Uwielbiam sport wyczynowy (co wynika z mojego sportowego charakteru i opływowej sylwetki), a w zasadzie dwa sporty. Jako że jestem Europejczykiem są to sporty na wskroś europejskie – Eurosport 1 i Eurosport 2. W związku z codziennymi obowiązkami zawodowymi w moich szkołach sporty owe uprawiam w przedpołudniowe weekendy – za to z niezmienną pasją. Jestem człowiekiem wielowymiarowym, więc w zimie uprawiam sporty zimowe, a w lecie letnie. Jeżdżę, skaczę, biegam, strzelam, pływam, rzucam, miotam – do wyboru do koloru. Oczywiście jako przedstawiciel gatunku jestem jednowektorowym znajomym wszystkich, którzy w te sporty są najlepsi i zajmują czołowe miejsca -> ja znam ich doskonale, oni o mnie nic nie wiedzą. Nie przeszkadza mi to specjalnie w uprawianiu moich ukochanych dyscyplin.
Jestem również absolutnym potwierdzeniem tezy, że wyczynowe uprawianie dyscyplin powoduje szereg kontuzji bezpośrednio związanych z owymi dyscyplinami. Mam część z tych przypadłości, część nawet operowanych jak na profesjonalistę przystało np. łokieć tenisisty, który ujawnił się u mnie po drugiej wizycie na korcie. Tak nie miał nawet Novak Djoković – co nie świadczy o nim źle, ale każe na moje starania spojrzeć z należną atencją.
Nie żebym się chwalił, ale wiem wiele o sprzętach, którymi w weekendy posługują się moi znajomi liderzy światowych tabel: wiem, jakie narty dla kogo, na jaki stok i jakie konkurencje, znam zasady ostrzenia łyżew hokejowych w trzech lub czterech profilach, znam typy i budowę rakiet tenisowych, zasady ich doboru, teoria budowy tyczek do skoku wzwyż może mnie ustawić jako cichego doradcę mojego szwedzkiego kumpla Armanda Duplantisa (oczywiście jednowektorowo). Nie jest mi obca budowa jachtów Cup of America i wiem, jak działają foile, na których żeglowanie z dzikimi prędkościami mierzwi mi resztki włosów. Znam wagi kul, młotów i dysków z podziałem na płcie, wyważałbym oszczepy, gdyby ktoś tego potrzebował oraz polerował kadłuby bobslejów – znowuż, gdyby mój związek z wielkim sportem nie był jednowektorowy.
Profesjonalnym sportowcem jestem od 30 lat z okładem. Pamiętam nawet starodawne urządzenia do uprawiania sportów, np. drewniane rakiety tenisowe, dziwaczne narty, oszczepy wbijające się pionowo i buty, w których biegało się wolniej. Oczywiście nie wszystko się zmienia – np. szachy wciąż pozostały takie same, choć szachiści jak Garri Kasparov od dawna nie rozpalają wyobraźni. Czas, od jakiego uprawiam eurosporty, oznacza również ni mniej, ni więcej to, że widziałem rozbłyski supernowych gwiazd w rozmaitych konkurencjach, obserwowałem ich – zdawałoby się – nieprzerwane pasma sukcesów, potem walkę z kontuzjami i odejście z wielkiego sportu, niekoniecznie w niebyt. Niełatwo jest obserwować, jak twoi jednokierunkowi przeciwnicy są zamieniani przez młodszych zgodnie z dewizą barona de Coubertin: Citius-Altius-Fortius.
I w zasadzie działa to we wszystkich dziedzinach życia. Z wyjątkiem edukacji.
Zawodnicy tej ligi są w trybie „on” od początku do końca kariery; tryb „standby” jest tak okrutnie niepopularny, że można go spokojnie pominąć. Co ciekawe, kompletnie inaczej niż w sporcie, wymiana zawodników (a konkretnie z racji parytetu: zawodniczek) na młodsze (pardon zawodniczki!), bardziej wydajne egzemplarze nie ma nic wspólnego z ich wynikami sportowymi. Obojętnie – czy citius czy nie citius, czy fortius, czy raczej nie – pozostają w puli zawodników do końca kariery. Brak rywalizacji wewnętrznej w drużynie sprawia, że zanika chęć realizacji olimpijskiego zawołania, bo nie ma ona żadnego sensu – finansowego w szczególności. Podejmowanie dodatkowych ćwiczeń i zadań by jednak fortius jest fanaberią nielicznych zapaleńców, których konstrukcja wewnętrzna jest inna niż reszty. Takich Lewandowskich, Małyszów czy Stammów – którzy trafiają się raz na stulecie i sami z siebie, bez żadnego systemowego wsparcia, a nawet przy systemowym i społecznym zniechęcaniu pokazują, że idea pana barona żyje gdzieś w zakamarkach społecznych marzeń – jest jak na lekarstwo. To ślepe podarunki losu.
