Po co odróżniać Mickiewicza od Leśmiana?

fot. Fotolia.com

Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Żyjemy w pięknych czasach, kiedy myśl ludzka, wolna w bezkresnej przestrzeni internetu, poddaje refleksji najbardziej nawet odległe i abstrakcyjne sprawy tego świata. Idąc za wezwaniem poety sięgamy, gdzie wzrok nie sięga. My – już nie tylko garstka jajogłowych, ale MY WSZYSCY, zrównani przez internet w poczuciu własnej wartości i gotowi wypowiadać swoją opinię na każdy możliwy temat.

Nie inaczej dzieje się w sferze edukacji, w której co i rusz na powierzchni rzeczywistości pojawiają się bąbelki znamionujące ferment intelektualny. Tylko na rodzimym podwórku w ostatnich latach intensywnie debatowaliśmy nad tym, czy człowiek sześcioletni jest wystarczająco dojrzały, by rozpocząć odsiadywanie wyroku 12 lat w szkolnej ławie, pochylaliśmy się nad sensem nie-istnienia gimnazjów i rozbieraliśmy na czynniki pierwsze nowe podstawy programowe.

Zasadniczo z tej aktywności intelektualnej, koncentrującej się w internecie, niewiele wynika powszechnego pożytku, bo jej efekty nie mają przełożenia na rozwiązania systemowe. Te wciąż kształtują się w całkowicie realnych głowach urzędników od oświaty, czasem tylko zainspirowanych jakimiś zasłyszanymi pomysłami, albo – tak jak ostatnio – wspomnieniami z własnego dzieciństwa.

Ale przecież debata w czasach internetu nie koncentruje się tylko na sprawach powiązanych z działaniami władz. Niejeden bąbelek powstaje w dyskusji na temat, co zrobić, żeby w ogóle było lepiej. Samo pojęcie „lepiej” jest co prawda trudne do zdefiniowania, ale to tylko dodaje pieprzu całej dyskusji. Ostatnio ekscytowaliśmy się więc, na przykład, fińskim sukcesem edukacyjnym. Pokłosiem mody na Finlandię w edukacji stała się wzbudzona w tzw. szerszych kręgach refleksja na temat znaczenia zaufania społecznego, lokalna inicjatywa powołania „szkoły inspirowanej fińskim modelem edukacyjnym”, a nawet osobista wyprawa pani minister Zalewskiej na północ Europy, by zbadać fenomen na miejscu. Cały czas rozprawiamy na temat potrzebnych-lub-niepotrzebnych prac domowych. Imię kolejnych tematów, już podjętych albo czekających w kolejce, jest MILION, a pożytek z tego taki, że nawet jeśli debata nie przekłada się na rozwiązania w skali makro, potrafi inspirować pojedynczych ludzi albo lokalne środowiska do wprowadzania rozmaitych zmian. Trzymając się przypadku prac domowych - jeśli MEN nie zdecyduje się pójść za wnioskiem Rzecznika Praw Dziecka i urzędowo określić zasad ich organizacji (co osobiście uznam, jak nigdy, za objaw zdrowego rozsądku w tym urzędzie), to i tak społeczna dyskusja nie pozostanie bez śladu, kładąc na przyszłość podwaliny pod lepsze zrozumienie w szkołach, że świat się naprawdę zmienił i współczesne dzieci nie radzą sobie z tym samym, co w pokoleniu ich rodziców było jeszcze normą.

Czyli – debatowanie ma sens i dlatego w dzisiejszym felietonie zabiorę głos na temat, który dopiero niedawno zaczął pojawiać się w debacie publicznej, na fali dyskusji o podstawie programowej: czy szkoła uczy potrzebnych rzeczy?

Pytanie jest proste jak konstrukcja cepa i wywołuje zazwyczaj prostą odpowiedź – nie. A skąd wiadomo, że jest to odpowiedź słuszna? Ponieważ prawie niczego w dorosłym życiu nie pamiętamy z tego, co kiedyś zakuwaliśmy w szkole, by zaliczyć, nawet z pełnym powodzeniem. Bo mówimy i piszemy bez świadomości, co to jest przydawka. Mylimy chromoplast z chronometrem i nie potrafimy przeprowadzić najprostszego dowodu geometrycznego, nawet jeśli w szkole znaliśmy ich na pęczki. Ergo – opresyjny system edukacji marnuje nasz czas, nakazując poznawanie rzeczy kompletnie nieprzydatnych. Pogląd ten jest dość powszechny, a wśród jego wyznawców znajduje się wiele osób, które zbyt cenię, by po prostu napisać, że nie mają racji. Dopuszczam, że mogą ją mieć, ale chciałbym przedstawić w tym miejscu odmienny punkt widzenia, w którym jest sporo miejsca na znaki zapytania. Znajdą się też wykrzykniki.

