Jakie czasy, taka retoryka. O eksplozjach w różnych miejscach świata czytamy i słyszymy w mediach niemal codziennie – słowo weszło na trwale do języka codziennego. Takie czasy… Nie powinno więc dziwić, że Minister Anna Zalewska zapowiedziała właśnie „eksplozję nowoczesności” w polskich szkołach. Użycia tego terminu w kontekście szkolnym – chociaż bardzo barwny – jednak obawiam się. „Eksplozja” mimo wszystko ma zabarwienie krwawe i raczej destrukcyjne niż rozwojowe. Chciałbym, aby unowocześnienie szkół jednak się powiodło. Doprecyzujmy o co nam chodzi.
12 czerwca szefowe dwóch ministerstw – edukacji i cyfryzacji – zapowiedziały, że w tej perspektywie finansowania ze środków UE szybki internet będzie w każdej szkole, a w każdej klasie tablica interaktywna. O ile szybki internet absolutnie można zaliczyć do czynników przyspieszających nowoczesność w szkole, o tyle tablica interaktywna – w moim mniemaniu – jest raczej krokiem wstecz. To już narzędzie passe, jak kałamarz. Oczywiście głosy oburzenia się zaraz podniosą, ale nie dam się przekonać, że to wspiera unowocześnienie szkół. O tym zaraz.
Po pierwsze sieć
Najpierw Internet. Po pierwsze faktycznie jest źle z internetem w szkole. Poprzedni ministrowie edukacji za czasów rządów PO-PSL chowali głowę w piasek i powtarzali jak mantrę, że „internet w szkołach jest” (w domyśle – nie trzeba nic robić, jest świetnie). Wreszcie w oficjalnym przekazie MEN przyznano: „w Polsce zaledwie 1 proc. szkół (300 z ok. 30 tys.) ma stałe łącze o szybkości internetu odpowiadającej przyjętym standardom tzn. powyżej 1000mb/s; połowa szkół ma dostęp do internetu pozwalający jedynie na komunikację mailową, czyli np. na samą sprawozdawczość” (za: Polska Agencja Prasowa). To stwierdzenie dokładniej oddaje istotę problemu niż grafiki upowszechniane przy okazji tego komunikatu przez MEN:
Podpis: Skoro 98,7% szkół ma przepustowość w przedziale 1-1000 Mb/s, to ktoś mógłby przyjąć, że w takim razie średnia przepustowość wynosi ok. 500 Mb/s, co ma się do rzeczywistości szkolnej nijak…
Tak więc na powyższą grafikę się nie patrzmy!
Po drugie sieć to za mało
Ale szybkość łącza to tylko ledwo pół problemu na drodze do unowocześnienia. Czego mi brakuje? Edukacji! Załóżmy, że nagle w sposób cudowny teraz PSTRYK i mamy te hiperprędkości internetu w szkołach. Coś się zmieni od razu? Nic! Nadal wszystko będzie po staremu.
Słusznie MEN zauważa, że problem leży w kompetencjach nauczycieli – „kompetencje w zakresie TIK szczególnie tych uczących się w szkołach podstawowych są jednymi z najniższych spośród przebadanych krajów OECD” (za: Polska Agencja Prasowa). Ja bym zaryzykował śmielsze twierdzenie – … a kompetencje cyfrowe nauczycieli w szkołach podstawowych są jeszcze o niebo wyższe niż tych w szkołach ponadgimnazjalnych… Z gimnazjami też nie jest wcale różowo, choć według moich kilkuletnich obserwacji nauczyciele z gimnazjów są jednak najbardziej technologicznie zaawansowani… Czyli jest zagrożenie – mamy już ten szybki internet w szkołach – ale nie korzystamy z niego, bo nie potrafimy znaleźć (wyszukać) i użyć w celach dydaktycznych dostępnych w sieci zasobów edukacyjnych (poza tym nie chce nam się, bo podstawa programowa, nie ma czasu, do egzaminów trzeba przygotować, etc etc). Wymówek znajdzie się multum.