Troszkę inaczej niż w sporcie rozkłada się poziom mocy: w większości dyscyplin sportowych mistrzostwo osiąga się i utrzymuje między 20 a 40 rokiem życia: 40-letni topowi piłkarze, siatkarze, narciarze czy skoczkowie zdarzają się jak prawi i sprawiedliwi w szeregach PiS – tak rzadko, że w otarciu o błąd statystyczny. Są oczywiście sporty wyjątkowe (jak bilard na przykład), gdzie ta zasada nie działa – ale to wyjątki. Nasz mózg i ciało są po prostu wtedy najsprawniejsze – im dalej, tym gorzej. W edukacji wiek wygląda trochę inaczej – większość sportowców dyscyplin edukacyjnych grających w polu osiąga maksymalne wyniki między 30 a 55 rokiem życia – to znacznie różniące zakresy od typowo sportowych. Może dlatego, że co rok zmieniają się nie tylko narzędzia, którymi mamy osiągać wyniki (co by było, gdyby rozmiar, waga i budulec kuli był inny nie każdego roku dla wszystkich zawodników, ale dla każdego zawodnika na każdych zawodach?), ale i sposób pomiaru, bo do mierzenia biorą się wszyscy: wszak na tym KAŻDY się zna, PRAWIE jak na sporcie… Więcej czasu zajmuje nam więc nabycie umiejętności dostosowywania się do dynamicznie zmieniających się warunków, w których przyszło nam startować w zawodach…, w których nie musimy zdobywać najlepszych miejsc, bo… nie jesteśmy reprezentacją Austrii czy Norwegii w Alpejskim Pucharze Świata – nie musimy prowadzić wyniszczających wewnętrznych wojen, bo nie ma o co wojować: piniondz jest na przeżycie i większy wg zasług nie będzie, a splendor wątpliwy. 40-letnia nauczycielka to ledwie dziewczę na początku kariery – przed nią jeszcze co najmniej 20 lat fedrowania na przodku (25 lat w przypadku młodzików) – nie ma więc co się napinać ponad miarę. Mierz zamiary na siły – a tych nie przybędzie.
Dlatego też wieloletnio uprawiając Eurosport 1 i 2, zauważam w wielu dyscyplinach zmianę warty: nie ma już Federera i Murray’a w tenisie, polskie akcenty w sztafetach są już historią, supernowe w stylu Usaina Bolta dawno już zgasły, a stabilna forma Piotra Żyły pozostała jedynie w wypowiedziach. Z radością uczę się nowych nazwisk we wszystkich konkurencjach, a de Coubertin w grobie się nie przewraca – jego maksyma nadal działa. W sporcie.
W edukacji wyraźnie widać brak nowych nazwisk w radach pedagogicznych i na konferencjach edukacyjnych, a rodzynki w edu-serniczku są nieliczne, choć jeśli już są, to raczej okazałe niż wydmuszki. Na tych rodzynkach nie da się jednak zbudować „nowej szkoły”, którą zawzięcie klei na papierze i w medialnych przekazach kolejne pokolenie urzędników MEN. Bohaterowie są zmęczeni – co udowadniał już w 1955 roku Yves Montand w świetnym, niedostępnym już nigdzie filmie – ale nowych, młodych, bohaterskich przodkowych nika ni ma jak mawia Baca.
I nie za bardzo widzę jakiekolwiek pomysły na zmianę tego stanu. Są rewolucyjne pomysły na zmianę podstaw programowych, nowe przedmioty (a któżby miał ich uczyć?), egzaminy bez matmy, ostatnie i pierwsze lekcje, a gorący kartofel kadry MEN złożonej z zawodników 55+ chyba pozostanie dla kolejnego rządu – wszak wszystko się zmienia, ale tradycja czteroletnich gorących kartofli, które podrzuca się poza urzędniczy horyzont zdarzeń zdaje się wieczna. Jedyny pomysł – doszuflować kasy! jakoś nie przemawia do narybku.
W Szuflandii naczelny krasnolud ustami Jerzego Stuhra wypowiada prorocze słowa o możliwej zagładzie krasnoludków, gdy wybiorą życie w Kingsajzie: A wtedy może dojść do tego, że któregoś dnia tylko my dwaj musielibyśmy koniom grzywy pleść.
P.S. A widział ktoś ostatnio żywego konia?
Notka o autorze: Jacek Ścibor, nauczyciel informatyki w Szkole Podstawowej w Chrząstawie Wielkiej. Założyciel i administrator społeczności Superbelfrzy RP, red naczelny „IT w edukacji” (2013-2016), autor artykułów na łamach blogów, czasopism i portali edukacyjnych (edunews.pl, superbelfrzy.edu.pl, Meritum), prelegent i współorganizator merytoryczny konferencji edukacyjnych. Wieloletni pracownik Zakładu Dydaktyki Ogólnej Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu w Białymstoku. Artykuł ukazał się w blogu Superbelfrów RP. Licencja CC-BY-SA.