Spodobała mi się językowa zabawa z użyciem skrótu nazwy Ministerstwa Edukacji Narodowej, ale i jednocześnie trafna (i niestety smutna) konstatacja, którą zaprezentował niedawno prof. Mariusz Zawodniak na swoim blogu "Co z tą szkołą?". Napisał on o obserwowanym przez niego autentycznym umęczeniu tłumu komentatorów i pasjonatów, na co dzień zgłaszających dziesiątki propozycji zmian i ulepszeń – ale be specjalnych reakcji, a nawet zwykłej otwartości ze strony MEN-u. Czy ministerstwo stać na lepszą komunikację i większą otwartość w debacie edukacyjnej?
„Na rzeczy są więc ich [komentatorów i pasjonatów] daremne próby wywoływania dialogu z ministerstwem i oczekiwania prawdziwych publicznych debat na tematy edukacyjne. Na rzeczy jest wreszcie poirytowanie graniczące z desperacją, które każe nauczycielom i innym zainteresowanym pisać dramatycznie pobrzmiewający List Otwarty w sprawie polskiej szkoły.“ – pisze prof. Zawodniak.
Chyba faktycznie jest "coś na rzeczy". Wydaje mi się jednak, że to jest coś więcej niż tylko kwestia (nie?)komunikacji i (nie?)otwartości na debatę edukacyjną. W pewien sposób Ministerstwo i podległe mu instytucje stały się ciałem karmiącym same siebie i istniejącym dla samych siebie, dla swojej politycznej i urzędniczej machiny. Być może powodem jest tu przekazanie do ich dyspozycji zbyt dużych pieniędzy z funduszy unijnych (projekty systemowe POKL w ramach priorytetu „Wysoka jakość edukacji“), których ani MEN, ani ORE, czy IBE i inne instytucje nie są w stanie sensownie wydać (drobnostka, to niecały miliard złotych; dla zainteresowanych przypominam, że sprawą zajmował się w ub. roku Społeczny Monitor Edukacji – link). Faktycznie, jeśli poziom wydatkowania tych funduszy jest dziś (podobno) na poziomie 25-30%, to można mieć wielki ból głowy. Bo przecież trzeba to byle wydać i to „systemowo“, żeby potem nie mówili przeciwnicy polityczni, że bezmyślnie oddaliśmy do Brukseli kasę. Wyobrażam sobie, że taki ból głowy może utrudnić wszelką komunikację i konstruktywną dyskusję z komentatorami i pasjonatami, o których pisał prof. Zawodniak.
Jest też jeszcze coś, co uświadomiłem sobie jakiś miesiąc temu, zastanawiając się dlaczego MEN działa tak, a nie inaczej. Czy w Polsce mogą działać profesjonalnie zorganizowane i zarządzane instytucje publiczne? Dziwne pytanie, prawda... Zacząłem szukać na nie odpowiedzi i doszedłem do wniosku, że tak, mamy wiele takich przykładów: Narodowy Bank Polski, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Główny Urząd Statystyczny, Komisja Nadzoru Finansowego, Urząd Komunikacji Elektronicznej, Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich... a pewnie nie jest to kompletna lista. Co łączy te instytucje? Najkrócej ujmując – pewien stopień niezależności (prawnej, politycznej). Na ich czele nie stoją czynni politycy, lecz osoby wybierane na to stanowisko w różnych procedurach, w których badano dość wszechstronnie kompetencje merytoryczne do zajmowania się danym obszarem. Oczywiście, patrząc krytycznie, zawsze znajdzie się coś, do czego można byłoby się przyczepić w ich działalności. Ale nie jest to „przyczepialność“ codzienna, którą z wytrwałością od kiedy pamiętam zawsze ktoś uprawiał i będzie uprawiać pod adresem MENu.
Postulat miałbym prosty, co nie oznacza, że łatwy do realizacji – oderwijmy w końcu edukację od polityki. Ministerstwo Edukacji Narodowej powinno stać się urzędem centralnym lub jeszcze lepiej – instytucją publiczną z konstytucyjnie zagwarantowaną niezależnością (tak jak NBP) i kadencyjnością władz wybieranych w sposób przejrzysty, nie pokrywającą się z kalendarzem politycznym (np. 6-7 lat). Problemy w polskiej oświacie nie wynikają jedynie ze złych lub nie do końca przemyślanych i obgadanych z zainteresowanymi pomysłów na poprawę sytuacji w szkołach, czy z braku ciągłości reform w długim okresie czasu. One wynikają w dużej mierze z politycznego podziału łupów. MEN był i jest elementem gry politycznej i dopóki tak będzie, dopóty trudno będzie rzeczywiście uzdrowić sytuację w systemie oświaty, w tym zwłaszcza zapewnić (cyt.) "wysoką jakość edukacji".
Jeżeli potrzebujemy w ogóle instytucji publicznej zajmującej się narodową edukacją (bo są też głosy, że nie jest ona w ogóle potrzebna), potrzebujemy innego jej miejsca w strukturze urzędów państwowych, większej niezależności, większej wrażliwości na potrzeby zgłaszane ze szkół i organizacji związanych z oświatą, bardzo dobrej komunikacji z wszystkimi interesariuszami i ogromnej otwartości na racjonalne propozycje zmian w edukacji. Dziś tego nie ma, dlatego mamy w Polsce jedynie „umenczenie“, a nie żadną radosną szkołę.
(Notka o autorze: Marcin Polak jest twórcą i redaktorem naczelnym Edunews.pl, zajmuje się edukacją i komunikacją społeczną, realizując projekty społeczne i komercyjne o zasięgu ogólnopolskim i międzynarodowym)