Zacznę jednak od tego, że sam żywiłem podobne przekonanie, bagatela, dwadzieścia lat temu. Było to w czasach, kiedy wymyślaliśmy w szkole nauczanie blokowe, widząc w tym nadzieję na dokonanie syntezy wiedzy – z miliona szczegółów porozkładanych w szufladkach poszczególnych przedmiotów, na całościowe (ładnie mówiło się: holistyczne) spojrzenie na świat. Czyli zamiast właściwości wody na chemii, roli wody w życiu roślin na biologii, przemian fazowych na fizyce i wysokości opadów na poszczególnych kontynentach na geografii, proponowaliśmy zajęcia na temat deszczu i wszechstronne poznawanie tajników tego znanego wszystkim zjawiska. Tak byłem zafascynowany możliwością takiego podejścia, że dzieliłem się tym z kim się dało, a zaczynałem zazwyczaj od prowokacyjnego pytania, kto z mojego audytorium pamięta wzór kwasu siarkowego (VI). Cios był dobrze dobrany, bo poza chemikami nawet przedstawiciele pokrewnych dziedzin zazwyczaj nie pamiętali, mimo że uczyli się tego co najmniej dwa razy w życiu. Brylowałem tak sobie towarzysko aż do dnia, w którym trafiłem, zupełnie przypadkiem, na szkolenie dyrektorów szkół podstawowych z terenu obecnego województwa wielkopolskiego. Na moje zwyczajne dictum zadano mi od razu pytanie, dlaczego uzurpuję sobie prawo decydowania, co jest ważne w materiale nauczania, a co nie? Dlaczego namawiam do pominięcia treści, która dla niektórych uczniów może okazać się ważna, a nawet decydująca przy realizacji dalszych planów edukacyjnych? Do tego padło kilka niemiłych zdań o „warszawce”, której wydaje się, że zawsze wie wszystko najlepiej i moje wystąpienie zostało zakończone. Tak jak wówczas byłem bardzo rozżalony, że nie doceniono głębi moich propozycji, tak z perspektywy czasu zacząłem to wydarzenie traktować jako pożyteczną lekcję.

Nie oznacza to, że od tamtego czasu zacząłem „po bożemu” wypełniać wszystkie wytyczne władz, ale przynajmniej zrozumiałem, że nie można na własną rękę unieważniać systemu; można z nim walczyć, ale rozsądnie, póki co, nie rzucając samowolnie uczniowskich losów niby kamieni na szaniec.

Teza, że szkoła nie uczy rzeczy potrzebnych, wróciła do mnie wraz z jednym z felietonów na blogu Danuty Sterny. Twierdzącą formę tego zdania Autorka zaliczyła do grupy wskazywanych przez siebie balonów edukacyjnych, czyli pustych pojęć, pozbawionych sensownej treści. Napisała między innymi:

Jeśli po latach zastanowimy się, co z tego, czego nas uczono, przydaje się nam dziś, to konkluzja będzie druzgocąca. Ale ten balon – „szkoła uczy potrzebnych rzeczy” – ma się całkiem dobrze. Uczono nas od pokoleń niepotrzebnych rzeczy i my też to robimy. Ufamy ekspertom i podręcznikom. Eksperci mówią: „Każdy wykształcony człowiek musi to wiedzieć!”. A balon fruwa, bo sami widzimy, że wielu z nas czegoś nie wie i żyje całkiem dobrze. Wystarczy prześledzić losy znanych ludzi i od razu widać, że nie stali się wielcy z powodu dobrego kształcenia w szkole" (resztę proponuję doczytać u samego źródła).

