Wszystko zaczęło się z górą dziesięć lat temu, kiedy to moja nastoletnia przyboczna w drużynie harcerskiej na jakieś obozowe polecenie służbowe – nie pomnę już, co to była za sprawa, ale na pewno banalna, rutynowa – odpowiedziała z urazą w głosie „Dlaczego mam to robić, jeśli nie chcę?!”. Z perspektywy czasu uznaję, że był to dla mnie pierwszy sygnał głębokiej zmiany w postawie młodego pokolenia, której nową istotę najlepiej oddaje tytuł jednej z piosenek Beatlesów: „I Me Mine”.
Rzecz dotyczy zresztą nie tylko młodych – „Ja, mnie, moje!”, to hasło zapisane obecnie na sztandarze przeważającej części rodzimej populacji. Można je rozwinąć w kilku prostych punktach:
1. Ma być tak, jak ja chcę!
2. Dobre jest to, co mi się podoba!
3. Co mi przeszkadza, powinno się zmienić (albo zniknąć)!
W skali całego społeczeństwa prowadzi to do efektu, który lapidarnie ujął Tomasz Jastrun w felietonie pt. „Polityczny trupizm” („Przegląd” nr 24, 12.06.2017) : „A my jako społeczeństwo, naród stajemy się coraz bardziej egotyczni, więc gorsi. Ukochane przez Polaków słowo solidarność brzmi teraz jak kpina.” Odniósł to, co prawda, do problemu uchodźców, ale jego konstatacja doskonale pasuje właściwie do każdej dziedziny naszego życia społecznego. Do edukacji też? Jak najbardziej!
O tym, że rodzice bywają roszczeniowi i potrafią z wielką dezynwolturą wyrażać swoje opinie i oczekiwania, doskonale wiedzą nauczyciele i nawet zdążyli się chyba już do tego przyzwyczaić. To, że ci sami nauczyciele również mają swoje oczekiwania i potrafią je artykułować; bywają też asertywni – wie każdy dyrektor szkoły. Nowością jest rozpowszechnienie podobnej postawy wśród dzieci, które napotykając na przeszkodę coraz częściej obrażają się, wycofują i oczekują wsparcia – i to bynajmniej nie poklepania po ramieniu przez mądrego, życzliwego dorosłego oraz zachęty do ponowienia próby, ale po prostu usunięcia problemu z drogi. Zapisane wyżej trzy punkty stanowią współczesny program ogromnej rzeszy młodych ludzi, podświadomy w młodszym wieku szkolnym, a w pełni świadomie wprowadzany w życie mniej więcej od czwartej klasy szkoły podstawowej.
Żeby było jasne – nie potępiam tego zjawiska i nie traktuję go jako dziecięcą fanaberię, tylko stwierdzam fakt. Nie tylko smutny, ale wręcz dramatyczny. W jego rezultacie bowiem dzieci coraz gorzej radzą sobie z najzwyklejszymi, codziennymi zdarzeniami, które poprzednie pokolenia przyjmowały jako naturalne, i coraz częściej naprawdę cierpią z tego powodu. Z jednej strony zwiększa to zapotrzebowanie na psychiatrów dziecięcych, psychologów i pedagogów szkolnych, tudzież empatycznych nauczycieli, z drugiej strony jednak trudno oczekiwać, że otoczymy fachowym wsparciem, niczym kokonem, całe młode pokolenie. Tego się nie da zrobić, a nawet gdyby się dało, byłoby to pozbawione sensu, bowiem tak hodowana młodzież z całą pewnością będzie miała potężny kłopot z poradzeniem sobie w życiu dorosłym.
Chwilowo jednak coraz bardziej zagłębiamy się w szkole w ślepą uliczkę „odpowiadania na potrzeby dzieci”, trochę pod presją ich rodziców, trochę z powodu pedagogicznej „poprawności politycznej” lansowanej przez wszystkowiedzące media, a trochę z braku dostatecznej świadomości, że dzieciństwo pozbawione przeszkód wcale nie prowadzi do dobrej, udanej dorosłości.