Mądre, rozwijające, przydatne dla rozwoju kompetencji cyfrowych nauczycieli szkolenia są po prostu niezbędne i bardzo jestem ciekaw, jak zostaną wydane te 120 mln złotych na szkolenia. Jeśli pójdą tylko na szkolenia z programowania - trochę to może poprawić kompetencje cyfrowe nauczycieli, ale w sumie w niewielkim stopniu. Większość jednak nie będzie programować… Więc problem pozostanie – nam potrzebne są także szkolenia wspierające tzw. dydaktykę cyfrową, o której pisałem już kilka lat temu w raporcie wydanym razem z Witkiem Kołodziejczykiem pt. „Jak będzie zmieniać się edukacja?” (link). Jeśli tego nie zrobimy, nadal będziemy stać w miejscu.
Co mogłoby spowodować przełom? Najprostszym (i przez wielu ekspertów proponowanym od dawna) rozwiązaniem (choć nie najtańszym) byłoby zafundowanie KAŻDEMU nauczycielowi do pełnej dyspozycji w szkole i poza szkołą laptopa lub tabletu. Stały kontakt z technologią 24/7 mógłby w naturalny sposób wymusić zmianę podejścia i to nawet w sposób najbardziej łagodny i najbardziej motywujący do osobistej zmiany. Takie podejście już się sprawdziło w wielu szkołach w Polsce. Korzystajmy z dobrych doświadczeń. Dajemy narzędzie i wtedy możemy też wymagać, aby narzędzie to było wykorzystywane w dydaktyce.
Po trzecie kupić, ale nie wywalić w błoto
Teraz trochę o tych zakupach. Generalnie możemy wpompować w szkoły miliony złotych w sprzęt – jak na przykład te zapowiedziane tablice interaktywne – aby potem za parę lat odkryć, że a) oficjalnie: jest świetnie; b) nieoficjalnie: nic się nie poprawiło. Czyli standard inwestycji w szkoły już od wielu lat. Wchłoną wszystko. Ile wlejesz, tyle wchłoną. Kluczowe pytania to: PO CO KUPOWAĆ? (Co chcemy osiągnąć?) A potem dopiero CO KUPOWAĆ?
Jeśli „eksplozja nowoczesności” w polskich szkołach ma polegać na wyposażeniu wszystkich klas w tablice interaktywne, to moim zdaniem jest to krok wstecz. To żadna nowoczesność, gdyż przy standardowym wykorzystaniu, tablica ta jest tak samo nowoczesna jak tablica kredowa czy biała ściana, na którą projektor rzuca obraz z komputera lub z folii. Dokładnie taka sama „nowoczesność”.
Powiedzmy wprost – tablica interaktywna służy w szkołach najczęściej do wyświetlania filmów czy prezentacji. Mogłoby jej nie być w klasie i „nowoczesność” wcale by nie ucierpiała. Niestety obawiam się, że większość tablic w polskich szkołach to rezultat zakupów byle jakiego sprzętu, taniego, lichego, który nie ma żadnego oprogramowania do tablicy. Część z nich pewnie już nie działa. Taki mebel na ścianie (słyszałem wiele historii o tym, jak to kurzyły się też po piwnicach szkolnych, żeby nikt ich nie zniszczył). Funkcjonalność tablicy jest też stosunkowo niska – ilu uczniów w ciągu lekcji 45 min. ma szansę do niej podejść i dotknąć paluchem? Kilka? Kilkanaście? Ile czasu przy niej spędzą? Dbając o niskie koszty zakupu „zapominano” nieraz o oprogramowaniu edukacyjnym na tablice, bo po co – przecież nie będzie potrzebne… Innym problemem w szkole jest to, że (przesadzam, ale…) ile klas, tyle typów tablic. Wszystkie kupione „po okazyjnej” cenie – skutek – jak jakiś nauczyciel nawet już zgłębi „swoją” tablicę, to drugi nie skorzysta. Bo ma inną!
