Szok i niedowierzanie oraz tradycyjna, medialna mieszanka podziwu i potępienia – mam wrażenie, że dawno już żaden akt prawny nie był przedmiotem tak powszechnego zainteresowania na całym świecie: Australia jako pierwszy kraj na świecie przyjęła ustawę całkowicie zakazującą korzystania z mediów społecznościowych osobom poniżej 16 roku życia.
Zakaz obejmie wszystkie główne platformy (TikTok, Instagram, Snapchat, Facebook, X, etc.) i nie przewiduje żadnych wyjątków, nawet jeśli rodzice zainteresowanych wyrażą zgodę na posiadanie przez nich konta. Co ciekawe, odpowiedzialność za przestrzeganie nowego prawa spoczywać ma na firmach technologicznych, które będą musiały skutecznie blokować dostęp małoletnich, a za (nieuniknione) naruszenia grożą im bardzo wysokie kary finansowe.
Kiedy ta wieść gruchnęła, niemal stanęła mi w oczach owacja na stojąco, w wykonaniu urzędowo i prywatnie zatroskanych dobrostanem dzieci, ich kondycją psychiczną, stosunkiem do świata i szkolnych obowiązków. Oczy naszych licznych zatroskanych z pewnością zwróciły się natychmiast w stronę Parlamentu Europejskiego, w oczekiwaniu na przegłosowanie analogicznego, ostatecznego rozwiązania kwestii niebezpiecznych mediów na naszym kontynencie. Osobiście jakoś nie podzielam tego entuzjazmu.
Zacznę od tego, że wszelka inkwizycja i prohibicja kojarzy mi się jak najgorzej. Zwłaszcza, gdy wprowadzana jest 10-15 lat za późno, a jej egzekucja jest co najmniej wątpliwa. Problem z takimi działaniami polega na tym, że praktycznie zawsze są musztardą po obiedzie, nawet jeśli wynikają ze szlachetnych pobudek. Żadna, w dowolnym sensie użyteczna technologia, w swoim czasie uważana za potencjalnie groźną, nigdy nie została zastopowana, ani w pełni uregulowana. Tego się po prostu nie da zrobić, a wszelkie obecne strachy, działania, inicjatywy i regulacje to pic na wodę fotomontaż, ulepiony ad hoc, dla uspokojenia zatroskanej opinii publicznej, tak żeby nikt się nie mógł przyczepić do braku ostrzeżenia na kubku, że „kawa może być gorąca”.
Niezależnie od mniej lub bardziej widowiskowych gestów politycznych i prób regulacji, do których najwyraźniej demokracje wreszcie „dojrzały”, tak naprawdę, czeka nas dalszy ciąg żmudnego i długotrwałego procesu oswajania technologii. Jak zawsze, będzie sporo ofiar (szkoła doskonale zna te problemy), a świat nie będzie już taki sam – według standardów pokoleń obchodzących się bez codziennej relacji z wizyty w toalecie, raczej gorszy, ale dla nowych, normalny i naturalny. Swoiste „zgłupienie” populacji jest po prostu nieuniknione – taka jest cena względnego braku realnych wyzwań. Większość na tym straci (zyskując proste przyjemności), niektórzy zyskają (na głupocie innych) i tyle, karawana pojedzie dalej. O tym, czy ta cyfrowa dekadencja będzie końcem pewnej wizji cywilizacji, czy jedynie jej przeobrażeniem, jak zwykle zadecyduje 15-20% ogółu, które zachowują kontrolę nad swoim życiem – w kwestii ustalenia i zachowania granic, można liczyć jedynie na oddolną inicjatywę myślących, np. na świadome działanie prewencyjne rodziców. Tych świadomych będzie jednak coraz mniej, bo sami już zostali wychowani przez kulturę scrollingu. Czy można takie trendy korygować odgórnie? Pytanie powinno raczej brzmieć, w jakim stopniu, jakim i czyim kosztem.