Podobny wydźwięk miała dyskusja wywołana przez post na profilu fejsbukowym Fundacji EDU-klaster: „A ty co wyniosłeś ze szkoły?”. Były tam wypowiedzi rozmaitego typu, zarówno wskazujące na pożytki, jak popierające pogląd, że niewiele; jedne i drugie ciekawe, zdradzające zaangażowanie piszących. Zacytowany tutaj króciutki fragment wyzwolił we mnie chęć napisania tego felietonu i użyczył mu tytułu:

Komentarz: Mnie ze szkoły podstawowej i liceum najmocniej zostały relacje między ludźmi na różnych poziomach. To, że czytam i piszę, odróżniam dodawanie od mnożenia i Mickiewicza od Leśmiana - jest oczywiste. Pamiętam mocno kilka sytuacji emocjonalnych i poczucie beznadziei dłużących się lekcji. Pamiętam lęk i nudę. Nauczyłam się jak przetrwać.

Odpowiedź: A może łatwiej było się wybrać na dobry survival ? ;) Szybciej byś się nauczyła przetrwania :). Przy okazji zadam trochę naiwne pytanie, ale po co mamy odróżniać Mickiewicza od Leśmiana?

Proszę zwrócić uwagę, że stwierdzenie o (jednak) oczywistych śladach intelektualnych pobytu w szkole zostało w odpowiedzi zbagatelizowane wskazaniem (domniemanej) bezsensowności odróżniania Mickiewicza od Leśmiana. Ja raczej drążyłbym temat, jak pogodzić wspomnienie o relacjach z pamięcią lęku i nudy, tudzież szkoły przetrwania, ale mniejsza już o to.

Osobiście nie mam złych wspomnień ze szkół, do których chodziłem. Dlatego z czystym sumieniem w tamtej fejsbukowej dyskusji napisałem od siebie:

W szkole nauczyłem się czytać, pisać, rachować, mówić (rozmawiać), mobilizować do wysiłku, odpuszczać, gdy z jakiegoś powodu uznałem, że tak lepiej. Nauczyłem się grać w siatkówkę, koszykówkę, poznałem wielu fajnych ludzi, z niektórymi utrzymuję kontakt do dzisiaj. Dobrze wspominam zajęcia praktyczno-techniczne, na których budowaliśmy makiety, robiliśmy na drutach (sic! - do dzisiaj umiem zrobić szalik, a jakbym się przyłożył, to może i sweter), wycinaliśmy z drewna lub metalu i starannie wykańczaliśmy różne przydatne drobiazgi. Nie lubiłem plastyki, bo mam antytalent, ale była to część mojego życia i nic mi nie zaszkodziła. Polonistka, aktywna działaczka PZPR, co miesiąc ganiała nas do teatru, dzięki czemu zaliczyliśmy znajomość całego kanonu polskiej dramaturgii. Przez 12 lat edukacji zbierałem mnóstwo wrażeń, wiele wiadomości; rzecz jasna, że multum mi umknęło, ale sporo okazywało się przydatnych w różnych momentach życia. Nie pamiętam wielu wzorów fizycznych, ale gdybym je musiał sobie przypomnieć, zajęłoby mi to znacznie mniej czasu, niż gdybym ich wcześniej nigdy nie widział. Nauczyciele w szkole podstawowej podawali mi mnóstwo wiadomości do głowy, bo naprawdę wtedy nie wiedziałem jeszcze, kim będę w życiu. Plułem biologią w klasach 5-8, a przecież po maturze poszedłem na biologię i ją ukończyłem. A równolegle pedagogikę, co w wieku 14 lat w ogóle nie było opcją. Nigdy nie uważałem czasu nauki w szkole za stracony. Miałem wyrodnych rodziców, którzy tylko raz powiedzieli mi, że uczyć się trzeba, a ja to zaakceptowałem. W klasie byliśmy bardzo zróżnicowani, ale ci, których losy są mi znane, bez wyjątku wyrośli na wartościowych ludzi; czasem z ciekawymi biografiami, choć w szkole nic tego nie zapowiadało. Podobnie jak tego, że Pytlak będzie kiedykolwiek dyrektorem czegokolwiek.

