Kontynuując wątek umiejętności społeczno-emocjonalnych uczniów, chciałbym skomentować jeszcze kilka zagadnień, na które zwraca uwagę OECD w swoich raportach. Już przegląd przedmiotu analizy komputerów nie nastrajał mnie zbyt entuzjastycznie do ewentualnych wyników obliczeń, ale wyciągnięte z nich wnioski wręcz powaliły mnie… ale banałem.
Po niemającej precedensu, pierwszej w świecie prezentacji porównawczej oceny umiejętności społeczno-emocjonalnych, OECD dochodzi do wniosku, że, (uwaga, uwaga!) ciekawość i wytrwałość są kluczowe dla odniesienia sukcesu w nauce. Serio?
Uff, pani Wiesia od polskiego i pan Zenek od biologii odetchnęli z ulgą, bo już się bali, że będą musieli odszczekiwać to, co zawsze powtarzali swoim uczniom. Pobiegli też od razu przygotować kolejne konspekty zaciekawiających, wymagających wytrwałości zajęć, tzn. do starych dodali cel wzmacniania ciekawości i wytrwałości, żeby nie było, że nie są na bieżąco z najnowszymi dokonaniami pedagogiki. Krysia, świeżo upieczona studentka medycyny i dopingujący ją rodzice dopiero teraz dowiedzieli się, dlaczego Krysia w ogóle na medycynę się dostała – okazało się, że dlatego, że tą dziedziną zawsze się interesowała i uczyła się, kiedy tylko nie spała i nie jadła. Kto by pomyślał? Trzeba koniecznie powiadomić o tym Zdzisia, który chce zdawać na prawo, ale bardziej ciekawi go chemia, a do zakuwania „na blachę” nie ma nabożeństwa – na pewno zmieni nastawienie, kiedy zajrzy na stronę OECD!
To oczywiście nie wszystko, autorzy badań prezentują kolejne rewelacje i zapowiadają następne! Oto jeszcze jedna ich próbka: Jednym z najbardziej zaskakujących odkryć OECD było to, że w różnych krajach i środowiskach społeczno-ekonomicznych, 15-latkowie wykazywali niższe umiejętności społeczno-emocjonalne niż 10-latkowie. – No cóż, wszystko zależeć będzie od definicji, jakie przyjmiemy dla wymienionych cech/umiejętności. Jeśli przypiszemy im jakieś wąskie znaczenia (np. ich jedynie właściwe natężenie), będzie wręcz łatwo wykazać natychmiastową konieczność przyspieszonych ich kursów. Jeśli na wstępie założymy, że wszystkie one nie posiadają żadnych negatywnych aspektów, łatwo się przerazić ich postępującą degradacją. A co jeśli nie jest to takie proste i przesadzimy z ich promocją?
Czy „odkryty” spadek „emocjonalnego uspołecznienia” nie jest przez przypadek znaną od zawsze zmianą towarzyszącą dorastaniu? Analogiczną do apoptozy zbędnych komórek, które nie służyłyby przetrwaniu organizmu? Przypuśćmy na moment, że ten proces stopniowej utraty nigdy do końca niezdefiniowanych cech/kompetencji daje się jakoś powstrzymać przy pomocy bliżej nieokreślonych działań zapisanych w curriculum i po kilkudziesięciu latach takiego eksperymentu społecznego, młodzież u progu dorosłości wykazuje ten sam, podobno wysoki, poziom „umiejętności społeczno-emocjonalnych”, co w wieku lat dziesięciu. Strach się bać – otrzymujemy w ten sposób społeczeństwo niepoprawnych optymistów, zakładających, że wszystko, czego się tkną obraca się w złoto, niezdolnych do oceny ryzyka, ufających każdemu demagogowi, populiście, czy każdej reklamie. Będzie to również społeczeństwo ludzi niezdolnych do gospodarowania własnymi zasobami, słomianych ogni, angażujących się z równą energią w każde przedsięwzięcie i projekt – wymarzone zasoby ludzkie dla korporacji, gotowe każdy przekręt nazwać kreatywnością. Zarazem będą to szybko i krótko żyjący klienci coraz bardziej niewydolnej służby zdrowia, uzależnieni od suplementów diety, napojów energetyzujących, używek i narkotyków. No cóż, żyć pewnie będą krócej, ale intensywnie, bo po całodziennej pracy w „dynamicznym, młodym zespole” będą się relaksować, a jakże, w towarzystwie równie towarzyskich ludzi, którym po prostu nie opłaca się wracać do domu. Będzie to raczej politycznie poprawny rytuał wspólnego uczestnictwa w mediach społecznościowych, bo przecież w takich grupach towarzyskich wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, więc rozmawiać nie bardzo jest o czym, a na życie prywatne nie ma już miejsca i czasu. Najzwyczajniej w świecie, po nieustannej, emocjonalnej, empatyczno-kolaboracyjnej jeździe bez trzymanki, wymiana pokoleń (i kadr) będzie następowała jeszcze szybciej. Jakakolwiek edukacja, poza społeczno-emocjonalną, do reszty straci więc sens. Może i jest to remedium na wszystkie bolączki oświaty publicznej?
Brrrr, aż się wzdrygnąłem na myśl o takiej społeczno-emocjonalnej podstawie programowej. Pociesza mnie jedynie doświadczenie własne, podpowiadające, że tego rodzaju zapędy, i te szczęśliwie minione, i te współczesne, w rodzaju propagowania „cnót niewieścich” albo „kształtowania miękkich/społeczno-emocjonalnych/ludzkich (sic!) kompetencji”, są zawsze nieskuteczne. Póki co, na szczęście, dzieci przechodzą w sposób naturalny wszystkie etapy rozwoju osobniczego i wbrew modzie na grzebanie w ich psychice, która nie bardzo chce ewoluować w zgodzie z ideologicznymi modami, dojrzewają, dostosowują się do środowisk, w których żyją, dystansują się wobec autorytetów, alienują się jak to nastolatki, stopniowo stają się mniej afektowane i emocjonalne, przygotowują się do odgrywania ról i, tak, tak, do przywdziewania masek. Postrzeganie tego jako wady czy błędu, charakterystyczne dla rozmaitych, „postępowych” środowisk, którym wydaje się, że mogą procesy społeczne projektować i kontrolować, jest obrażaniem się na ludzką naturę. Pretensje do biologii, że nie jest politycznie poprawna i nie nadąża za pomysłami na „nowy wspaniały świat”, można by traktować jako w sumie zabawną dziecinadę, w wykonaniu nieszkodliwych maniaków, niezdolnych do wyciągania wniosków z własnej historii gatunkowej, gdyby takim maniakom nie zdarzało się przeprowadzać eksperymentów na masową skalę. Wszyscy trzeźwo patrzący na rzeczywistość wiedzą jednak, że taka inżynieria społeczna nigdy nie prowadzi do masowego szczęścia obiecywanego w „postępowych” manifestach. Raczej wprost przeciwnie.
Co też mamy dalej? Różnice w umiejętnościach były szczególnie duże w przypadku takich spraw, jak optymizm, zaufanie, energia i towarzyskość. – Tak się zastanawiam, czy OECD prowadzi badania, aby poznać rzeczywistość, czy żeby udowodnić jakąś tezę? To nieprawdopodobne, żeby sprzedawać takie „newsy” jako naukowe sensacje. Czy wśród „badaczy” był chociaż jeden psycholog rozwojowy, który nie jest postmodernistą (czyt. studiował swoją dziedzinę, a nie jej stosowność ideologiczną)? Rozumiem, że w nauce trzeba także udowadniać oczywistości, ale nie miejmy chociaż ambicji robić z tego wytycznych dla całych systemów edukacyjnych! Wydaje się, że nawet bez formalnych kwalifikacji, większość zainteresowanych byłaby w stanie sama podać wyniki tych badań w 11 krajach, obserwując siebie i swoje dzieci.
