Dyrektor CKE, dr Marcin Smolik, został odwołany ze stanowiska. Moim zdaniem klarownym powodem było zawalenie, po raz drugi z rzędu, procesu matury rozszerzonej z języka polskiego. Podczas gdy w ubiegłym roku CKE poległa na kryteriach oceny, w tym roku fatalnie wypadli egzaminatorzy. Nie jest jasne, czy realizowali źle sformułowane instrukcje, czy nie zrozumieli instrukcji, ale egzamin wypadł niezasłużenie, z perspektywy kandydatów, słabo. Uczniowie ruszyli z odwołaniami, ale co z tego, jeśli decyzje w większości wypadków zapadły lub zapadną już po terminie rekrutacji na studia.
Innymi słowy, w przypadku egzaminu, który zdawało niespełna 60 tysięcy osób, mniej więcej tyle, ile egzamin z geografii i mniej niż egzamin na poziomie rozszerzonym z matematyki, CKE zawiodła i ministra edukacji podjęła jedyną możliwą decyzję, aby zwolnić osobę, która odpowiada za CKE w całości, czyli dyrektora.
W mediach publicznych słychać zachwyty, szczególnie osób, które na co dzień głośno, ale niezbyt rozsądnie, krzyczą na temat edukacji publicznej. OK, mają swoją chwilę, jak chcą, niech wierzą, że to ich krytyka, a nie błędy urzędnicze pozbawiły posady dyrektora Smolika. Niemniej jednak warto zdać sobie sprawę, w którym miejscu jesteśmy, jeśli chodzi o maturę.
Matura na poziomie podstawowym
(Prawie) wszyscy ją zdają, więc jako egzamin nie ma żadnego sensu, a kosztuje i sporo pieniędzy, i energii, i nerwów. Nie znam naukowych analiz na ten temat, ale wygląda na to, że gdy w Polsce wzrosło bezrobocie, w tym wśród młodzieży, ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć dostęp do studiów i w ten sposób choć przez parę lat przechowywać kolejne młode pokolenia. Rynek jak to rynek odpowiedział mnóstwem szkół wyższych palenia w piecu i wszystko było dobrze, do czasu, kiedy politycy doszli do wniosku, że dość już tego i warto zacząć serio myśleć o jakości kształcenia. Tyle, że w międzyczasie w Polsce utrwalił się hype na studia wyższe, więc ze świeczką szukać polityka, który zaryzykuje operacje podniesienia wymagań matury podstawowej. Choćby o 1% co roku, po 20 latach doszlibyśmy do 50% i wtedy zaczęłoby to wyglądać rozsądnie. Przy okazji, mam wrażenie, że MNiSW serio myśli, co zrobić z tym szkołami wyższymi, których głównym wkładem w wykształcenie jest wydrukowanie, za pieniądze, dyplomu. Natomiast bardzo potrzebna jest sieć dobrych, wymagających wyższych szkół zawodowych, ale to już inna historia.
Matury rozszerzone
W tej sytuacji podjęto jakiś czas temu polityczną decyzję, co do której moim zdaniem panował konsensus po obu stronach barykady, że rolę sita, które ma pozostawić osoby mogące z sensem myśleć o studiach wyższych na przyzwoitych uczelniach, spełnią egzaminy rozszerzone. I trudno nie zauważyć, że to się w zasadzie udało. W bańkach nauczycielskich, w których jestem, matematyka, fizyka, biologia, poziom egzaminów rozszerzonych jest chwalony. Z kronikarskiego obowiązku odnotuje tutaj bardzo ciekawy ruch Wydziału Fizyki UW, gdzie wyniki rozszerzenia z fizyki nie są brane pod uwagę, ponieważ statystycznie mocno korelują się z wynikami rozszerzenia z matematyki. Zauważyłem, że nauczyciel fizyki w LO nie są z tego zadowoleni. Na podstawie doświadczenia ze szkoły podstawowej uważam, że brak egzaminu końcowego z danego przedmiotu powoduje wprawdzie, że uczniowie nie czują przymusu nauki, ale jest to fantastyczne wyzwanie dla nauczyciela.
Dobrze, powtórzę jeszcze raz, maturalne egzaminy rozszerzone z wielu przedmiotów, poza językiem polskim, nie tylko nie wywołują większych kontrowersji, ale są chwalone, a trafiłem nawet na opinię, że rozszerzenie z matematyki mogłoby być trudniejsze, wymagać więcej dowodzenia itd. Pytanie więc, co z tym polskim?
Nie wiem. Rozumiem jednak, że trudno jest przyjąć sposób myślenia, który zadowoli wszystkich. Jeśli rozszerzenie z polskiego ma być przepustką na filologię i historię literatury, to trudno jest uniknąć pytania o sprawdzanie znajomości tejże historii literatury czy pewnych formalnych pojęć z zakresu jej badania (synkretyzm!) tak jak w przypadku np. matematyki. Osobiście jestem przeciwnikiem robienia z liceum szkoły wyższej. Uważam jednak, że na to pytanie powinni odpowiedzieć przedstawiciele odpowiednich wydziałów uniwersytetów. Jeśli wystarczy im, żeby kandydat na studenta był głęboko oczytany i umiał, używając bogatego zasobu słów, opisywać swoje wrażenia, to z pogłębionych formalnych wymagań można zrezygnować. Może też być tak, że osoba ubiegająca się o indeks na Wydziale Polonistyki któregoś z najlepszych polskich uniwersytetów powinna mieć już znajomość podstawowych narzędzi analizy literackiej.
Tak czy inaczej, trzeba najpierw ustalić, o co chodzi w przypadku danego przedmiotu, a dopiero potem zająć się opracowaniem treści i formy egzaminów. IBE ma stworzyć profile absolwentów, ciekaw jestem, jak sobie da z tym radę, zadanie w XXI wieku nie jest wcale proste. Zasadniczym problemem polskiego systemu egzaminacyjnego było do tej pory to, że jak przysłowiowy ogon kręcił psem, to znaczy procesem kształcenia. Należy docenić, że w przypadku szeregu przedmiotów, np. fizyki, udało mniej więcej uzgodnić potrzeby procesu edukacji i wymagania egzaminacyjne. Jak widać, język polski pozostaje problemem do rozwiązania, choć zaglądając na portal Mapa Egzaminów, można bez trudu znaleźć licea, w których średnia z rozszerzenia z języka polskiego jest rzędu 70-80 procent. A więc, wbrew opinii osób kontestujących ten egzamin, można. Może po prostu trzeba zapytać nauczycieli, uczących w tych szkołach, jak to zrobili?
Rola CKE
Kluczową sprawą jest osoba kolejnego dyrektora CKE, który zostanie wyłoniony w konkursie. Dla wielu najlepszymi kandydatami są osoby z grona edukacyjnych krzykaczy. Ministra kilka razy już pokazała, że jest podatna na populistyczną presję. Lepiej jednak byłoby, gdyby pana Marcina Smolika zastąpiła osoba o umiarkowanie konserwatywnych poglądach, która będzie umiała ogarnąć problem egzaminów z języka polskiego, jednocześnie nie psując tego, co już zostało zrobione. Można oczywiście ulepszać zarówno formę, jak i treść rozszerzeń, na pewno warto w końcu zastanowić się, czy te egzaminy w większym stopniu mogłyby dać zdającym szansę wykazania się, a nie tylko sprawdzenia wiedzy. Na świecie są takie przykłady. W każdym jednak wypadku warto pamiętać, że wybór kursu jest tutaj decyzją polityczną, a CKE pełni (tylko i aż!) rolę wykonawcy.
Notka o autorze: Lech Mankiewicz jest fizykiem, astrofizykiem, edukatorem, redaktorem polskiej wersji Khan Academy. Profesor Centrum Fizyki Teoretycznej PAN, wieloletni dyrektor tego instytutu. Od kilku lat także nauczyciel fizyki w jednej z podwarszawskich szkół podstawowych. Należy do społeczności Superbelfrzy RP.