Problem w tym, że rodzice w ogromnej większości nie potrafią zachować zdrowego dystansu od problemów swoich dzieci. Właściwie nie ma dnia w szkole, żebym nie usłyszał: „Moje dziecko twierdzi…”, „moje dziecko skarży się…”, „moje dziecko uważa…”, „mojemu dziecku się nie podoba…”, „zdaniem mojego dziecka…” i tak dalej. Tak jakby nauczyciele byli bezdusznymi automatami, ślepymi i głuchymi wobec dziecięcych potrzeb i nastrojów, zaprogramowanymi wyłącznie na wygodne funkcjonowanie kosztem biednych powierzonych im istot. Otóż, proszę Czytelnika, nie mogę wykluczyć, że takich właśnie nauczycieli jest w Polsce wielu, może nawet całe legiony, ale jestem przekonany, że nie ma ich w naszej szkole. To przekonanie bierze się z codziennej obserwacji ich pracy. Upewnia mnie w tym widok uśmiechniętych twarzy młodych ludzi zaludniających budynek szkoły, dziedziniec i boisko podczas licznych i długich u nas przerw międzylekcyjnych. Traktuję z ufnością radosne machanie rękami, jakim pozdrawiają mnie z daleka nie tylko maluchy, ale nawet stateczni gimnazjaliści, choć przecież może to być tylko udawanie pogody ducha na użytek dyrektora, żeby się nie czepiał. Sądzę jednak, że jest to spontaniczne i szczere. Rozumiem, że czasem coś młodziaków zasmuci, coś się nie uda, a świat okaże się zły, niesprawiedliwy i okropny, ale to też traktuję jako doświadczenie niezbędne dla ich przyszłego zdrowia psychicznego. Niestety, ten działający od lat w miarę harmonijnie świat szkolnej społeczności, coraz silnie zakłóca wspomniane na wstępie „I Me Mine!”.
Spyta ktoś, co w tym złego, że dzieci umieją dzisiaj artykułować swoje oczekiwania i stawiać wymagania otoczeniu? Otóż wszystko! Ich oczekiwania są adekwatne do czasów – otoczenie ma się dostosować do ich indywidualnych potrzeb, także tych mało realnych. Z kolei wymagania zazwyczaj nie uwzględniają potrzeb innych ludzi. Bardzo lubię moich uczniów, ale czasem jest mi ich żal, bo wielu spośród nich żyje w szkole, pośród swoich rówieśników, niczym na bezludnej wyspie, oczekując od nauczyciela, że wypełni rolę Piętaszka. Martwi mnie to, bowiem w ten sposób nie da się budować sensownego społeczeństwa – co „od zawsze” było celem mojej pracy pedagogicznej, powiązanym zresztą z ideą, na której bazuje całe Społeczne Towarzystwo Oświatowe.
Piszę te słowa w Rudawce, spędzając czas na kolonii z dwudziestką fenomenalnych gimnazjalistów. Żyjących w zgodzie, życzliwych wobec siebie i świata, uśmiechniętych i gotowych do działania. Może to genius loci, a może po prostu efekt długiej już pracy wychowawczej. Ale to raczej wyjątek niż reguła. Zostawiłem za sobą rok szkolny jak nigdy pełen emocji, dziecięcych i rodzicielskich frustracji, w poczuciu, że bardzo potrzebuję sposobu, aby skutecznie dotrzeć do wszystkich z prospołecznym przesłaniem, które dla nikogo w tej szkole nie powinno być nowe, ale które zdaje się ginąć pod naporem codziennych lęków, emocji i frustracji.
Wakacje z pewnością przyniosą poczucie dystansu od tego, co się wydarzyło w ciągu roku szkolnego, tym bardziej, że obiektywnie rzecz biorąc nie było żadnego dramatu. Pobyt na kolonii w Rudawce upewni, że wychowujemy naprawdę fajnych młodych ludzi. Pomimo wiszącej nad głową dyrektora szkoły zmory „dobrej zmiany”, która przyniosła rozmaite wyzwania w skali naprawdę bezprecedensowej, nabiorę zapewne zapału do dalszej pracy. Mam jednak wielki apel do rodziców, czytających tego bloga. Nie przyjmujcie za swoje hasła „I Me Mine”! Niezależnie od tego, jak bardzo postrzegacie współczesne życie społeczne jako brutalną walkę o byt, przyjmijcie życzliwą radę, że to ślepa uliczka, która nie wiedzie ku wychowaniu wartościowych ludzi i spójnego społeczeństwa. Jeśli już trzymamy się Beatlesów, to na sztandar sugeruję raczej słowa mądrości Matki Marii z innej piosenki tego zespołu: „Let It Be!”.
„Niech tak będzie!”. Odrobina pokory wobec losu to cenny dar, którego wszyscy dzisiaj bardzo potrzebujemy. A dzieci szczególnie – choćby tylko dla ich przyszłego zdrowia psychicznego.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.