W mojej szkole tablica interaktywna to dla 99% nauczycieli coś gorszego od Gwiazdy Śmierci… Mamy jedną. Przez rok stała, bo każdy się przed nią bronił. I wcisnęli fizyczce… (nauczyciel, znalezione w sieci)
Pomysł z tablicami w każdej klasie jest moim zdaniem zły. Pojawiły się w sieci od razu komentarze (zob. Święty Graal polskiej edukacji), że teraz „nowoczesność” szkoły będziemy mierzyć współczynnikiem TSZ (tablicoszkoła). Jeśli współczynnik wynosi 1 TSZ – to znaczy, że w każdej klasie jest tablica interaktywna, jeśli mniej – oj… niedobrze… nie jesteśmy „nowocześni”, wstyd, płacz, najazd z kuratorium, a dyrektor do zwolnienia…
Nie korzystam z tablicy interaktywnej i dobrze mi z tym. Stratą czasu dla mnie są prezentacje na lekcjach matematyki. Ewentualnie zawsze mogę polecić uczniom jakiś kanał matematyczny na YT i niech z niego czerpią naukę przez wizualizacje, animacje, kolorowe wzorki i muzykę relaksacyjną (nauczyciel, znalezione w sieci).
Można lepiej zużyć te środki finansowe. Koszt dobrej (dziadowskich nie ma co kupować) tablicy to około 4000 zł bez projektora, ale projektor też musi być porządny (swoją drogą w projektory w szkołach warto inwestować, bo one wielofunkcyjne). To oznacza, że na klasę trzeba byłoby przeznaczyć 6-7 tys. złotych. To kwota, za którą można kupić 10 całkiem porządnych tabletów. Po dwie czy trzy osoby do tabletu (bo uczymy od razu współpracy) – to gwarantuje znacznie wyższy poziom interaktywności w klasie niż 1 tablica interaktywna. I znacznie poszerza możliwości edukacyjne nauczyciela i ucznia. Nie mówiąc o tym, że tablety sprawdzą się na każdym etapie kształcenia. Ale to już temat na osobne opracowanie. Jak cyfryzować szkołę? To zagadnienie szeroko zostało opisane tutaj: E-wyzwania. Rola samorządu w budowaniu szkoły jutra.
Po czwarte musi się chcieć
MEN i Ośrodek Rozwoju Edukacji planują także „rozwój e-podręczników, m.in. stworzenie 14 nowych i ponad 13 tys. e-materiałów. Mają one być wykorzystywane m.in. na lekcjach muzyki, plastyki, historii sztuki oraz lekcjach przyrodniczych, humanistycznych, matematyki i informatyki w zakresie rozszerzonym. Działania mają objąć powstanie także ok. e-podręczników i e-zasobów zawierających filmy, zdjęcia, schematy itd. dla szkolnictwa zawodowego.” (za: Polska Agencja Prasowa). To dobra wiadomość. Jednak dostępnych zasobów w sieci są już tysiące. Setki fantastycznych narzędzi edukacyjnych z całego świata NIE SĄ na większą skalę wykorzystywane przez nauczycieli w szkołach. To już nie tylko kompetencje cyfrowe, ale i zwykłe, najzwyklejsze „chcenie”, aby coś nowego odkryć, poszperać, pomyśleć, jak wykorzystać. I to jest prawdziwe wyzwanie dla modernizacji polskich szkół: CHCENIE.
Po piąte dość już eksplozji
Nie chcę „eksplozji nowoczesności”! Bo to oznacza, że cała oczekiwana „nowoczesność” w wyniku eksplozji po prostu… wyparuje. Tablica interaktywna w każdej szkole to Hiroszima dla nowoczesnego procesu dydaktycznego. I niestety nadal pozostaniemy dydaktycznie w XIX/XX wieku…
(Notka o autorze: Marcin Polak jest twórcą i redaktorem naczelnym Edunews.pl, zajmuje się edukacją i komunikacją społeczną, realizując projekty społeczne i komercyjne o zasięgu ogólnopolskim i międzynarodowym. Jest również członkiem grupy Superbelfrzy RP).