Tyle się dzieje, że tematy same cisną się na klawiaturę. Nie, żebym wierzył, że swoją pisaniną coś zmienię, ale możliwość konstruktywnego dania ujścia własnym emocjom powoduje, że idąc codziennie do pracy jestem w stanie przywdziać uśmiech i czynić to jeszcze w miarę szczerze.
Nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni na tym blogu podejmę dzisiaj temat relacji w szkole, tej najważniejszej, i nie mam bynajmniej na myśli relacji pomiędzy uczniami i nauczycielami. Chodzi o nauczycieli i rodziców. Od z górą dwóch lat piszę, że obie te grupy są w stanie głębokiego konfliktu, i że jest to największy obecnie problem polskiej szkoły, który w bagnie reformy mniej rzuca się w oczy, niż kilka innych, ale w sposób decydujący wpływa na atmosferę, w której funkcjonują dzieci i dorośli. Ci, którzy nie wytrzymują, wybierają edukację domową (rodzice dla swoich dzieci), albo odejście z zawodu (nauczyciele). Proces narasta i będzie dalej narastał, a to, co najlepsze można zrobić tu i teraz, to próbować ogarnąć rozumem jego przyczyny i potencjalne skutki.
Bezpośredniej inspiracji dostarczył mi wpis na poczytnym blogu (już ex)nauczyciela, Jarosława Blocha pt. "Gdy ośmiolatek trzęsie szkołą..." (tutaj) oraz artykuł Martyny Bundy w najnowszej "Polityce" pt. "Szkoły wzywają policję". Kolega-bloger z pasją pisze o wychowaniu w domach, "które ma coraz mniej wspólnego z wpajaniem pewnych zasad". O bezradności szkoły i nauczycieli wobec rosnącej liczby dzieci, których nikt nie potrafi okiełznać, nawet ich rodzice. Wskazuje, że w imię poprawności politycznej stworzyliśmy system, który nie radzi sobie i coraz bardziej nie będzie sobie radził z patologiami, które stają się normą.
Prawda leży, moim zdaniem pośrodku, i trzeba będzie kiedyś zdać sobie sprawę, że nauczyciele sami nie opanują problemu agresji i niedostosowań społecznych, a niezbędne są w tym celu także rozwiązania systemowe, wcale niekoniecznie całkowicie zgodne z "dobrem dziecka", a może inaczej - zgodne z dobrem dziecka, ale uwzględniające też dobro innych dzieci. Napiszę na ten temat więcej innym razem - jestem pewny, że taki artykuł będzie na czasie i za miesiąc, i za rok, i nawet za lat pięć. Dzisiaj natomiast chciałbym przybliżyć Czytelnikowi problem, co (być może) robi szkoła, choć brak efektów jej działań skłania rodziców do gniewnego stwierdzenia, że "szkoła nic nie zrobiła, żeby...".
***
Oczekiwania rodziców wobec szkoły to temat na obszerną monografię. Można jednak oszczędzić sobie mitręgi zapisując tylko jedno zdanie: „Ma być dobrze!”. Oczywiście za tymi trzema wyrazami kryje się całe spektrum życzeń, ale w istocie chodzi o to, by wszelkie potrzeby dziecka zostały zaspokojone, a wszystkie problemy – rozwiązane.
Trudno potępiać takie podejście. W końcu szkoła jest instytucją powołaną do działania w najlepiej rozumianym interesie uczniów i zatrudnia w tym celu wykwalifikowany personel. Kłopot zaczyna się, gdy brakuje możliwości zaspokojenia jakiejś potrzeby lub rozwiązania problemu. Albo gdy działania podjęte przez szkołę nie przynoszą efektu oczekiwanego przez rodziców. Albo wreszcie, gdy wiedza pedagogiczna podpowiada, że najlepiej nic nie robić, pozwolić by dziecko samo sobie poradziło. W każdej z tych sytuacji trzeba liczyć się z zarzutem, że „szkoła nic nie zrobiła”.
