Niezależnie od tego, z jak wielkim natężeniem toczy się publiczna debata na temat roli nauczyciela we współczesnej szkole, w powszechnej świadomości niezmiennie tkwi przekonanie, że jego podstawowym zadaniem jest po prostu uczyć. Nauczanie młodych ludzi jawi się społeczeństwu czynnością nieledwie produkcyjną, zależną przede wszystkim od indywidualnych umiejętności nauczyciela i zastosowanych przezeń metod.
W gruncie rzeczy trudno dziwić się temu poglądowi. Wypływa on z odwiecznej tradycji posyłania dziecka do szkoły „po naukę”. Ugruntowany jest testami, za pomocą których państwo stara się mierzyć skuteczność owej nauki. Dodatkowo zaś umacnia go rygor prawa, wprost nakładającego na nauczyciela obowiązek „zrealizowania podstawy programowej”, czyli przekazania określonego zestawu informacji i wykształcenia konkretnych kompetencji.
Szkopuł w tym, że sposób postrzegania ucznia jest dzisiaj zupełnie inny niż czasach, gdy wprowadzano powszechną edukację, a nawet dużo późniejszych – w okresie, który doskonale pamięta pokolenie dzisiejszych rodziców, czyli około dwudziestu lat temu. Dziecko w szkole postrzega się obecnie – przynajmniej w naszym kręgu cywilizacyjnym – nie jako przedmiot oddziaływań pedagogicznych, ale jednostkę myślącą, czującą, obdarzoną wolą, posiadającą pewne niezbywalne prawa, inną od wszystkich pozostałych. Oczywiście praktyka bywa różna, ale w skali całego społeczeństwa kierunek zmiany jest ewidentny. Tradycyjne pojmowanie roli nauczyciela tworzy więc wyraźny dysonans ze współczesnym spojrzeniem na ucznia.
W pułapce stereotypu nauczyciela, którego misją jest uczyć, tkwią właściwie wszyscy. Rodzice, decydenci, uczniowie, no i sami nauczyciele. A jego pierwszą ofiarą jest uczniowska samodzielność.
Nauczyciele powszechnie stawiają przed swoimi podopiecznymi cele, dyktują, co mają oni zrobić, ustalają kryteria oceny osiągniętego efektu i dokonują oceny. Zresztą, takiego postępowania zazwyczaj się oczekuje. Nie ma w przeciętnej szkole miejsca na stawianie celów przez samych uczniów, wymyślanie przez nich nowych form szkolnej aktywności, uczenie się bez ocen. Wszędzie stoją drogowskazy. Ten model – oparty właśnie na stereotypie odpowiedzialnego za wszystko nauczyciela – jest tak mocno zakorzeniony, że trudno nawet wskazać alternatywę. Realne oddanie inicjatywy w ręce młodych ludzi musiałoby wiązać się z zaakceptowaniem także takiej możliwości, że niektórzy z nich… uczyć się po prostu nie będą, przynajmniej chwilowo. W szkole Summerhill, opartej na takiej właśnie wolnościowej idei pedagogicznej, według relacji jej założyciela, Alexandra Neilla, zdarzało się nawet rok i dłużej czekać, by niektórzy uczniowie zaczęli korzystać z oferowanych im możliwości. W realiach zwykłej szkoły rzecz po prostu nie do pojęcia.
Owszem, miewamy do czynienia, i to często, ze swoistą formą samodzielności uczniów: „Drogie dziecko! Tego musisz nauczyć się sam(a)”. A jak już się nauczysz, to będzie: a) kartkówka lub klasówka, b) odpowiedź przed nauczycielem, c) egzamin gimnazjalny lub maturalny. No i oczywiście ocena. Prawdziwą samodzielność uczeń może praktykować poza szkołą, o ile znajdzie czas i odpowiedni zasób wewnętrznej motywacji. Znaczenia tej ostatniej zresztą powszechnie się nie docenia.
Wyobraźmy sobie sklep, w którym rodzice mają do wyboru w tej samej cenie dwa zestawy LEGO. Jeden oferuje możliwość wybudowania pięknego żaglowca, drugi składa się po prostu kilkudziesięciu różnych, prostych klocków. Po który sięgną? Prawdopodobnie większość wybierze żaglowiec. Jest on bardziej efektowny. Ilu sięgnie myślą, że z prostych klocków można wybudować nie tylko okręt, ale samochód, zamek, albo cokolwiek innego, co podsunie wyobraźnia? Niestety, znaczenie wyobraźni w dziecięcej aktywności obecnie wyraźnie zmalało, choć to właśnie ona jest jednym z głównych źródeł wewnętrznej motywacji do działania. Spuentowała to pewna doświadczona przedszkolanka, mówiąc: „Dawniej dziecko brało patyk i bawiło się nim w dwadzieścia różnych zabaw. Teraz siedzi przed regałem pełnym pięknych zabawek i… się nudzi!”
Metafora z klockami LEGO dobrze oddaje sytuację w edukacji. W szkole robi się przede wszystkim to, co efektowne i/lub efektywne z punktu widzenia osiągnięcia celów stawianych przez dorosłych, a nie to, co może rozwinąć wewnętrzną motywację uczniów do intelektualnej aktywności.
Na marginesie tych rozważań zwrócę uwagę na pewien paradoks. Otóż w debacie na temat edukacji często podkreśla się, że dzieci, szczególnie młodsze, uczą się spontanicznie i niezwykle chętnie. W domyśle sugerując, że ta ich skłonność nie jest w szkole odpowiednio wykorzystana. Równocześnie jednak wciąż poszukuje się nowych pomysłów, aby je do nauki skuteczniej skłonić. Choć przecież, na zdrowy rozum, wystarczyłoby… pozwolić im samodzielnie działać. Niestety, szkopuł w tym, że dzieci uczą się chętnie i spontanicznie, ale tylko tego, co je zainteresuje. Niestety, dość rzadko będzie to coś, co dorośli zapisali w podstawie programowej.
Wspomniałem już wcześniej, że nawet jeśli chcielibyśmy zerwać z opisanym tutaj stereotypem nauczyciela, którego misją jest „uczyć”, właściwie nie ma pomysłu na zmianę tego stanu rzeczy. Myśl nie sięga takiej rewolucji. Z własnej praktyki mogę jednak przytoczyć dwie nieśmiałe próby zmiany, które z niejakim powodzeniem podjęliśmy w naszej szkole podstawowej.
Jedną z nich stanowi Wszechnica, którą tak oto w szkolnym biuletynie informacyjnym opisała wychowawczyni czwartoklasistów, pani Marzena Raczko:
Pod koniec pierwszego semestru odbyła się w szkole Wszechnica, czyli Dzień Swobodnej Aktywności. Tego dnia uczniowie klas czwartych uczestniczyli w wybranych przez siebie zajęciach. Każdy miał za zadanie podjąć co najmniej trzy z pięciu zaproponowanych dziedzin aktywności, którymi były: NAUKA, SPORT, ZABAWA, SZTUKA oraz MY SAMI.
NAUKA obejmowała trzy różne aktywności, poprowadzone przez nauczycieli języka angielskiego, przyrody i historii. Dzięki zajęciom językowym uczniowie mogli poznać instrumenty muzyczne… od środka i nauczyć się przy tej okazji nowych angielskich słówek. W ramach „Doświadczania przyrody” wykonywali różne doświadczenia, a poznając historię wkraczali w świat tajemnic cywilizacji oraz uczyli się pisać jak starożytni mistrzowie. Miłośnikom SPORTU nauczyciel wychowania fizycznego zaproponował zajęcia „Biegnijmy razem” w Parkofrajdzie. Pomimo postępującej odwilży zgromadził prawie dwudziestoosobową grupę pasjonatów, którzy na nartach biegowych dzielnie pokonali trasę dookoła osiedlowej górki.
Dwóch nauczycieli zaproponowało ZABAWĘ. W „Salonie gier” chętni uczniowie odkrywali urok gier wykonanych wcześniej samodzielnie w ramach lekcji matematyki, a na punkcie „Stawiam na wiedzę” grali w wymyśloną przez pana dyrektora grę naukową, poświęconą skarbom natury w Polsce, acz nie pozbawioną odrobiny hazardowego szaleństwa.
W dziedzinie SZTUKI zajęcia poprowadziły dwie nauczycielki. Wraz z panią od plastyki i techniki uczniowie, w małym, wręcz elitarnym gronie tworzyli własne wizytówki, wypalając swoje inicjały w kawałkach drewna. Z kolei w licznej grupie przygotowali słodkie co nieco, czyli pyszne ryżowe szyszki. Uczniów o zainteresowaniach teatralno-literackich zgromadziła na zajęciach „Teatru Rozmaitości” nauczycielka języka polskiego, która z grupą młodych aktorów stworzyła inscenizację na podstawie fragmentów komedii Aleksandra Fredry „Śluby panieńskie”.
Pod hasłem MY SAMI ukryły się dwie aktywności. Chętni uczniowie pracowali wspólnie z wychowawczynią na rzecz swojej klasy, wykonując znaczki do szatni i podpisy na półki. Większą popularność osiągnęły zajęcia o nazwie „Nasze pasje”, przygotowane przez samych uczniów. Ich uczestnicy dowiedzieli się sporo na temat wędkarstwa oraz… bojowych pojazdów wojskowych.
Wszechnica trwała od godziny 9.00 do 13.00. Rozpoczęła się spotkaniem organizacyjnym o godz. 8.15, a zakończyła krótkim podsumowaniem. Okazała się „strzałem w dziesiątkę”. Uczniowie już nie mogą doczekać się kolejnej, a lista chętnych do przedstawienia swoich pasji jest baaaaardzo długa.
Mimo wyraźnie widocznej wiodącej roli nauczycieli, Wszechnica uchyla jednak wrota dla uczniowskiej samodzielności. Pozwala mianowicie dzieciom na swobodny wybór spośród oferowanych aktywności, daje im możliwość zaproponowania, a nawet poprowadzenia własnych zajęć oraz całkowicie zrywa z ocenianiem. Tylko tyle i aż tyle.
Inną próbę „uwolnienia” uczniów podjąłem sam, jako nauczyciel przyrody w szóstej klasie. Tak się nietypowo złożyło, że z różnych przyczyn mnie przypadła jedna godzina tego przedmiotu w tygodniu, a mojej koleżance dwie. Ona wzięła na siebie „realizację” podstawy programowej, pozostawiając mi możliwość prowadzenia swobodnych lekcji o charakterze laboratoryjnym. Skorzystałem przy tym z materiałów opracowanych w programie „Interblok” dla gimnazjalistów (www.interblok.pl), z których wybrałem zadania odpowiednie także dla nieco młodszych uczniów. Szóstoklasiści prowadzili prace badawcze oraz rozwiązywali praktyczne problemy konstrukcyjne, na przykład sprawdzając przewodnictwo elektryczne różnych materiałów, budując pojazdy napędzane powietrzem, albo tworząc z plastikowych opakowań małe pokojowe szklarnie do hodowli roślin. Umowa z uczniami była prosta: jeżeli wykonasz wysiłek w celu wykonania zadania i odniesiesz sukces, albo nie uda ci się, ale będziesz w stanie wskazać przyczynę swojej porażki – otrzymasz najwyższą ocenę. Czyli – najważniejsze, że próbujesz, nie każda próba musi skończyć się sukcesem.
To były naprawdę bardzo przyjemne lekcje. Jednak najlepsze nastąpiło pod koniec roku szkolnego. Otóż przeprowadziliśmy wtedy (na potrzeby wewnętrznego nadzoru pedagogicznego) badanie opinii szóstoklasistów na temat zajęć wszystkich przedmiotów. Siłą rzeczy, jedna z anonimowych ankiet dotyczyła moich lekcji przyrody. Wśród wypowiedzi swobodnych, wpisywanych w odpowiedzi na pytanie, „Co chciał(a)byś powiedzieć nauczycielowi na temat prowadzonych przez niego zajęć?”, z radością, ale i pewnym zdumieniem znalazłem cały szereg opinii w rodzaju: „To najfajniejsze zajęcia ze wszystkich”, „Takich zajęć powinno być więcej”, a przede wszystkim, uwaga (!) – „Na tych zajęciach najwięcej się nauczyłem”. Uczniowie mieli poczucie, że się nauczyli, chociaż ja wcale nie miałem poczucia, że ich uczyłem. Byłem raczej notariuszem ich aktywności.
Oczywiście od opisanych tutaj nieśmiałych prób intelektualnego „uwłaszczenia” dzieci do trwałej zmiany roli nauczyciela w szkole droga jest bardzo daleka, zresztą, wizja, jak powinno być, wcale nie jest oczywista. Tym niemniej warto zdawać sobie sprawę, że pełna odpowiedzialność nauczyciela za uczenie dzieci jest stereotypem, który warto czasem zakwestionować.
Jeszcze krótko o innym stereotypie dotyczącym pracy nauczycieli. Do wspomnienia o nim zainspirował mnie komentarz, jaki znalazłem w internecie pod cytowanym przeze mnie w poprzednim wpisie artykułem „Rodzice konsumenci. Największa zakała szkoły”, reprezentujący rodzicielski punkt widzenia.
W szkole dzieci powinny być uczone przedmiotów, oczywiście też wychowywane. Tymczasem w wielu szkołach na okrągło są jakieś imprezy: konkursy, próby, pikniki, oczywiście koszty ponoszą rodzice, a nie panie nauczycielki, które to wymyśliły, bez przerwy. W rezultacie dzieci się nie uczą, koniec roku się zbliża, a tu jeszcze dużo podręczników nie przerobionych, a tymczasem panie nauczycielki biegają tylko z próby na konkurs, a to powiatowy, a to gminny i w kółeczko. Dzieci dostają tzw. zastępstwa, lub idą do domu, a pani jak wróci to zadaje po 5 stron do samodzielnego przeczytania. Potem się dziwicie, że rodzice mają pretensje…
Utarło się, że podstawową formą szkolnej aktywności są lekcje, służące „uczeniu przedmiotów”. Inne formy aktywności, owe „konkursy, próby, pikniki”, to gorszy sort nauki, albo wręcz żadna nauka. Tymczasem każda forma aktywności, jaką jesteśmy w stanie podjąć z uczniami w szkole, może być cenna, zarówno wychowawczo, jak poznawczo. Jestem przekonany, że najlepsza jest dla dzieci szkoła, w której tak dużo się dzieje, że wszyscy uczniowie i nauczyciele mają szansę zaangażowania się w jakieś fascynujące dla nich przedsięwzięcia, a lekcje są tylko jedną z form wspólnej aktywności. Niekoniecznie najważniejszą.
W trzech kolejnych wpisach na blogu wskazałem cały szereg stereotypów, mniej lub bardziej szkodliwych, jakie dostrzegam w polskiej szkole. Nie jest wszakże moją intencją nawoływanie, aby z nimi wszystkimi zerwać. Edukacja jest ze swej natury konserwatywna, a zmiany rewolucyjne nigdy jej dobrze nie służą – o czym z nużącą powtarzalnością zapominają kolejni ministrowie. Z drugiej strony dobrze jest czasem „szarpnąć” na swoim lokalnym poletku ten i ów stereotyp, aby sprawdzić, czy bez niego nie będzie lepiej. W ciągu wielu lat kariery nauczyciela i dyrektora szkoły wielokrotnie przekonałem się, że warto to czynić, a to obserwując harmonijne codzienne funkcjonowanie szkoły, dalsze losy jej absolwentów, czy też atmosferę w szkolnej społeczności.
No i – last but not least – samemu odczuwając zawodową satysfakcję.
Przeczytaj również w Edunews.pl:
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.
Ostatnie komentarze