Zaiste, głęboka jest wiara w skuteczność masowej edukacji. Stanowi ona pamiątkę dawnych, dobrych czasów, kiedy to, co wykładano w całym kraju z ambony, a w późniejszych latach zza szkolnej katedry, wprost przekładało się na światopogląd i zasób wiedzy przeciętnego zjadacza chleba. Jest też owa wiara wyrazem słusznego przekonania, że jeśli współczesny młody człowiek spędza w placówce oświatowej kilkadziesiąt godzin tygodniowo, to nawet w epoce internetu jakaś część tego, co mu się tam zaserwuje, nieuchronnie pozostanie w jego głowie. Dlatego niemal każde państwo, bez względu na ustrój, niezmiennie dba o właściwy dobór treści nauczania. Przy czym słowo „właściwy” jest tutaj kluczowe – z politycznego i światopoglądowego punktu widzenia.
W tym miejscu dygresja. Jeżeli komuś marzy się system przygotowania zawodowego polskich nauczycieli, kształtujący ludzi obdarzonych inicjatywą, twórczych i niezależnych intelektualnie; po prostu wybitne osobowości, to już na podstawie powyższego powinien zrozumieć, dlaczego jego marzenie się nie spełni. Przynajmniej tak długo, jak długo to nasze państwo będzie decydowało o sposobie kształcenia kadr pedagogicznych.
Wiara w skuteczność masowej edukacji jest ponadczasowa i nie powiązana z opcją polityczną. Nawet pierwsze rządy solidarnościowe nie zdobyły się na rzeczywiste uspołecznienie oświaty, czyli poszerzenie kręgu ludzi lokalnie współdecydujących o obliczu pojedynczych placówek oświatowych, na przykład w ramach rad szkół. Owszem, należy docenić późniejszą liberalizację programową, której dokonano w ramach reformy Handtke’go, a której efektem były liczne i różnorodne programy nauczania. Zmiana ta jednak z całą konsekwencją została stopniowo wygaszona przez kolejne ekipy rządzące. Za zwieńczenie tego procesu oświatowej „kontrreformacji” można symbolicznie uznać wprowadzenie jedynego słusznego podręcznika dla klas 1-3 szkoły podstawowej za rządów koalicji PO-PSL, oraz podstawy programowej, swoją obszernością i drobiazgowością przypominającej do złudzenia program nauczania, co z kolei zawdzięczamy obecnej władzy.
Pojawienie się jakiegoś zagadnienia w podstawie programowej (np. utworów pomijanego wcześniej poety do obowiązkowego „przerobienia”), albo usunięcie pewnych zapisów z tego dokumentu (np. „przerabianych” do tej pory utworów innego poety, aktualnie mniej cenionego) budzi wiele emocji, co świadczy nie tylko o powszechnej wierze w masową edukację, ale także o postrzeganiu nauczycieli jako ludzi posłusznie wykonujących wszelkie zalecenia władzy, niezdolnych do samodzielnego dobierania wartościowych treści kształcenia. Trzeba przyznać, że szczególnie pierwsza część tej opinii ma bardzo mocne podstawy, choć w odniesieniu do niektórych jest z pewnością krzywdząca.
W najnowszej podstawie programowej znak czasów stanowi wprowadzenie już od najmłodszych lat elementów programowania, ładnie określonych jako kształtowanie umiejętności rozumienia, analizowania i rozwiązywania problemów z zastosowaniem narzędzi wywodzących się z informatyki. Zdaniem twórców tego dokumentu, ma to być podstawowa umiejętność w świecie przesyconym technologiami cyfrowymi, w związku z czym należy hurtowo wyedukować w tej dziedzinie całe młode pokolenie.
Hmm, muszę przyznać, że algorytmizacja myślenia i działania jest (i zawsze była, także w czasach przedcyfrowych) umiejętnością cenną, choć może nie kluczem do wszelakiego sukcesu. Pomaga w realizacji złożonych zadań, ułatwia organizację pracy i współpracę – to fakt. Z drugiej strony – tłumi myślenie wielokierunkowe, które jest wielkim atutem ludzkiego umysłu. Nawet przyszłość informatyki, ze stworzeniem sztucznej inteligencji włącznie, upatruje się w komputerach kwantowych, działających zupełnie inaczej, bardziej „po ludzku” niż te, których używamy obecnie. Komputery współczesne są w swoim działaniu schematyczne (w końcu realizują tylko jakiś algorytm), przez co nawet najbardziej wyrafinowany program szachowy, wsparty potężną mocą obliczeniową, choć może wygrać z arcymistrzem, nie czyni tego niezawodnie. Błysk nieprzewidywalności myślenia daje człowiekowi przewagę.
Mimo tych zastrzeżeń uznaję, że przybliżenie dzieciom w szkole sposobu rozumowania współczesnego programisty może być pożyteczne. Dlaczego więc w ogóle podejmuję ten temat? Ano dlatego, że widzę jednak kilka problemów.
Po pierwsze, nie bardzo wyobrażam sobie rzeszę nauczycielek edukacji wczesnoszkolnej, wprowadzających taki program w życie. Owszem, znam entuzjastki, którzy czynią to już teraz kompetentnie i z sensem, ale działające w tej dziedzinie z własnej inicjatywy i przekonania. Masowość wynikająca z zapisu w podstawie programowej, w zestawieniu z ograniczonymi kompetencjami większości, budzi jednak mój niepokój. Oczywiście istnieje rozwiązanie tego problemu. A właściwie cały szereg rozwiązań, z którymi stoją już w kolejce do szkół firmy technologiczne i ich edukacyjne przybudówki. Mało kompetentny nauczyciel będzie tym bardziej chętny wesprzeć się gotowymi pomysłami i urządzeniami, rozmaitymi robotami, tabletami, klockami do układania algorytmów itp., zyskując przy tym stempel nowoczesnego pedagoga. Niestety, mam wrażenie, że cały ten boom na nowoczesność w edukacji nakręcany jest ponad sensowną miarę właśnie przez potencjalnych beneficjentów, którymi są producenci sprzętu i oprogramowania oraz dostawcy usług internetowych. A także państwo, żywo zainteresowane cyfryzacją społeczeństwa, nie tyle dla pożytku ludzi, ile dla łatwiejszej kontroli i możliwości wpływania na ich zachowanie.
Kolejna wątpliwość dotyczy tego, że w powszechnym pędzie do nowoczesności gubimy w edukacji rzeczy wciąż potrzebne i przydatne, ale obecnie niemodne i pozbawione w społeczeństwie swojego lobby. Większość dzieci ze starszych klas szkoły podstawowej, z którymi spędzam czas na kolonii w Rudawce, nie ma pojęcia jak wbić gwóźdź. Czarną magią jawi się im przykręcenie śrubki, tudzież ogarnięcie wyobraźnią, jak z listewek i sznurka zrobić ogrodzenie ogródka. Możemy oczywiście tworzyć z nimi algorytmy postępowania, ale one nie pomogą w obliczu braku umiejętności manualnych i znajomości najprostszych narzędzi. Niestety, producenci młotków i przyborów do szycia nie sponsorują systemu oświaty. W efekcie nauczanie techniki w szkole podstawowej będzie kończyć się już po szóstej klasie; zresztą, gdzie jeszcze uchowały się pracownie bogato wyposażone w najprostsze narzędzia i urządzenia do obróbki drewna, metali czy tkanin?! Łatwiej o komputery i multitablice, ale one w tej dziedzinie są naprawdę mało przydatne.
Ostatnia wątpliwość ma charakter bardziej fundamentalny. Otóż cyfrowy świat nie wydaje mi się taką Ziemią Obiecaną, jak próbują przekonywać media, specjaliści od marketingu, politycy oraz liczni jego bezinteresowni entuzjaści. Co więcej, mam wrażenie, że pochłania on młode pokolenie bez potrzeby wsparcia ze strony dorosłych. Często nawet wbrew ich woli. Oczywiście znam na pamięć wszystkie zaklęcia o konieczności „mądrego towarzyszenia dzieciom w eksploracji cyfrowego świata”, ale obserwując zachowanie dorosłych, w tym swoje własne, mam przemożne wrażenie, że najbardziej pasuje tutaj powiedzenie „uczył Marcin Marcina”.
Jestem dziwnie spokojny, że umiejętność programowania młode pokolenie w razie takiej potrzeby jest w stanie nabywać samodzielnie, tak, jak to już dziś czyni znaczący odsetek populacji (w końcu polscy programiści są marką uznaną na świecie). Natomiast martwi mnie brak równoważnych pomysłów edukacyjnych (w podstawie programowej i w ogóle) zmierzających do ograniczenia negatywnych skutków rewolucji internetowej: powszechnego pośpiechu i lęku, zaniku zaufania do ludzi, empatii i poczucia odpowiedzialności za słowo. Rozmyślając nad tym felietonem miałem nawet zamiar zaproponować, by zamiast tworzyć algorytmy działania rozmaitych urządzeń, zachęcać dzieci w szkole dzieci do tworzenia instrukcji obsługi koleżanek i kolegów, bo z tym radzą sobie zdecydowanie gorzej, niż choćby z obsługą smartfona. Potem przyszła jednak refleksja, że w sferze relacji międzyludzkich algorytmizacja postepowania jest niemożliwa! Zbyt wiele jest zmiennych w naszej psychice. Dlatego budowanie dobrych relacji dziecka z otoczeniem wymaga rozwijania umiejętności myślenia wielokierunkowego, czyli „ogarniania” swojej sytuacji i uwzględniania potrzeb innych ludzi. Tego zadania nie da się rozwiązać metodami algorytmicznymi. Nie negując więc sensu uczenia dzieci kodowania, proponuję dla równowagi uzupełnić podstawę programową o dodatkowy, równie bardzo potrzebny zapis, a mianowicie:
W sferze relacji z innymi ludźmi uczeń zna, rozumie i twórczo stosuje zasady zawarte w mądrościach ludowych, takich jak:
- „Proszę”, „przepraszam”, „dziękuję” – pomaga, a nic nie kosztuje.
- Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe.
- Jak cię widzą, tak cię piszą.
- Słówko wyleci wróblem, a powróci wołem.
- Słowo się rzekło, kobyłka u płota.
- Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz.
- Co dwie głowy, to nie jedna.
- Zgoda buduje, niezgoda rujnuje.
- Każdy jest kowalem swojego losu.
Do zgodnej realizacji przez nauczycieli wszelkimi możliwymi metodami, z użyciem narzędzi informatycznych włącznie :-).
POSTSCRIPTUM: Tworząc na potrzeby kwartalnika „Wokół szkoły” Słownik pedagogiczny dla rodziców i nauczycieli zagubionych w nowoczesnym świecie, sformułowałem jakiś czas temu hasło, które wydaje mi się bardzo adekwatne do tematyki niniejszego felietonu:
SZKOŁA ERY PRZEMYSŁOWEJ – nacechowane pogardą określenie tradycyjnego modelu szkoły, która od z górą stu lat kształci – obecnie już niepotrzebną – siłę roboczą dla przemysłu. Zdaniem wielu zasługuje już tylko na wyburzenie aż do fundamentów. Najtęższe umysły pedagogiczne, inspirowane i ponaglane przez postęp technologiczny, pracują obecnie nad stworzeniem nowego modelu, odpowiedniego do realiów społeczno-gospodarczych XXI wieku – SZKOŁY ERY POSTINDUSTRIALNEJ. Będzie ona kształcić siłę roboczą dla korporacji.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.