Moje doświadczenia w tej kwestii wskazują, że przed surową rodzicielską oceną domniemanego zaniedbania nie broni ani dobra opinia szkoły, ani zaufanie, jakie powinny wzbudzać kwalifikacje personelu. Trochę jak przy trenerce – mówi się zazwyczaj, że trener jest tak dobry, jak ostatni mecz jego zespołu. Dość spektakularny przykład powyższego przechowuję w pamięci od lat. Otóż w dniu zakończenia roku szkolnego pożegnałem już klasy 1-2 i prowadziłem właśnie uroczystość wyprawiania na wakacje trzech kolejnych roczników, kiedy kątem oka zauważyłem roztrzęsioną mamę jednego z pierwszaków, wyraźnie zmierzającą w moim kierunku. Szczęśliwie trafiła jak raz na sakramentalne „Wakacje uważam za rozpoczęte!”, więc uniknęliśmy otwartego skandalu. Czego jednak musiałem wysłuchać, to moje. Nie pomnę już, na czym dokładnie polegał problem, który wypłynął w klasie pierwszej przy rozdaniu świadectw przez wychowawczynię, ale doskonale pamiętam wykrzyknik, jakim zakończyła się cała scena: „Wszyscy mówią, że to dobra szkoła, a ja tego zupełnie nie widzę!”. Tak właśnie podsumowała owa pani cały rok współpracy. Na szczęście wakacje wystudziły emocje, młody człowiek pięć lat później z powodzeniem ukończył naszą uczelnię, a bohaterka owego zdarzenia wspomniała mi przy jakiejś okazji, że jej gwałtowna reakcja wzięła się przede wszystkim z prywatnych kłopotów, jakie wówczas przeżywała. Co nie zmienia faktu, że całe zdarzenie pozostało mi w głowie niczym groźne memento.
Dobra opinia szkoły jest kategorią wysoce nieprecyzyjną. Każdy może pod nią podłożyć dowolne swoje oczekiwania. Bo czy w „dobrej szkole” może dziać się coś trudnego do zaakceptowania przez rodziców?! Ciągną więc kolejne generacje reformatorów do mojego gabinetu i odgrywają wciąż ten sam spektakl: „Szkoła nam się podoba, panie dyrektorze, ale będzie jeszcze lepsza, jeśli…”. Niestety, po owym „jeśli” padają czasem pomysły podważające same fundamenty naszej pracy. Na przykład: to dobrze, że panuje miła atmosfera, ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby dzieci mogły częściej „sprawdzać się” w jakiejś formie rywalizacji, także z uczniami innych szkół. Tymczasem konkursy, porównywanie średnich czy publiczne fetowanie najlepszych, to doskonała droga do zepsucia owej atmosfery. A budowanie spójności wewnętrznej na rywalizacji z innymi placówkami podważa w ogóle sens naszego programu pedagogicznego, którego najważniejszym celem jest kształtowanie życzliwości dla świata i gotowości współpracy z innymi ludźmi. Wytłumaczenie tego wymaga czasem sporo dyplomacji. Ostatecznie asertywności.
Przekonanie, że szkoła nie robi tego, co do niej należy występuje powszechnie, o czym mogę przekonać się w rozmowach z rodzicami chcącymi przenieść do nas dziecko z innej placówki. Bo „tamta” szkoła nic nie robi z jego talentami (lub deficytami), z kłopotliwym kolegą w klasie, z życzeniami rodziców, żeby mniej (albo więcej) zadawać do domu, ze złą atmosferą między dziećmi, które brzydko się do siebie odnoszą, i tak dalej. Towarzyszy temu gorąco manifestowane przekonanie, że w opisanych sytuacjach nasza z pewnością poradziłaby sobie świetnie. Na moje dictum, że prawdopodobnie nie zrobilibyśmy niczego więcej niż krytykowana placówka słyszę, że przynajmniej potrafię nazwać problem… Zaiste wielka jest w takim momencie moc rodzicielskiego entuzjazmu!
***
Przyjrzyjmy się teraz bliżej kilku sytuacjom, w których szczególnie często pojawia się wobec szkoły zarzut bezczynności.
Na początek – trudne dziecko w klasie. Na przykład, bijące inne dzieci, uporczywie przeszkadzające w zajęciach, absorbujące gros uwagi nauczyciela, czy po prostu niegrzeczne, dające swoim zachowaniem zły przykład innym. Zazwyczaj tego typu problemy są wyrazem zaburzeń, takich jak ADHD, zespół Aspergera, czy autyzm, często opisanych w orzeczeniu psychologicznym wraz z całą litanią zaleceń dla nauczycieli. Bywa jednak, że rodzice nie poddają swojego dziecka diagnozie, wypierając jego problemy, i w szkole błądzimy po omacku.
Dzieci niezawodnie raportują w domach zachowanie uciążliwego rówieśnika. Takie relacje powtarzają się na ogół przez dłuższy czas, bowiem tego typu zaburzeń nie da się wyeliminować „od ręki”, a często jest to w ogóle niemożliwe. Prawdziwym sukcesem bywa ograniczenie szkód, czyli zapewnienie wszystkim minimum komfortu funkcjonowania w klasie. Powtarzające się skargi powodują zniecierpliwienie rodziców, którzy oczekują od nauczycieli skutecznych działań. Brak poprawy sytuacji rodzi opinie, że szkoła nic nie robi. Bardzo często niesprawiedliwe, bowiem w tym czasie, na przykład:
- na lekcjach pojawia się psycholog, żeby pomóc zdiagnozować problem i zaproponować środki zaradcze;
- wychowawca odbywa kilka rozmów z rodzicami kłopotliwego ucznia. W niektórych wypadkach może liczyć na współpracę, w innych odbija się od granitowego przekonania rodziców, że wszystkie kłopoty są zawinione przez szkołę;
- odbywa się specjalne spotkanie rady pedagogicznej, poświęcone sytuacji w klasie i znalezieniu środków zaradczych;
- nauczyciele stosują podczas lekcji rozmaite metody mające ograniczyć problem.
Warto mieć świadomość, że spektrum działań, jakie ma do dyspozycji szkoła wobec problemowych uczniów, jest niewielkie. Często wynika to z samej istoty zaburzeń. Większość nauczycieli naprawdę prezentuje dobrą wolę i stara się pomóc. Bywa, że bezskutecznie, a wynikającą z tego frustrację ich samych jeszcze potęguje niesprawiedliwe oskarżenie, że „szkoła nic nie zrobiła”.
Od szkoły niepublicznej, za którą rodzice płacą, już po krótkim czasie oczekuje się usunięcia kłopotliwego ucznia. W końcu „nie płacę za to, by moje dziecko miało tak przykre doświadczenia”. To trudna decyzja, bowiem jest (przynajmniej dla mnie) oczywiste, że szkoła niepubliczna ma czasem większą szansę pomóc. W ciągu ostatnich piętnastu lat pożegnaliśmy się w ten sposób z trójką uczniów. Zawsze z końcem roku szkolnego i zawsze z poczuciem porażki, bo bardzo wiele zrobiliśmy, żeby im pomóc. Niestety, bezskutecznie. No ale my przynajmniej mogliśmy zakończyć współpracę; szkoła publiczna nie ma takiego prawa.