Wyobraźmy sobie jednak, że nie są to powszechnie znane aksjomaty i jakiś student pierwszego roku psychologii, który ma niewielką jeszcze wiedzę o narzędziach badawczych, postanawia przeprowadzić proste badanie, na możliwie dużej populacji. Wpada więc na pomysł przeprowadzenia prostej ankiety w mediach społecznościowych, która składać się będzie z jednego pytania zamkniętego:
Twój optymizm, zaufanie, energia i towarzyskość były największe w wieku lat:
a) 5
b) 15
c) 50
Oczywiście to bardzo kiepsko sformułowane pytanie, choćby z tego względu, że w wybranym medium 50-latkowie i starsi stanowiliby niewielką część respondentów, a wymienione cechy są niesamowicie nieprecyzyjnie sformułowane i niemierzalne. Niemniej jednak, w oparciu o własne doświadczenia i zdrowy rozsądek, nasz student powinien spodziewać się przewagi odpowiedzi a i b. Jest rzeczą raczej bezdyskusyjną, że wraz z doświadczeniem (wiekiem) nasze początkowo różowe okulary, coraz bardziej szarzeją – jest to wynik zdobywania wiedzy o zasadach funkcjonowania świata, który w wieku lat pięciu zdaje się być zaprojektowany, by spełniać nasze zachcianki, ale w okolicach pięćdziesiątki pokazuje raczej, że jesteśmy mu dalece obojętni. Nie powinno też dla nikogo być żadną niespodzianką, że, generalnie rzecz biorąc, im młodsze dziecko, tym bardziej jest ufne (jeśli oczywiście nie wzrasta w patologicznych warunkach). Z każdym rokiem jednak, ta dziecięca naiwność maleje i jest to naturalna kolej rzeczy przy dorastaniu – w okolicy 10 roku życia znajdziemy raczej niewiele dzieci, które wciąż jeszcze wierzą w św. Mikołaja. Proces swoistego rozczarowania światem zdaje się nawet przyspieszać, bo ilość doświadczeń zdobywanych między 10 a 15 rokiem życia jest obecnie znacznie większa, nawet w porównaniu do doświadczeń, które w swoim czasie zdobyli najmłodsi badacze OECD. Podobnie banalnym spostrzeżeniem jest spadek zaangażowania i chęci wydatkowania energii. Każdy, kto choć raz obserwował małe dziecko (lub bardzo młode zwierzę), wie, że jego energia zdaje się być niespożyta. Czy to rzeczywiście takie zaskakujące, że nastolatek (wciąż posiadając jej spore zapasy) nie szafuje energią równie rozrzutnie, co dziecko pięć lat młodsze? Niewielu pewnie także będzie polemistów, utrzymujących, że nawiązywanie kontaktów towarzyskich przychodziło im trudniej w piaskownicy, niż na firmowej imprezie. Czy trzeba nam badań OECD, żeby mieć tego świadomość?
Osobiście nie mam wątpliwości, że nie, zwłaszcza że kolejne, epokowe odkrycie uświadamia nas, że Dodatkowo OECD stwierdziła, że (w w/w kwestii) w większości dziewczęta wykazywały większe różnice niż chłopcy. Okazuje się, że na przestrzeni pięciu lat, dziewczynki wykazują większy regres(?) „umiejętności społeczno-emocjonalnych”, niż chłopcy. Obserwacja po prostu zwala z nóg swoją oryginalnością. Jak próbowałem wykazać wyżej, ów ogólny „regres” jest raczej wynikiem dorastania niż braków jakichś pożądanych umiejętności, niedostatków działań wychowawczych czy edukacyjnych. Jest najzwyczajniej w świecie adaptacją młodego organizmu do świata istniejącego poza bezpiecznym kręgiem domowego ogniska. Wraz z gromadzeniem doświadczeń, zaczynamy patrzeć na otoczenie z większą rezerwą, nie angażujemy się już we wszystko, nie reagujemy też na każdy bodziec, który dawniej powodował, że aż podskakiwaliśmy z emocji. Wiemy już też, że nie każdy przedstawiciel tego samego gatunku to przyjaciel, lub potencjalny partner w zabawie.
Z pewnością od czasu, gdy sam miałem do czynienia z podstawami psychologii, wiele się zmieniło w jej ustaleniach, ale nie bardzo chce mi się wierzyć, że ewolucja naszego gatunku tak znacząco przyspieszyła, że, na przestrzeni kilkudziesięciu lat, łatwo obserwowalny fakt szybszego dojrzewania, tak fizycznego, jak emocjonalnego, dziewcząt od ok. 10 roku życia (skorelowany z wieloma niekoniecznie pozytywnymi aspektami społecznymi) wymaga przypisania go innym mechanizmom, niż ogólnie znane. Czy jest możliwe, że odnotowany spadek optymizmu, ufności, zaangażowania i skłonności do socjalizacji jest wynikiem jeszcze szybszego dziś dojrzewania płciowego i mentalnego dziewcząt oraz znanego (najwyraźniej tylko niektórym) faktu, że chłopcy w tym wieku są na ogół bardziej emocjonalni? Jeśli, co sugerują ustalenia OECD, proces ten jest obecnie gwałtowniejszy i na tyle znaczący, że zakłóca proces edukacyjny bardziej niż do tej pory, to jest to wynik coraz szybszych zmian kulturowych (np. wpływu mediów) i podążających za nimi adaptacji obyczajowych, a nie nieobecności, i tak wątpliwej w realizacji, miękko-kompetencyjnej edukacji.
Odkrycia badaczy OECD na tym się nie kończą! Zostajemy także poinformowani, że: Uczniowie z bardziej uprzywilejowanych środowisk wykazują się wyższym poziomem każdej badanej umiejętności niż ich środowiskowo ubożsi rówieśnicy. – Uważam, że należy natychmiast zorganizować w szkołach na całym świecie cykl szkoleń pod egidą OECD, które rozpropagowałyby to ważkie spostrzeżenie w środowisku nauczycieli, pedagogów szkolnych, psychologów i pracowników socjalnych. Pomyśleć, że wykonują swą pracę, bez tej wiedzy! Biedacy, nie zdają sobie sprawy, że Jacuś uczy się lepiej, ma większy zasób słów i jest bardziej twórczy od Grzesia, bo rodzice z nim rozmawiają, mama czytała mu w dzieciństwie bajki, a tata zabierał do zoo! Szkolenia z tego zakresu są konieczne, tym bardziej że komputery wypluły kolejną, istotną wskazówkę: Szkoły i rodzice odgrywają ważną rolę w rozwijaniu tych zdolności. Ustawiłbym te podmioty w odwrotnej kolejności.
Po takiej dawce świeżej, pedagogicznej wiedzy, nie mogę się wprost doczekać, co też wyniknie z zapowiadanej, następnej transzy analiz OECD. Z pewnością szkoły i nauczyciele otrzymają mnóstwo nowych wytycznych i światłych zaleceń. Trudno oprzeć się wrażeniu, że, w nadziei na zwiększenie efektywność procesu edukacyjnego, działania szkoły będą teraz nakierowane na podtrzymywanie swoistej, społecznej neotenii – skoro „wiadomo”, że najlepszy dla edukacji jest stan dziecięcej ciekawości, dlaczego nie próbować zatrzymać rozwoju jednostek na etapie 10-latka, ze wszystkimi tego pozytywnymi konsekwencjami: rzutkością, skłonnością do niestandardowych rozwiązań, łatwością (koniecznością) dopasowania się do działań i wymagań grupy, ufnością dla wskazanych autorytetów, etc. Problem w tym, że, jak wszystko na tym świecie, takie podejście ma również skutki negatywne i to takie, z którymi szkoła programowo walczy.
Łatwo wymieniać je dziesiątkami, ale podam jedynie najbardziej jaskrawy przykład. Kiedy posłuchać od lat powtarzanych zarzutów stawianych młodym pokoleniom, brak odpowiedzialności będzie jednym z najbardziej akcentowanych i nie chodzi tu jedynie o spóźnianie się na matematykę i nienoszenie kapci. Jakiej jednak odpowiedzialności za siebie samego, dom, rodzinę, własne państwo wreszcie, można spodziewać się po 30-40-letnim nastolatku? Przecież uczymy go przez całe życie, że ma być optymistą (kredyt sam się kreatywnie spłaci, a ten we frankach anulowany będzie), ufać, że wszyscy, łącznie z premierem i prezydentem, chcą mu zrobić dobrze, byle tylko tryskał energią i pracował swoje 10-12 godzin na dobę i nie zaniedbywał kumpli. Szkoda tylko, że jest to na ogół kiepska recepta na sukces.
Niespójność przekazu i wymagań powoduje napięcia, z którymi pokolenia wychowane na miękko-kompetencyjnej pożywce nie dają sobie po prostu rady. Kryzys rodziny, nieumiejętność budowania i utrzymywania związków, spadająca dzietność, labilność psychiczna, sprzyjanie populizmom, roszczeniowość i wiele innych to nie tylko efekty rosnącego tempa zmian w środowisku, ale także braku spójnej narracji (także oświatowej), która promując dziecięcą dezynwolturę aż po emeryturę, ogólny permisywizm i względność wszelkich realiów, zderza się z przeciwnie skierowanymi wymaganiami społecznymi, które negocjacji nie podlegają, a zmieniają się nieporównywalnie wolniej, niż szkolne paradygmaty. Ten konflikt przekłada się na całe mnóstwo niedostosowań, wykluczeń i rosnące kolejki do psychiatrów. Warto o tym pamiętać, kiedy następnym razem kołcz będzie nam opowiadał, jakiego to cudu pedagogicznego dokonamy, nawracając wszystkich naszych uczniów na jedynie słuszną dawkę i postać społeczno-emocjonalnych umiejętności i zawracając kijem Wisłę ich rozwoju osobniczego.
W przeciwieństwie do przedstawianych rewelacji, moje najwyższe zdumienie budzi fakt, że pedagogika, która wreszcie odkryła, że ludzie są różni i nawołuje do indywidualnego podejścia do nauczania w klasie, nie jest w stanie zastosować tej samej wykładni w odniesieniu do całych społeczeństw, które chce wychowywać i edukować – wprost przeciwnie, w skali ogólnej, dąży do standaryzacji i narzucania modeli, które przygodnymi badaniami usiłuje ukazać jako jedynie słuszne i obowiązujące. Powodowana ułudą skuteczności, próbuje wmówić naiwnym konieczność ukształtowania „nowego człowieka”, który, niezależnie od własnego charakteru i okoliczności, byłby zawsze ciekawy, kreatywny, ufny i wrażliwy, towarzyski i tryskający pozytywną energią, cokolwiek to wszystko oznacza i czemukolwiek miałoby służyć.
