Opiszę dzisiaj sytuację z życia (szkolnego) wziętą, która stała się udziałem mojej znajomej, nauczycielki już doświadczonej, ale nadal przepojonej radosnym entuzjazmem, wychowawczyni w jednej ze starszych klas w szkole podstawowej. Będzie też puenta o charakterze ogólnym.
Oto w klasie wychowawczej mojej znajomej doszło do konfliktu pomiędzy dwójką dzieci. Poważnego, padły obraźliwe słowa, w ruch poszły pięści. Ogarnęła ona sytuację, po wyjaśnieniach uznała, że każda ze stron ma swoje za uszami. Oczywiście zawiadomiła zainteresowanych rodziców, bo jednak konflikt był burzliwy. Sama, drogą perswazji, doprowadziła do pojednania i, jak twierdzi, dzień później dzieci były już w normalnej, dobrej komitywie. Niestety rodziców to nie zadowoliło. Wyrazili pod jej adresem niezadowolenie ze zlekceważenia tak poważnego incydentu i niewyciągnięcia surowych konsekwencji, oczywiście wobec drugiej strony. Zapowiedzieli, że rozważą dalsze kroki.
Nauczycielka poszła do dyrekcji, która po zapoznaniu się z sytuacją zaakceptowała jej postępowanie, ale mimo to, zasugerowała przygotowanie dokładnej notatki opisującej zdarzenie, kolejne jej czynności oraz ich uzasadnienie. Na wypadek, gdyby sprawa wróciła w przyszłości na tapet.
Do mnie wylało się rozżalenie.
Miałam w planie przygotować coś super na jutrzejsze kółko przedmiotowe. Ale jak usiadłam o 18.00 do pisania notatki, to skończyłam ją o 22.30. Na myślenie o czymś innym nie miałam już siły i chęci. Kółko się oczywiście odbyło, po latach nie jest trudno wyrzeźbić coś doraźnie, ale żal pozostał. Dlaczego rodzice nie uwierzyli mi, że postąpiłam sprawiedliwie z ich dziećmi, i że w zachowaniu tych dzieci w klasie nie ma już śladu tego zdarzenia, co widzę podczas każdej lekcji z nimi i podczas przerw, kiedy też czasem bywam w pobliżu?!
To banalne na pozór zdarzenie dobrze ilustruje sposób funkcjonowania nauczyciela na polu minowym, jakim stała się współczesna polska szkoła. Sugestia sporządzenia notatki nie była wyrazem złośliwości dyrekcji, ale mądrości nabytej z doświadczeniem. Powszechnie wiadomo, że tylko papier się liczy. No i produkują nauczyciele w szkołach (dyrektorzy też!) liczne papiery z sążnistymi protokołami, notatkami, wyjaśnieniami. Nie tylko gdy potrzeba, ale coraz częściej – jak moja znajoma – na zapas. W tym konkretnym przypadku dokument, jeszcze przed zamknięciem w teczce opatrzonej napisem „na wszelki wypadek”, został dodatkowo parafowany przez upoważnioną osobę na dowód zgodności podjętych działań ze standardami ochrony małoletnich.
Opisałem tę historię jako głos w dyskusji o zmianach, jakich wymaga polska szkoła. Mogę zapewnić wszystkich reformatorów, że nowe podstawy programowe są bardzo daleko na liście priorytetów. W dusznej atmosferze, jaka obecnie panuje pomiędzy nauczycielami a rodzicami, żaden profil absolwenta nie przyoblecze się w ciało. Chyba że na papierze.
***
Dobra wiadomość jest taka, że moja znajoma nadal ma chęć do pracy i zapał, by przygotować w końcu na kółko ten ambitny temat, na który w pierwszym podejściu zabrakło jej czasu. Proszę jednak pomyśleć, ile pedagogicznego zapału i chęci do pracy idzie "na rozkusz" tylko dlatego, że stworzyliśmy w szkołach świat, w którym liczy się tylko papier!
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.