***
Kolejny przypadek to przemoc w szkole. Przy czym definicje tego pojęcia mogą być najróżniejsze. Już dawno dotyczy ono nie tylko sfery fizycznej – ktoś kogoś popchnął, uderzył; rozciąga się obecnie na wszelkie konflikty między dziećmi. Współczesny świat ma być idealny, dlatego nie ma dziś przyzwolenia na siłowe rozwiązywanie sporów; czasem myślę, że rodzice wyobrażają sobie pożądane relacje między dziećmi jako swoistą mieszankę salonu i rozumu. Co oczywiste w tej sytuacji – rzeczywistość skrzeczy. Uczniowie, nawet najmłodsi, nagminnie używają rynsztokowego słownictwa. Zwracają się do siebie bez szacunku, dogryzają, drwią, wyśmiewają. Osobnym problemem jest snobizm na posiadanie markowych ubrań lub najnowszych modeli urządzeń elektronicznych. Pytanie tylko, czy są to naprawdę zjawiska nowe? Moim zdaniem stare jak świat, a nowością jest tylko coraz bardziej powszechny brak odporności młodych ludzi na negatywne komunikaty rówieśników oraz emocjonalne zaangażowanie rodziców. Za moich czasów jak ktoś był nieszczęśliwy, to siadał w kącie, żeby się wypłakać, a potem wstawał i życie toczyło się dalej. Dzisiaj od razu dzwoni do mamy lub taty i ogłasza koniec świata. Żeby jeszcze usłyszał w odpowiedzi „Po co mi o tym mówisz?” – magiczne pytanie, które wymusza refleksję i pomaga złapać właściwy dystans wobec zdarzenia. Coraz częściej jednak rodzic niezwłocznie interweniuje w szkole, żądając „zajęcia się sprawą”. Albo – jeszcze gorzej – próbuje samodzielnie załatwić problem z rodzicami domniemanego prześladowcy.
Jako przytomny nauczyciel, mający poczucie odpowiedzialności za swoją pracę wychowawczą, uważam, że w przypadku konfliktów między uczniami interwencje pedagogiczne należy ograniczyć do minimum. Pozwolić dzieciom samym przepracować sytuację. Niech muszą zmierzyć się z problemem, bo wtedy mają największą szansę dojść do konstruktywnego wniosku na temat własnego zachowania. Dużo większą, niż gdy słyszą morały ze strony nauczyciela – co skądinąd najczęściej postulują rodzice. Niestety, ta strategia bardzo często kończy się zarzutem, że „szkoła nic nie zrobiła”. A wtedy może być jeszcze gorzej – nauczyciel w poczuciu winy albo dla świętego spokoju interweniuje, „rozwiązuje problem” pomiędzy dziećmi, co działa… aż do następnego konfliktu. I zabawa zaczyna się od nowa.
Oczywiście w tym miejscu może pojawić się pytanie, skąd mam pewność, że zaniedbany problem nie spowoduje jakiejś traumy u dziecka. Pewności nie mam nigdy, jednak czterdzieści lat pracy wychowawczej daje pokaźny bagaż doświadczeń i bezstronne spojrzenie, którego z oczywistych powodów brakuje rodzicom. I to właśnie każe mi ograniczać pedagogiczne interwencje do minimum. Na poparcie tego mogę przytoczyć stwierdzenie jednej z naszych nauczycielek, zainspirowane konfliktem między dwiema uczennicami, który szybko wciągnął też obie mamy, a zaowocował, a jakże, oskarżeniem tej nauczycielki o karygodną bierność wobec problemu. Powiedziała ona tak: Dziecko stosuje najprostszą strategię – idzie do rodzica. Ten mu pomaga. Oczekuje od nauczycieli, że pomogą. W efekcie dziecko nie nabywa wiary w siebie, umiejętności radzenia sobie w kłopocie, tylko spycha odpowiedzialność na dorosłych. Tak wyrastają życiowe kaleki.
No właśnie. A podobno to „dla dobra dziecka”.
