Od 1995 roku, mury polskich uczelni wyższych opuściły 4 mln absolwentów, z czego pół miliona uzyskało dyplom w roku 2008 – 17% z tych osób zasiliło szeregi bezrobotnych. Wielu naukowców, a szczególnie ekonomistów zwraca uwagę na spadającą wartość dyplomu i na dewaluację wykształcenia uniwersyteckiego jako takiego. Szczególnie w Polsce.
Wysokie bezrobocie wśród absolwentów wyższych uczelni jest zjawiskiem bardzo niepokojącym i na całym świecie stało się swoistym wskaźnikiem poziomu kształcenia. Ostatnio prasa brytyjska rozpisywała się szeroko na temat sensu kształcenia kolejnych roczników w kierunkach, które nie zapewniają im żadnej przyszłości zawodowej i powodują, że na kilka lat wypadają z rynku pracy. Przy tej okazji nie można nie dodać, że Brytyjczycy, którzy wszyscy płacą za swoje studia, marnują co najwyżej własne oszczędności – polscy studenci natomiast wydają pieniądze z budżetu państwa, a to już powinno skłaniać do zastanowienia.
Nawet 40 studentów na jednego nauczyciela akademickiego
Głównym argumentem w polskiej debacie nad szkolnictwem wyższym jest powoływanie się na brak nakładów finansowych – faktycznie Polska ma prawie o połowę niższe nakłady w przeliczeniu na jednego studenta niż wynosi średnia dla krajów OECD. Widać to na wykresie, gdzie przedstawiono zestawienie wydatków na jednego studenta w przeliczeniu na USD.
Z drugiej strony wysokość nakładów jest uzależniona od liczby studentów, a to zachęciło szkoły wyższe do przyjęcia ponad trzykrotnie więcej studentów. Szkoda, że przy okazji liczba nauczycieli akademickich wzrosła tylko o 20%. Obecnie więc na jednego pracownika przypada średnio aż 15 studentów. Na uczelniach prywatnych jest jeszcze gorzej. Nie wszystkie posiadają własną kadrę dydaktyczną, wiele z nich zatrudnia pracowników uczelni państwowych w ramach drugiego etatu. W efekcie, na 1 wykładowcę przypada aż 41 studentów.
Prawdziwą zmorą sektora prywatnych uczelni wyższych jest przede wszystkim powstawanie małych lokalnych szkół i filii, które od studentów wymagają w zasadzie tylko regularnego opłacania czesnego. Kształcą zazwyczaj na najtańszych kierunkach, czyli takich, które wymagają najmniejszych nakładów na kształcenie studentów. Nie dziwi więc fakt, że nie kształcą lekarzy, ani specjalistów technicznych, za to „produkują” większość ekonomistów oraz specjalistów od marketingu i zarządzania. Podobnymi ścieżkami zaczynają też podążać uczelnie państwowe, szczególnie jeżeli chodzi o studia zaoczne i wieczorowe. W roku akademickim 2007/2008 spośród wszystkich studentów aż 1,274 mln studiowało kierunki humanistyczne, natomiast 648 tys. wybrało kierunki oparte na przedmiotach ścisłych. Kształcąc tylu magistrów prawa, zarządzania czy nauk politycznych odbiegamy od średniej krajów OECD, gdzie w dziedzinach humanistycznych kształci się 37% ogółu studentów, a nie prawie połowa, jak w naszym kraju. Pozostajemy za to w tyle, gdy chodzi o przygotowywanie lekarzy i inżynierów oraz bardzo poszukiwanych architektów.
Zabójcza demografia
Szczyt wyżu demograficznego, czyli osoby urodzone w 1983 r. obecnie powinny już opuścić mury uczelni. Po tym roku liczba rodzących się dzieci spadała, a zatem niż demograficzny zaczyna docierać już na uczelnie. Zamiast redukować liczbę studentów, uczelnie zaczynają zmieniać kryteria przyjmowania nowych osób, tak, żeby nie stracić swoich dochodów. W ten sposób upowszechnienie wykształcenia wyższego, podobnie jak kiedyś średniego, odbywa się kosztem jakości kształcenia. Efekt jest oczywisty – uczelnie opuszczają coraz częściej osoby źle wykształcone, ale z dyplomem. Wskaźniki scholaryzacji nie mogą być rozumiane jedynie w kategoriach ilościowych, bo sprzyjają takim zachowaniom jak słynna amnestia Giertycha, czy strach przed stawianiem wysokich wymagań studentom z obawy, że nie poradzą sobie i uczelnia straci wpływy.
Kilka propozycji zmian
Oczywiście podstawowym postulatem jest zwiększenie nakładów na naukę, ale bez dogłębnej reformy w samej organizacji, ale też w filozofii kształcenia na poziomie wyższym, środki mogą zostać zmarnotrawione. Po pierwsze, trzeba skończyć z oferowaniem produktu wykształceniopodobnego, za który studenci płacą ciężkie pieniądze, które dla przyszłego pracodawcy jest bezużyteczne. Poza tym najwyższy czas na weryfikację jakości samej kadry, która często składa się z osób zasiedziałych na swoich stanowiskach i przetrzymywanych na nich tylko po to, żeby małe szkoły mogły spełnić wymagane minimum. Do szkół (nie tylko) wyższych powinny powrócić takie klasyczne przedmioty jak logika, matematyka i podstawy filozofii, które uczą myślenia i wyciągania wniosków. Warto też pogodzić się z myślą, że nie każdy za wszelką cenę powinien stać się posiadaczem indeksu, a potem dyplomu i w tym przypadku nie można iść w ilość, ale w jakość.
Metoda marchewki zamiast kija sprawdza się w wielu sytuacjach, również na polu edukacyjnym. Ponieważ wielu maturzystów rezygnuje ze studiowania przedmiotów technicznych, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego rozpoczęło program pilotażowy, w którym uczniowie kierunków inżynierskich i technicznych otrzymywać będą wysokie stypendia (ok. 1000 zł). Plan obejmuje m.in. dofinansowanie instytutów badawczych, uproszczenie ścieżki habilitacyjnej oraz odmłodzenie Polskiej Akademii Nauk (profesorowie po 70 roku życia nie będą sprawować funkcji kierowniczych). Jednak największą zmianę przyniosłoby wprowadzenie w dziedzinę edukacji wyższej reguł wolnej konkurencji. To oczywiście nie nastąpi w sytuacji, gdy uczelnie państwowe nadal będą oferować bezpłatne studia, z oczywistych powodów bardziej atrakcyjne dla studentów. Samym studentom polecamy zastanowić się nad swoją przyszłością. Liczby mówią same za siebie – humaniści zarabiają o ponad 2200 zł mniej niż inżynierowie. Rodzaj wykształcenia jest więc istotny. Poniżej zamieszczamy zestawienie średnich miesięcznych zarobków osób legitymujących się dyplomem z różnych dziedzin.
(Źródło: "Wyższa fikcja" tygodnik Wprost, opr. własne)