Czy mamy wobec tego pozostać całkowicie bierni i zrezygnować z promowania cech i postaw, które rozwój biologiczny i społeczny skazał na sukces, i które wydają nam się korzystne dla człowieka wchodzącego w życie? Czym w takim razie miałby zająć się nauczyciel? Jestem głęboko przekonany, że ktoś, kto zostaje nim z pasji, a nie z przypadku, czy z chęci manipulacji i z poręczenia ideologicznych manipulantów, znajdzie na to sposób bez dyrektyw z jakiejkolwiek centrali. Taki nauczyciel doskonale zdaje sobie sprawę, że człowiek to psychologiczne kontinuum i że pozornie przeciwstawne aspekty jego osobowości to dwie strony tego samego medalu i w rzeczywistości dość ściśle ze sobą powiązane. Wie jednak również, że nie powiąże ich jeszcze ściślej samą świadomością tego faktu, ani też kilkoma tanimi sztuczkami socjotechnicznymi, które po podmiocie jego działań spłyną jak po kaczce. Zna także trzy podstawowe tego przyczyny:
- Większość mierzonych przez OECD „umiejętności” jest albo zupełnie niesterowalna, albo modyfikowalna w znikomym stopniu, głównie z powodu zbyt późnej interwencji;
- Czas jakim nauczyciel dysponuje, w 99% przypadków nie pozwala zapewnić uczniowi właściwej ekspozycji na kiepskiej jakości terapię behawioralną, jaką powoli staje się oświata publiczna i to niekoniecznie dlatego, że chciałby (tak, jak nie może) poświęcić go na nauczanie wiedzy przedmiotowej;
- Właściwe kształtowanie kompetencji miękkich wymaga realnej potrzeby ich wykorzystania, a tej się po prostu nie da zapewnić, choćby nauczyciele prześcignęli w liczbie godzin pracy lekarzy rezydentów. To właśnie sztuczność kreowanych na ideologiczne zawołanie kontekstów sprawia, że niedostatek takich kompetencji jest nadreprezentowany w szkolnych diagnozach. Ludzie na ogół kiepsko radzą sobie w testach na człowieczeństwo z jedyną poprawną odpowiedzią – prawdziwe rozwiązanie każdego „dylematu wagonika” możliwe jest jedynie w życiu, a nie na godzinie wychowawczej.
Świadomy tego nauczyciel wie, że tego rodzaju zdolności uczy wtórnie do środowiska i przede wszystkim własnym przykładem oraz wykorzystując podarowane przez los okazje – reszta jest miękko-kompetencyjnym biciem piany. Dla przykładu, jeśli chce uczyć tolerancji, to nie powinno mu przeszkadzać, że studniówkowego poloneza zatańczy para dziewczyn lub chłopaków.
Przykro mi, ale ja nie znajduję w sobie tolerancji dla kolejnego, ogłaszanego fanfarami, statystycznego gniota made in OECD. Powodowany zgubną ciekawością przejrzałem ten stek komunałów i tylko dzięki wrodzonej wytrwałości dobrnąłem do końca. Nie jestem ani psychologiem, ani statystykiem – być może interpretacja poczynań OECD mnie przerasta, ale, biorąc pod uwagę doniosłość wysnutych z tych badań wniosków, już dziś, nie czekając na resztę objawień, chętnie nominuję OECD do Ig Nobla. A jak sobie wyobrażę środki zaangażowane w takie badania i odkrycia, to mam ochotę zaapelować, by zostały one bezzwłocznie odebrane „odkrywcom” i przeznaczone na fizykę kwantową i badanie potencjalnego życia na egzoplanetach, oddalonych o miliardy lat świetlnych, bo i tak będzie można powiedzieć, że zostały one wydane z większym pożytkiem dla młodego Kowalskiego pod dowolną szerokością geograficzną – może zainteresują go nauką? Z drugiej strony, nie można niedoceniać motywacji negatywnej – może zeźlony na mizerię merytoryczną wiodącego przekazu, zdecyduje się na szeroko pojęte nauki społeczne i zdobytym autorytetem postanowi ukrócić nieco ich sprzedajność i służalczość wobec modnych założeń?
PS. Jedyną informacją wartą uwagi w całym tym zbiorze banałów jest spostrzeżenie, iż kreatywność była ściślej związana z postępami w matematyce, nawet bardziej niż postępami w sztuce – nie nazwałbym tego odkryciem, ale taki wniosek może pomóc burzyć szkodliwe stereotypy przedmiotowe, wedle których ktoś o zainteresowaniach ścisłych to ograniczony technokrata, a humanista to wrażliwy i kreatywny omnibus. Może w świecie zdominowanym obecnie przez wyobrażenie o kompetencjach społeczno-emocjonalnych, warto zadbać nieco o morale tych, których kompetencje są w niełasce? Pochwalę się (ich), że „moi matematycy” całkiem nieźle radzą sobie z pisaniem…
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.