejsza publicystyka dociera do śladowego odsetka potencjalnych odbiorców. Szczątkowe informacje wystarczają jednak wielu dyskutantom do prezentowania własnego zdania. Debata jest powierzchowna i niemal nigdy nie prowadzi do wypracowania wspólnego stanowiska.

Drugi mechanizm radzenia sobie z nadmiarem informacji jest jeszcze prostszy i opiera się na emocjach. One stały się dominującym elementem naszego odbioru rzeczywistości. Pozwalają na szybką reakcję w odniesieniu do dowolnej kwestii, stając się użytecznym, choć w istocie pustym substytutem wiedzy i refleksji. Spontanicznymi, emocjonalnymi reakcjami można w krótkim czasie obsłużyć bardzo wiele tematów.

Media bardzo dbają, aby ludzkie emocje były cały czas w stanie pobudzenia. Czas życia poszczególnych kwestii liczony jest w godzinach, co najwyżej dniach. Nawet gwałtowna burza medialna nie kończy się konstruktywnym rozstrzygnięciem. Czy gorąca debata nad słowami prof. Bralczyka zbliżyła nas w jakikolwiek sposób do ustalenia, czy zwierzę zdycha czy umiera?!

Z pewnością jest wiele zagadnień z dziedziny językoznawstwa, w których zdanie Profesora także dzisiaj zostałoby przyjęte bez echa - w zasadzie każda kwestia zbyt specjalistyczna i zbyt odległa od codziennych doświadczeń, by wywołać emocje. Jednak relacje ludzi ze zwierzętami do takich nie należą i to wcale nie jest jakaś nowość. Wielokrotnie w przeszłości jako wychowawca zetknąłem się z sytuacją, gdy śmierć ukochanego Mruczka, Pimpusia czy Azorka łatwiej było dziecku oswoić, gdy mówiło się, że zwierzak umarł. Taka forma jest dzisiaj potrzebna także wielu osobom dorosłym. Nie ze względu na zasady poprawności języka, ale emocje, targające dzisiaj dorosłymi z większym chyba nawet natężeniem, jak młodymi.

Z przyczyn zasygnalizowanych powyżej żyjemy dzisiaj na potężnym emocjonalnym haju. Jeśli kochamy, to do obłędu, jeśli nienawidzimy, to ślepo, a w ogóle emocje targają nami niemal bez przerwy. Do tego dochodzą rozmaite trendy cywilizacyjne, bardzo często o szlachetnym podłożu – jak choćby właśnie tendencja do zrównywania zwierząt w prawach z ludźmi. Jednym z narzędzi wprowadzania przemian jest język – stąd kwestie językowe budzą tyle emocji. Powiedzmy sobie wprost, nie ma racjonalnego wyjaśnienia, dlaczego zwierzę nie może wyzionąć ducha, czyli zdechnąć. To słowo jednak odbierane jest negatywnie i żadna deklaracja językoznawcy tego nie zmieni. Będą zwierzęta umierać, bo wielu widzi – być może słusznie – w tym językowym zabiegu drogę do zbudowania dla nich szacunku i ulżenia losowi, jaki gotują im ludzie.

Stan ciągłego emocjonalnego pobudzenia, jakkolwiek zapewnia nam poczucie aktywności poznawczej, tudzież bycia „na bieżąco”, nie uchodzi bezkarnie. Po prostu są granice ludzkiej wytrzymałości. Śmiem twierdzić, że w tym kryje się przyczyna tak częstych dzisiaj problemów psychicznych, które dotykają coraz więcej ludzi, zarówno dorosłych, jak młodzieży. Przez ten stan emocjonalnego rozdrgania umarła nam (lub zdechła) zdolność prowadzenia rzeczowej debaty. Ona jeszcze tli się w niewielkich środowiskach specjalistów o na tyle wysokich kompetencjach i w na tyle fachowych kwestiach, że postronni nie są w stanie włączyć swoich emocji. Ale w dziedzinie polityki – nie ma na to szans. Podobnie zresztą jak we wielu innych kwestiach, gdzie emocje tak bardzo mieszają się z racjami, że nie sposób dojść z tym wszystkim do ładu. Na przykład w szkole, w relacji pomiędzy rodzicami i nauczycielami.

Kilka tygodni temu w artykule Hołd dla dealera, wyraziłem uznanie pod adresem dwóch bardzo różnych uczestników publicznego dyskursu na temat edukacji. Opracowania statystyczne Roberta Górniaka aka Dealerzy Wiedzy pozwalają toczyć dyskusję na twardym gruncie faktów (liczb), a więc rozumu. Póki Robert pozostaje tamże, zazwyczaj spotyka się z rzeczowymi komentarzami. Reakcje negatywne napotyka częściej wtedy, gdy odzywa się w nim duch publicysty, bo wtedy u odbiorców budzą się emocje. Wyrazy uznania skierowałem także pod adresem prof. Romana Lepperta, choć on nie zasila debaty konkretnymi opracowaniami, gdzie najważniejsze jest „mędrca szkiełko i oko”. Cenię go za to, że w świecie, który posiłkując się myślami Roberta Walenciaka starałem się tutaj opisać, zapewnia obsługę... emocji. Tworzy klimat, w której emocje przestają dominować, a pojawia się przestrzeń na rzeczową dyskusję. Obaj panowie pokazują, jak można próbować radzić sobie z obecnymi realiami, choć bez gwarancji sukcesu, bowiem, nie oszukujmy się, najgorsze wzorce powierzchowności dyskursu, braku kompetencji i wartościowania wszystkiego przez pryzmat emocji docierają z góry – ze świata polityki i mediów.

Czy jesteśmy w stanie wskrzesić rzeczową dyskusję, choćby na poziomie lokalnym?! Powściągnąć emocje, dać pierwszeństwo rozumowi?! Nie sądzę. Wymagałoby to jakichś indywidualnych działań na miarę samodzielnego wyciągania się z bagna za włosy, co miał podobno uczynić skutecznie baron Münchausen, ale przecież to tylko fikcja literacka. Daruję sobie kołczowskie porady, typu: zwolnijmy w życiu, dowiedzmy się więcej, nie reagujmy emocjonalnie, bo emocje zazwyczaj wymykają się świadomej woli. Owszem, możemy wyłączyć media społecznościowe, ale internet wyciągnie po nas swoje ręce innymi sposobami - najwyraźniej stał się już naszym nowym środowiskiem życia.

A po autorytetach nie ma co płakać. Każdy może być dzisiaj autorytetem dla siebie, albo wybrać sobie dowolny, z terminem ważności do pierwszej niezaakceptowanej przez siebie opinii. Zresztą, prędzej czy później miejsce dawnych autorytetów z krwi i kości zajmie sztuczna inteligencja...

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

Świetny sposób uczenia dorosłości, odpowiedzialności i współpracy - bez osądzania, bez wzbudzania po...
A może chodzi o to, aby introwertycy uczyli się udziału w dyskusji.
Jacek napisał/a komentarz do Wyzwanie dla prawnika...
Janusz Korczak powiedział „nie ma dzieci, są ludzie”. I to jest prawda. Przecież każdy dorosły kiedy...
Obawiam się, że to może się często zmienić w atak 2:1 lub 3:1 - kiedy rodzice wezmą stronę dziecka (...
To się nazywa "zimny telefon" - metoda marketingowa polegająca na dzwonieniu do losowych ludzi, nie ...
Gość napisał/a komentarz do Oceniajmy rzadziej!
Przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Dziękuję za ten artykuł.
Ppp napisał/a komentarz do Oceniajmy rzadziej!
Terada i Merill mają CAŁKOWITĄ rację. Jak ktoś chce i może - nauczy się i bez oceniania. Jeśli ktoś ...
Marcin Zaród napisał/a komentarz do Szkolna klasa - dobre miejsce do współpracy
Mój syn będąc w liceum w klasie mat-info-fiz prosił z kolegami o ustawienie takich tablic na korytar...

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie