Żyjąc w oświatowo-edukacyjnej bańce, nie sposób uniknąć zastanawiania się nad faktem kiepskiego PR-u, jaki jest udziałem nauczycieli. Wcześniej czy później, każdy przedstawiciel tej profesji, nawet jeśli jakimś cudem osobiście nie zetknął się z pogardą, poniżeniem czy wręcz hejtem w życiu i w Sieci, doświadcza publicznego, bezosobowego pręgieża opinii, pomówień, szyderstw i pretensji. Niedawno zdarzyło mi się przyglądać jednej z sieciowych dyskusji na ten temat i jak zwykle ramy komentarza na forum okazały się dla mnie za ciasne.
Problem jest bowiem bardzo złożony i wymieniane tam (i wszędzie indziej) przyczyny tego stanu rzeczy nie wyglądały na tyle przekonująco, by tłumaczyć skalę zjawiska. W komentarzach, jak zwykle, przeważały mocno emocjonalne wypowiedzi i dwie tendencje: wybielanie bohaterów rozważań oraz podkreślanie wszelkich możliwych ich wad i niedociągnięć. Przedstawianie tej profesji z perspektywy z góry założonych cech, które mają charakteryzować wszystkich jej przedstawicieli i tworzyć im laurkę, do niczego sensownego nie prowadzi. Prowokuje jedynie tych, którzy mają jednak przykre doświadczenia ze szkołą, do mnożenia kontrprzykładów, które statystycznie rzecz biorąc też muszą się zdarzać. Niestety, te złe przeżycia będą zawsze medialnie bardziej nośne – takie są naturalne priorytety naszego postrzegania świata, ukształtowane przez ewolucję. Tak powstałe stereotypy bywają dziedziczone kulturowo, a złe wspomnienia mają większą siłę narracyjną niż pozytywne – na odbiór społeczny zawodu nauczyciela wpływa więc długotrwała pamięć pokoleniowa. Dorośli, którzy obecnie dominują w debacie publicznej, często dorastali w realiach szkoły autorytarnej, pełnej sztywnych rytuałów i hierarchii. Tamte doświadczenia, nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy częściowo nieaktualne, mocno kształtują zbiorowy obraz nauczyciela jako figury kontrolującej, anachronicznej i nieempatycznej.
Nie można w tym miejscu pominąć specyfiki efektów pracy nauczyciela – są one odroczone w czasie i trudne do jednoznacznego zmierzenia. Społeczny prestiż zawodów rośnie zwykle wtedy, gdy rezultaty są namacalne i szybkie. Tymczasem edukacja działa długofalowo, a jej wpływ jest często rozproszony i łączony z innymi czynnikami. To utrudnia społeczności przypisanie sukcesów konkretnym nauczycielom i sprzyja lekceważeniu ich roli.
Równie istotna jest zmiana modelu rodziny i postępujące rozwarstwienie kapitału kulturowego rodziców. Wielu z nich nie posiada narzędzi, by rozumieć cele edukacji, a spodziewa się po szkole dopasowania do ich indywidualnych oczekiwań. Inni, przeciwnie, mają wysoki, ale odmienny kapitał kulturowy i traktują nauczycieli protekcjonalnie. W obu przypadkach nauczyciel staje się adresatem frustracji i niezrozumienia, wynikających nie tyle z jego działań, co z braku wspólnej ramy interpretacyjnej.
Dodatkowym czynnikiem jest niejasność społecznej misji szkoły, jakąkolwiek spójną interpretację właściwie uniemożliwiająca. Czy szkoła ma przede wszystkim uczyć? Wychowywać? Opiekować się? Kształtować obywatela, czy zaspokajać potrzeby rynku pracy? Ta wieloznaczność powoduje, że różne grupy społeczne przypisują nauczycielom rozbieżne role i oczekiwania, a żadna z tych funkcji nie jest w pełni uznawana i doceniana. Nikt przy tym nie chce przyznać, że proste ich zsumowanie, w dowolnej kolejności priorytetów, jest po prostu nierealne. Efektem jest rozproszenie autorytetu – nauczyciel staje się jednocześnie odpowiedzialny za wszystko i za nic, i takim też staje się jego powszechny, zerojedynkowy wizerunek, zależny od punktu siedzenia.
Tymczasem, nauczyciele nie są ani najbardziej kryształową, czy najlepiej wykształconą grupą zawodową ani też nie są winni nawet połowie złej aury, jaka ich otacza w społeczeństwie. Myślę, że, jak wszystkie grupy zawodowe, przejawiają pełne spektrum postaw i osobowości, co wskazywałoby raczej na wysokie prawdopodobieństwo postrzegania ich w sposób neutralny. Wszyscy jednak doskonale wiemy, że tak się nie dzieje – nauczania, pod względem codziennej na niego ekspozycji, nie da się porównać chyba z żadnym innym zawodem, nie można się więc dziwić, że jest on w ludzkich wrażeniach (i wyobrażeniach) nadreprezentowany i budzi niejednokrotnie skrajne emocje. Tego raczej nie da się zmienić ani uniknąć.
Do tej nadreprezentacji emocji przyczynia się także popkultura. Filmy, seriale czy memy bardzo często przedstawiają nauczycieli w sposób karykaturalny jako sfrustrowanych biurokratów, naiwnych idealistów albo wręcz wrogów młodzieży. Taki uproszczony obraz utrwala się w świadomości zbiorowej i działa jak filtr interpretacyjny – pojedyncze negatywne przypadki są łatwo dopasowywane do znanego schematu, a pozytywne rzadko przebijają się do sfery publicznej.
Kwestią zasadniczą nie są jednak same dobre czy złe doświadczenia, wynoszone ze szkoły (bo one pewnie jakoś by się uśredniły), ale pewnego rodzaju nastawienie, czy wręcz uprzedzenie, z którym obecnie dzieci do szkoły przychodzą i, karmione dominującą narracją, nie mogą nie doznać rozczarowania, jako samosprawdzającej się przepowiedni.
Co jest tego przyczyną? Trudno tu wskazać jednego, konkretnego winnego. Osobiście winiłbym czynnik kulturowy – upowszechnienie postmodernistycznego przesłania o równoważności każdej treści, rozumianego (błędnie) jako równouprawnienie faktu i bzdury. Nieco upraszczając wywód, można twierdzić, że ta narracja dostała od historii fory w postaci narzędzia propagacji o niespotykanej w dziejach sile. Na dodatek, wiadome medium ma do przekazania treść populistyczną, której przeciętny odbiorca raczej się nie oprze: Wszyscy mają rację, wszyscy wszystko wiedzą, autorytety są zbędne i fałszywe, istnieją tylko po to, by nas zniewolić. Mamy do czynienia z nowym wcieleniem starej jak świat rewolucji ludowej – odwiecznego buntu ignorancji wobec krępujących ją zasad, ucieleśnianych przez tych przedstawicieli „establishmentu”, którzy ośmielają się twierdzić, że wiedzą coś lepiej i starają się uczynić z tego przekaz normatywny – lekarzy, prawników, nauczycieli, etc. Z wymienionych, tylko nauczyciele nie posiadają dziś decydujących „argumentów” w publicznym sporze o wszystko i wyniki tej konfrontacji właśnie obserwujemy w pełnej krasie.
Na ten podkład ideowy nakłada się potanienie edukacji oraz deprecjacja wiedzy, wynikająca z jej „niepraktyczności” dla grup słabiej wykształconych, których byt w większości nie zależy już od pozyskania jakiejkolwiek wiedzy konkretnej. Wobec relatywnie niskich wymagań ze strony odbiorcy, uznano, że nadmierne inwestowanie w kształcenie samych nauczycieli nie ma ekonomicznego uzasadnienia, choć usiłuje się to kamuflować permanentnym dokształtem po godzinach. Niska selekcyjność zawodu nauczyciela w ostatnich dekadach znajduje swoje odzwierciedlenie w negatywnym postrzeganiu zawodu. W przeciwieństwie do zawodów takich jak medycyna czy prawo, ścieżka do zawodu pedagoga była stosunkowo łatwa, co utrwaliło w opinii publicznej przekonanie, że to zajęcie dla tych, którzy „nie poradzili sobie gdzie indziej”. Choć to generalizacja krzywdząca wielu świetnych nauczycieli (a wśród nich są naprawdę świetnie wykształceni), wizerunkowo okazała się bardzo trwała.
Do tego mamy jeszcze populizm rządzących z prawa i z lewa, a także działalność edukacyjnych szamanów, którzy dostrzegli zapotrzebowanie na proste rozwiązania (i ogólne przyzwolenie na takie zapotrzebowanie) i kręcą na tym własne lody. Większość tych „obudzonych”, „nicniemuszących” i „wyzwolonych z systemu” pełni rolę ludowych trybunów, krzyczących do tłumu, to, co ten chce usłyszeć – że jest biedny i uciśniony. A jeśli mamy uciśnionych, to ktoś ich musi uciskać. Będzie to oczywiście (zawsze opresyjne) państwo, narzucające (autorytarne/zbędne/niewłaściwe) programy nauczania i nauczyciele (żołnierze systemu/klawisze) programy te realizujący.
Upowszechnieniu tej „oczywistej oczywistości” sprzyja kolejny trend społeczny – powszechna wręcz autowiktymizacja. Wobec uniwersalnie przyjętej w zachodnich demokracjach, politycznie poprawnej (i interesownej) narracji, zdejmującej z jednostki odpowiedzialność za cokolwiek w jej życiu, codziennie przybywa nam ludzi z dojmującym poczuciem krzywdy, głęboko przekonanych, że są ofiarami cudzych knowań i zaniedbań. To nie tylko zaplecze dla środowisk radykalnych, opierających swoje rozumienie rzeczywistości i tożsamości na teoriach spiskowych, ale także dla pozornie całkiem umiarkowanych, rozsądnych ludzi, którzy uwierzyli, że to ich szeroko pojęte otoczenie ma zawsze obowiązek dostosować się do ich niejednokrotnie sprzecznych celów i dążeń, a nie odwrotnie. Nauczyciel staje się dla nich naturalnym symbolem ograniczeń, nawet jeśli wynikają one jedynie z teoretycznie obowiązujących norm, powszechnie uznawanych przez społeczeństwo. I dzień w dzień nie daje im o nich zapomnieć.
Normy te ulegają jednak swoistej dewaluacji, kiedy mają dotyczyć jednostek dość powszechnie postrzeganych jako pariasi. Mamy tu spotkanie kolejnych dwóch czynników, które się na siebie nakładają i wzmacniają: ogólnoludzkiego, uniwersalnego mechanizmu kozła ofiarnego (dehumanizacji przeciwnika) i kolorytu lokalnego, w postaci roszczeniowej mentalności postetatystycznej, pożenionej ze zwykłym warcholstwem. Dla przedstawiciela tej ostatniej, nie ma lepszego celu ataku i sposobu poprawienia sobie humoru niż zmieszanie z błotem niezguły, niezdolnej do zapewnienia sobie przyzwoitej stopy życiowej, nieustannie jęczącej i żebrzącej o łaskawy datek. Swoje dokłada dysponent datków, raz po raz pokazujący pariasowi jego miejsce w szeregu. Nawet jeśli państwo nie robi tego z pełną premedytacją, zdecydowanie korzysta z odgromnika społecznych emocji, który zbudowało przez dekady zaniedbań i spychotechniki. Niezależnie od swoich kompetencji poznawczych i kierowanej ku niemu, z okazji Dnia Edukacji, oficjalnej gadki szmatki, rodem z Plastusiowego pamiętnika, obywatel rozumie, jaka jest prawdziwa pozycja oświaty na liście priorytetów każdego rządu oraz jaką ma ona wartość sugerowaną i nie widzi powodu, by tego nie manifestować w stosunku do jej, z definicji już, nieudolnych komiwojażerów.
Nie mam zamiaru (ani tyle tupetu), by twierdzić, że środowisko nauczycielskie nie ma nic za uszami, ale wiele z tego brudu powstaje w wyniku bezsilności, której nie uleczą żadne szkolenia. To także skutek nieporadnej, choć psychologicznie usprawiedliwionej obrony przed bezpardonowym atakiem i niemożliwości ustalenia aksjologii swojego własnego działania, w obliczu sprzeczności oczekiwań, stawianych przed tą profesją. Eufemizmem będzie powiedzieć, że nie wszyscy nauczyciele radzą sobie z przedstawionymi powyżej realiami. Czysto biologiczne wykruszanie się kadry, która swoje, nie tylko miękkie kompetencje pedagogiczne opiera na wiedzy i doświadczeniu, a nie na wytartych sloganach z bieda-kursów, kompensowane jest w sposób losowy. Przybywa ludzi zupełnie wypalonych, niepotrafiących poradzić sobie psychicznie nie tylko z opisywaną presją, ale i z własnymi problemami, niespecjalnie odmiennymi od tych trapiących ich uczniów. Coraz więcej oportunistów, zdolnych nagiąć się do wszystkiego, podążyć za każdą bzdurą, byle nowomowa w teczkach i papierach się zgadzała. Rośnie liczba tych, którzy uwierzyli, że w oświacie nie chodzi o… edukację. Zaczynają dominować czekający na świętego Grala dydaktyki i metodyki, objawianego raz po raz przez internetowych guru. Nie brakuje też zupełnie zdezorientowanych, niezdecydowanych, których ekspertów od wszystkiego słuchać i której narracji dać wiarę, będąc już niezdolnymi do tworzenia własnej.
Warto tu podkreślić fakt, że środowisko nauczycielskie jest bardzo rozproszone i pozbawione silnej, jednolitej reprezentacji. W przeciwieństwie do wspomnianych lekarzy czy prawników, nie istnieje wyraźny głos środowiska, który kształtowałby opinię publiczną w sposób spójny. Niejednomyślne, poróżnione związki zawodowe skupiają się głównie na aspektach płacowych i protestach, przez co nie budują pozytywnej narracji zawodu. To sprawia, że nauczyciele w debacie publicznej występują raczej jako rozproszone jednostki niż jako wspólnota zawodowa.
Spora część podmiotu edukacji to zauważa i nie jest w stanie wykrzesać z siebie poważania dla profesji, która swojej własnej, spójnej narracji i tożsamości nie posiada lub nie potrafi wyartykułować. Dobrych i szybkich rozwiązań tego problemu nie widzę. Nie dlatego, że brakuje mi wyobraźni, ale z powodu przekonania, że skrzywionej percepcji oświaty publicznej i jej kadry nie da się naprostować, bez działań obliczonych na dekady. Nie sądzę, by zapoczątkowały je nadzwyczaj mądre decyzje jakiegoś ministra-demiurga (zwłaszcza takiego, który nie potrafi do szkół wprowadzić przedmiotu, który podobno jest priorytetem, wykonuje gesty pod publiczkę i dziwi się, że przynoszą efekty przeciwne do założonych i chce podnosić prestiż profesjonalistów, każąc im pozostawać dyspozycyjnymi i nie płacąc im za to). Lepiej już było. Póki co, mamy wizerunkowy kryzys na resortowe zamówienie, ale zmierzamy do maksimum wychylenia na sinusoidzie ludzkich nastrojów. Te nastroje nie zmienią się, żeby zrobić nauczycielom przyjemność – tę zmianę może wymusić jedynie realna groźba załamania systemu. Co będzie czynnikiem odwracającym tendencje, nie wiem, ale nowy trend kulturowy z pewnością kiedyś nadejdzie. Podejrzewam, że wymusi na szkole (a raczej na jej dysponentach) otrzeźwienie (nie da się nadal trzymać kursu na przetrzymanie, nie bacząc na realia), samoograniczenie (promowanie koncepcji człowieka orkiestry, wykonującego dwadzieścia zawodów, zamiast jednego, raczej się nie sprawdza) i racjonalność (uczenie wszystkich wszystkiego za darmo, to owszem, mission, ale impossible) – czyli coś, co przywróci, najpierw tożsamość nauczycielom, a potem normalność w ich społecznym odbiorze.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.