***
Trzecia kategoria zdarzeń, o których tutaj wspomnę, związana jest z ewidentnym „wkręcaniem” rodziców przez dzieci. Dobrym przykładem są „fatalne szkolne obiady”. Bo są fatalne – takie jest powszechne rodzicielskie przekonanie. Nawet jeśli mało kto widział je na oczy – przecież są naoczne relacje dzieci. Sam mógłbym zaświadczyć, że to nieprawda, bowiem degustowałem wielokrotnie stołówkowe menu. Natrafiłem na potrawy, których nie lubię, ale nawet im niczego nie brakowało. Jakiegoś pozytywnego tropu dostarcza też fakt, że na jakość posiłków najrzadziej skarżą się rodzice dzieci najmłodszych i najstarszych. Te pierwsze i tak muszą zejść do jadalni z klasą, a jak zejdą, to dlaczego miałyby nie zjeść obiadu? Z kolei decyzja o stołowaniu się w szkole jest na ogół osobistym wyborem ucznia w wieku nastoletnim, a problemem bywa wtedy głównie niewystarczająca objętość porcji. Sytuacja kryzysowa dotyczy przede wszystkim klas 4-6, kiedy to rodzice czasem jeszcze nakazują jedzenie, a godzinna (w naszej szkole) przerwa obiadowa kusi uczniów rozmaitymi atrakcjami. Najłatwiej powiedzieć starym, że "obiad jest „błeee..." i sprawa załatwiona. Kto z rodziców będzie płacił, by wysłuchiwać narzekań swojego dziecka? A pretensje skieruje oczywiście pod adresem szkoły, bo to ona serwuje te „okropne” obiady.
Na deser pozostawiłem „strefę tajną dla rodziców”, czyli wyjaśnienie dlaczego podejmuje się pewne decyzje nawet wbrew ich wyraźnemu życzeniu, (pozornie) bez uzasadnienia. W naszej szkole dobrego przykładu dostarcza dobór składu „zerówek”. Otóż zdarza się, że mama, powiedzmy symbolicznie Józi, bardzo prosi o umieszczenie córki w jednej klasie z Małgosią, bo dziewczynki ponoć bardzo się lubią, przychodzą z jednego przedszkola i na dokładkę mieszkają obok siebie. Niezależnie pojawia się mama Małgosi i zwraca się z prośbą, żeby córka nie była w tej samej klasie, co Józia, bo ta jest złą koleżanką, a w ogóle z mamą Józi trudno wytrzymać. Pragnę Czytelnika zapewnić, że podobne sytuacje zdarzały się przez wiele lat, dopóki nie poszliśmy po rozum do głowy i nie przestaliśmy słuchać sugestii rodziców. Ten scenariusz ma szereg wariantów. Może też dotyczyć siedzenia razem w ławce (lub nie), zakwaterowania w jednym pokoju na wycieczce (lub nie), przydziału do jednej grupy w pracy zespołowej w klasie (lub nie). Zresztą inwencja rodziców pragnących zapewnić dzieciom raj na ziemi jest w tej dziedzinie naprawdę niezrównana.
***
Temat poruszony w tym artykule ma swoją odwrotną stronę. Nauczyciele także zżymają się, gdy rodzice czegoś nie robią. Na przykład nie uczą swoich dzieci zasad dobrego wychowania. Pomny jednak opisanych wyżej doświadczeń, jestem bardzo ostrożny w ferowaniu potępiających sądów. Bycie rodzicem jest w ogóle wyjątkowo ciężką misją w świecie, w którym unieważniono wszystko, co dotyczyło dzieciństwa w rodzinie sprzed ćwierć wieku. Jestem gotów pochylać się nawet nad najdziwniejszymi życzeniami, uczciwie (choć w świetle własnego doświadczenia) analizując ich zasadność. W zamian oczekuję tylko jednego. Zrozumienia, że akurat w naszej szkole zaangażowanie w pracę zdecydowanej większości nauczycieli, jest dla mnie absolutnie poza dyskusją. Zasługują przez to na zaufanie, że podejmowane przez nich decyzje są z reguły pożyteczne z punktu widzenia interesu dziecka. Więc w razie wątpliwości proszę pytać „dlaczego?”, a nie stwierdzać, że „szkoła nic nie zrobiła”.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.