Oczywiście, zawsze można postrzegać australijską ustawę jako desperacki akt prewencyjny – lepiej amputować niż ryzykować śmierć od gangreny. Niestety, ze wszystkimi niefajnymi tego konsekwencjami. Dla mnie, podstawowym problemem pozostaje fakt, że prohibicja niczego nie uczy. Czy, dla przykładu, etykieta tylko dla dorosłych powstrzymała kogokolwiek przed oglądaniem pornografii, nawet w erze jej bardzo limitowanej dostępności? Czy zapobiegła deprecjacji kobiecej (męskiej też) podmiotowości, wykorzystywaniu małoletnich lub fałszywym wyobrażeniom o seksualności? Raczej wprost przeciwnie – owoc zakazany zawsze smakuje lepiej. Jest to jedynie kwestia świadomości. Świadomości, której dzieciom z definicji brakuje. Którą dopiero budują. Niestety, również na pornografii, bo nie da się jej amputować kulturze. Bo problemem nie jest to, że ktoś zobaczy jakiś intymny akt czy kawałek ciała, lecz co z tym nagłym odkryciem zrobi. Potrzebny jest ktoś, kto wychowa, uzmysłowi problem, przyzwyczai do rozsądnego postrzegania, a nie ktoś, kto zamknie świerszczyk na klucz. Na dodatek we własnej szafce.
Niestety, działanie racjonalne nigdy nie było skuteczne na miarę pożądaną i nigdy nie będzie, dlatego prohibicja wydaje się na ogół lepszym rozwiązaniem. Wydaje się, bo daje błyskawiczne efekty – problem znika z widoku. Tylko z widoku. Teoretycznie, zakaz może uchronić przed wiadomymi patologiami parę roczników dzieci, a następne nie będą już miały problemu, bo nie będą wystawione na niewłaściwe, uzależniające bodźce. Serio?
W ciągu minuty, wyobraziłem sobie kilka sposobów na obejście tej prohibicji (mimo ścisłej weryfikacji użytkownika i sankcji dla Big Techs) i pozwolę sobie je tutaj wymienić:
- VPN-y – Skuteczne i niemożliwe do powstrzymania bez chińskiej skali cenzury. Australia nie ma infrastruktury ani determinacji, by robić Deep Packet Inspection na poziomie Chin. To największa luka w całym projekcie.
- Sami rodzice nieletnich będą zakładać im konta przez siebie sygnowane i to będzie masowe. Zakaz uderza w nastolatków, a to właśnie rodzice najczęściej ułatwiają im dostęp do internetowych treści, dla świętego spokoju.)
- Przewiduję wysyp kont „zakładanych” przez osoby w podeszłym wieku. Wydaje się to pewne. W dodatku seniorzy są często cyfrowo bezradni, co zwiększy podatność na kradzieże tożsamości.
- Kto nie ma babci, dziadka czy cioci, którym podkradnie tożsamość, kupi taką na czarnym rynku za parę dolarów – będzie popyt, będzie podaż. Nieco drożej zapłaci za aktywne konto SM z historią – będzie to gigantyczny bodziec do rozwoju zautomatyzowanej fałszywej demografii.
- Rosyjski Telegram na pewno nie podporządkuje się takim ograniczeniom – farma trolli wzbogaci się o miliony użytkowników i to będzie dla Australii problem geopolityczny. Młodzi ludzie będą masowo przesiadać się na aplikację kontrolowaną przez aktora państwowego, którego Australia uważa za wroga – zakaz osłabi Meta, a wzmocni Kreml.
- Szybko również powstanie konkurencja dla Telegrama (zdecentralizowane sieci wiadomości, klony Telegrama w Indiach, Brazylii czy Wietnamie, aplikacje VoIP z funkcjami feedu, czyli mikro-social-media).
- Tzw. Big Techs to nie dzieci w piaskownicy, nie dadzą sobie odebrać zabawek, a raczej kur znoszących złote jajka – to pewne, że ich prawnicy już pracują nad obejściem problemu (znajdą wyjątki, przeprojektują aplikacje tak, by formalnie nie łamać prawa, przeniosą funkcje SM do komunikatorów (Messenger, WhatsApp), stworzą „aplikacje równoległe” o niejasnym statusie prawnym itp, itd. To będzie gra w kotka i myszkę, którą Australijczycy przegrają zanim się zacznie – o Europie, ewentualnie chcącej iść w ich ślady, nawet nie chce mi się poważnie myśleć.
- Powstaną nowe platformy, które początkowo nie będą miały nic wspólnego z social media, ale z czasem (2 lata?) w nie wyewoluują, np. platformy e-lerningowe, służące do wymiany materiałów (każda platforma z komentarzami, profilami, możliwością udostępniania treści zamienia się w social media w ciągu 24 miesięcy, bo tak działa ewolucja technologiczno-memetyczna).
- Darknet ożyje – młodzi Australijczycy ponownie odkryją Tor, I2P, Freenet, Briar. co paradoksalnie zwiększy poziom cyfrowej anonimowości nastolatków zamiast go zmniejszyć.
- Gry i towarzyszące im platformy.
To wszystko przyszło do głowy totalnemu laikowi informatycznemu – jestem pewien, że możliwości jest i będzie dużo więcej. Ku radości naiwnych (a może i interesownych) podmiotów, Australia właśnie odkrywa to, co w naukach o regulacji nazywa się prawem niedoskonałej jurysdykcji – jeśli technologia jest globalna, cyfrowa i rozproszona, to nie da się jej zakazać na poziomie jednego kraju, bo zakaz stanie się funkcjonalnie niemożliwy do egzekucji. Moim zdaniem, zakaz utrzyma się jakieś 2-3 lata. Potem albo zostanie rozmontowany politycznie, albo zredukuje się do martwego prawa. Techniczne obejście pojawi się w pierwszym tygodniu, masowe, w pierwszym miesiącu. Realna egzekucja spadnie poniżej 10% populacji nastolatków po pół roku. To oczywiście jedynie projekcje szacunkowe, ale oparte na precedensach.
Wszystkich, którzy dostrzegli w proponowanej ustawie ratunek dla zagrożonych pokoleń, muszę zmartwić – ona będzie miała bardzo poważne konsekwencje, o których na ogół elektorat nie myśli i to powinna być przestroga dla ewentualnych epigonów, zwłaszcza polskich wyrywnych-obudzonych. Co może pójść nie tak? Tak na szybko, oprócz już wymienionych lub być może niezbyt dobitnie wyartykułowanych: masowa (także naiwnie ideologiczna) migracja młodych do platform rosyjskich/chińskich, większa anonimowość i mniejsza kontrola informacyjna państwa niż przed zakazem, większa podatność nieletnich na radykalizację i grooming poza jakąkolwiek kontrolą, dalsza deprecjacja prawa, erozja autorytetów, konflikt rządu z Big Techami (zakończony ugodą lub obejściami, bo mało który będzie miał środki, by się im realnie postawić), nieintencjonalne zwiększenie ekspozycji młodych na treści ekstremistyczne, itp.,itd.
Warto również zastanowić się, co naprawdę jest celem politycznym... Niestety, niekoniecznie ochrona dzieci. Brałbym pod uwagę demonstrację siły przed elektoratem 40+, symboliczne odcięcie się od Big Techów w ramach kampanii wyborczej (u nas, w obecnej sytuacji geopolitycznej szczególnie niebezpieczne, bo jedynie na „użytek wewnętrzny”), testowanie, jak daleko można posunąć regulację cyfrową przed wprowadzeniem szerszych przepisów, przeniesienie odpowiedzialności z rodziców na „te złe platformy” (populizm, znany nam już z przesunięcia odpowiedzialności za wychowanie na szkoły). To klasyczna polityka performatywna: gest wielokrotnie silniejszy niż realny efekt. Konsekwencje tej gestykulacji najwyraźniej nie trafiają do masowej wyobraźni.
Nie będę zgrywał mesjasza – dobrego, efektywnego i szybkiego rozwiązania problemu fatalnego wpływu mediów społecznościowych na małoletnich, nie znam. Sądząc po prohibicyjnych zapędach z prawa i z lewa, nikt nie zna. Ale jednocześnie widać, że w decydentach nigdy nie ginie przekonanie, że to właśnie ich autorska prohibicja będzie skuteczna i dobroczynna. Po części, wynika to pewnie nie tyle z naiwności, co z politycznego wyrachowania – jakby co, to my swoje zrobiliśmy, a jak wy na prohibicji nie potraficie skorzystać, to już wasz problem. Otóż nieprawda, na prohibicji zawsze ktoś korzysta. Na ogół jednak nie ten, który skorzystać miał.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.