I tu dochodzę do tego, co stanowi przesłanie niniejszego felietonu. Obawiam się tych wszystkich, którzy twierdzą, że na drodze badań naukowych albo rozważań filozoficznych posiedli wiarygodną wiedzę, jak ma wyglądać szkoła przyszłości. Boję się wiary w to, że odpowiednio aranżując przestrzeń i sposób edukacji spowodujemy, że do mózgu trafią tylko przydatne informacje, i zostaną przyswojone na poziomie umożliwiającym długotrwałą operacyjność. Nie twierdzę, że jest to niemożliwe. Więcej, wierzę, że jest to wykonalne. Ja tylko nie wierzę, że jest to droga do szczęścia i harmonijnego rozwoju człowieka.

Na pewno podstawa programowa jest dokumentem absurdalnie przeładowanym, pełnym treści, których przydatności naprawdę trudno się domyśleć. Ale wierzę również, że w szczegółowej wiedzy jest pewien sens, na przykład w umiejętności odróżnienia poezji Mickiewicza od Leśmiana. Uczeniu się wierszyków na pamięć. Zgłębianiu nie tylko umiejętności rozumowania, ale też w nabywaniu wiedzy, choć podobno cała jest dostępna w internecie. Pięknie spuentowała ongiś ten pogląd pani prof. Alicja Siemak-Tylikowska, stwierdzając, że aby myśleć, trzeba mieć o czym! Jest też analogia z biologicznej branży: nasz układ pokarmowy nie trawi celulozy, a jednak dietetycy wręcz zachęcają do zjadania codziennie dużej porcji pokarmów roślinnych, które celulozę zawierają. Okazuje się bowiem, że sama ich wędrówka przez jelita ma pozytywny (wręcz niezastąpiony) wpływ na nasze zdrowie. To co, wyrzucamy celulozę z menu, bo nie da się jej strawić?

Nie wierzę w sens wyłącznie samodzielnego decydowania przez młodego człowieka o tym, czego się będzie uczył. Edukacja powinna być kompromisem pomiędzy stymulowanym przez społeczeństwo przymusem i dobrowolnością. Wiem, że społeczeństwu to stymulowanie za bardzo dzisiaj nie wychodzi. Ale zastrzyki precyzyjnie dobranych treści wprost do mózgu, to żadna alternatywa.

Z pewnością wiele wiadomo o procesach zachodzących w mózgu. Na tyle wiele, że specjaliści od marketingu potrafią dzisiaj wkleić nam niemalże dowolny produkt i jeszcze wywołać zadowolenie, że spotkało nas takie szczęście. Ale dopóki neurobiolodzy nie opiszą dokładnie fizjologii duszy ludzkiej, dopóty pozostanę zwolennikiem poglądu, że drogą do szczęścia człowieka nie jest świat idealny, wolny od trosk, zakomponowany w sposób skończony i perfekcyjny. Wręcz odwrotnie, mamieni taką perspektywą ludzie coraz gorzej znoszą codzienne troski, które kiedyś ich tylko hartowały.

Kim jesteśmy, aby wyrokować, który impuls intelektualny w szkole może przełożyć się na dalsze losy życiowe ucznia niczym ruch skrzydeł motyla w Chinach wywołujący tropikalną burzę w Brazylii? Skąd w nas tyle arogancji, by deprecjonować staromodną erudycję, przez co coraz bardziej pogrążamy się w świecie, w którym intelekt ceniony jest tylko, jeśli przekłada się na pieniądze? Przyznam, że ja akurat poezji Leśmiana nie znam (w przeciwieństwie do jego „Klechd sezamowych”, którymi zaczytywałem się w dzieciństwie), za to mam „wykute na blachę” fragmenty „Eneidy” Wergiliusza w oryginale, które sobie czasem deklamuję dla uspokajającego rytmu heksametru. Nie był to wynik moich osobistych dociekań, a polecenie nauczycielki łaciny, niezapomnianej pani Zielińskiej z Liceum im. Reja, hojnie w Jej stylu wynagrodzone: „Dziękuję bardzo, Jarek. Piątka.” Rzecz kompletnie nieprzydatna w życiu, poza tą odrobiną własnej satysfakcji po latach i świadomością, co to jest heksametr. I nie pytajcie, po po co komu wiedza, co to jest heksametr. A po co komu kultura? A po co komu konwenanse? Bo jeżeli godzimy się z tym, że już wkrótce i tak Wielki Brat będzie określał naszą przydatność dla społeczeństwa po analizie obrotów na karcie kredytowej, to rzeczywiście po nic.

A wracając z wyżyn tych rozważań na ziemię – szkoła może być fajnym i ciekawym doświadczeniem, nawet jeśli uczy rzeczy, które wydają się nam niepotrzebne. I na razie przy tym stwierdzeniu pozostanę, nawet jeśli równocześnie uważam, że całą podstawę programową w jej obecnej formie należy możliwie jak najszybciej umieścić w koszu na śmieci, a jej ducha przebić osinowym kołkiem.

***

Nie było moją intencją deprecjonowanie tutaj sensu refleksji nad doborem treści nauczania. Sami też w szkole o tym myślimy. Impulsu dostarczyła nauczycielka języka polskiego, pani Joanna Piechna-Chrzanowska, która w luźnej dyskusji wspomniała, że była pytana przez uczniów, po co uczą się pewnych rzeczy. Miała im wtedy odpowiedzieć, że gdyby uczyć ich rzeczy z pewnością przydatnych w życiu, na lekcjach zajęliby się praniem, prasowaniem, sprzątaniem, przewijaniem niemowląt, a nie przydawkami. W efekcie podczas dorocznego szkolnego Sejmiku pani Joanna poprowadzi wkrótce jedną z grup dyskusyjnych, poświęconą tematowi, o jakie przydatne w życiu treści możemy wzbogacić nasz szkolny program. Sądząc po liczbie zgłoszeń, zainteresowanie jest duże. A biorąc pod uwagę, że dla większości dzieci domowe czynności wymienione przez nauczycielkę stanowią dzisiaj kompletną abstrakcję, trudno wykluczyć, że wprowadzimy zajęcia „Przysposobienie do życia w domu”. Choć oczywiście dyskusja może potoczyć się w zupełnie innym kierunku i zaowocować postulatami wprowadzenia treningu szybkiego czytania, szkoleń, jak korzystać z porad doradcy osobistego, czy warsztatów „Kreatywność krok po kroku”. Taaak, niestety, ten kierunek wydaje mi się wręcz bardziej prawdopodobny. Signum temporis!

Nasze szkolne rozważanie omawianego dzisiaj tematu ma też swój wyraz literacki. Poniżej reprodukuję stosowny fragment dzieła dramatycznego „The Goatfather”, napisanego przez jakże dla Szkoły [STO na Bemowie - przyp. red.] zasłużoną Mamę, panią Magdę Piotrowską, która w usta Dona Petro Piscorleone, czyli wicedyrektora Piotra Piskorskiego włożyła do bólu pragmatyczny pogląd na sprawę. Przypis po lewej stronie pochodzi od redaktora, a całe dzieło zostało opublikowane w 12. numerze kwartalnika „Wokół szkoły”.

 

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.

 

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

Kasia napisał/a komentarz do Rady nietrafione i rady pożyteczne
Dyrektora, a zwłaszcza dyrektorkę, cechuje żądza władzy. Arogancja ze strony dyrektorki w moim liceu...
Jacek Ścibor napisał/a komentarz do Brak chętnych do nauczania w szkołach
Moim zdaniem i Maciej Sysło i Robert Raczyński mają rację - obie wypowiedzi trafiają w sedno problem...
Gość napisał/a komentarz do Na zastępstwach
W punkt.
Ppp napisał/a komentarz do Czas na szkołę doceniania
Pytanie podstawowe: PO CO oceniać? Większość ocen, z jakimi się w życiu spotkałem, nie miało żadnego...
Robert Raczyński napisał/a komentarz do Brak chętnych do nauczania w szkołach
W żaden sposób nie negowałem potrzeby, czy wręcz obowiązku kształcenia nauczycieli. Niestety, kontyn...
Generalnie i co do zasady ok. 30% ocen jest PRZYPADKOWYCH - częściowo Pani opisała, dlaczego. Jeśli ...
Maciej Sysło napisał/a komentarz do Brak chętnych do nauczania w szkołach
W odpowiedzi na sarkastyczny ton wypowiedzi Pana Roberta mam jednak propozycję. Jednym z obowiązków ...
Robert Raczyński napisał/a komentarz do Brak chętnych do nauczania w szkołach
Jeśli pominąć ideologiczne ozdobniki, problem z brakiem nauczycieli wynika z faktu, że wiedza przest...

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie