W „Dzienniku. Gazecie Prawnej” artykuł Artura Radwana: „Koniec ze zdalną nauką na niby. MEN szykuje zmiany po skargach rodziców”. „Przeczytasz w 3 minuty” – widnieje pod nagłówkiem tego tekstu w internecie. Czytam regularnie "Dziennik" i cenię tę gazetę za częste podejmowanie tematów związanych z edukacją. Poświęciłem zatem 3 minuty, żeby dowiedzieć się, co ciekawego ma do zaproponowania nasza oświatowa władza. Ba, wchłonąłem tekst chyba nawet szybciej, bo perspektywa września, to temat pasjonujący dla każdego dyrektora szkoły i dobrze, że wreszcie zaistniał w informacyjnym mainstreamie.
Opis sytuacji mamy w tytule. Zdalna nauka w obecnej wersji jest „na niby”. Rozumiem przez to, że wszyscy udają – jedni, że nauczają, inni, że uczą się. Oczywiście owe „niby” można uznać za ocenę realnej wartości nauczania na odległość, ale słowa „po skargach rodziców” sugerują raczej winę systemu szkolnego i pracujących w nim ludzi.
Odebrałem to jako przykre i nie do końca sprawiedliwe podsumowanie wysiłku nauczycieli, wśród których znalazło się jednak, moim zdaniem, niemało takich, którzy wypełnili sensowną treścią swoją zdalną współpracę z uczniami. A także wielu uczniów, którzy w mniejszym lub większym stopniu poradzili sobie z wymuszoną przez sytuację samodzielnością w nauce. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, ale generalizacja z określeniem „na niby” wydaje mi się jednak przesadą. Choć muszę przyznać, że to świetny chwyt retoryczny na użytek legionów niezadowolonych rodziców, którym zresztą osobiście współczuję wiedząc, że nie zapisywali się na ochotnika do uczenia w domach własnych dzieci. Jednak dla nakreślenia pełnego i sprawiedliwego obrazu sytuacji warto byłoby uwzględnić także punkt widzenia nauczycieli. Niestety, atmosfera wokół tego zawodu jest cały czas fatalna – i mało kto (a już na pewno nie minister edukacji ) interesuje się opiniami i odczuciami – proszę wybaczyć sarkazm – obiboków, którzy zdaniem wielu, korzystając z zamknięcia szkół, umościli się jeszcze wygodniej niż zazwyczaj.
Przy takim mniemaniu o nauczycielach opinia publiczna nie jest gotowa dostrzec powszechnego wśród nich i uzasadnionego poczucia, że wysiłek w nauczaniu zdalnym jest autentyczny i naprawdę niemały. W wielu konkretnych przypadkach można oczywiście dyskutować o jego jakości czy efektach, ale nie wolno zapominać, że cała operacja „Nauczanie na odległość” została przeprowadzona bez przygotowania, bez sensownego przywództwa i z bardzo ograniczonymi zasobami materialnymi. A jednak – będę się upierał – nie zasługuje na określenie „na niby”! Tym bardziej, że cały czas poruszamy się bardziej w sferze emocji niż rozumu; subiektywnych ocen, a nie pomiarów. Nikt jak na razie nie podjął próby zbadania realnych efektów zdalnego nauczania. Jest to zresztą bardzo trudne. Nawet w odniesieniu do znanych sobie uczniów potrzeba czasu i spotkania w szkole, aby móc dokonać takiej oceny. Osobiście intuicyjnie tylko zakładam, że efekty dydaktyczne okażą się nieco niższe, natomiast efekty wychowawcze w budowaniu odpowiedzialności i samodzielności – śmiem twierdzić – w wielu przypadkach daleko bardziej znaczące, niż osiąga się w nauczaniu stacjonarnym na terenie zakładu pracy pod dyktando, zwanego szkołą.
Z treści artykułu dowiadujemy się, że nie ma widoków na nauczanie w reżimie sanitarnym. Nikt nie podzieli klas na 12-osobowe grupy, a gdyby nawet, to budynki szkolne nie pomieszczą trzech albo i czterech niezbędnych wtedy zmian uczniów. Do tego dochodzi jeszcze brak nauczycieli oraz pieniędzy, aby zapłacić za ich dodatkową pracę. Żadna to niespodzianka, ale jeśli rzeczywiście taki komunikat wypłynął z najwyższych sfer władzy oświatowej, to mamy wreszcie oficjalne potwierdzenie tego, co i tak dyktował zdrowy rozsądek. Czyli – pozostaje nauczanie zdalne. I nad nim (podobno) pracuje ministerstwo.
Według informacji posiadanych przez redaktora Radwana planuje się nakazanie prowadzenia wszystkich zajęć online, wg obowiązującego planu lekcji. Przypomnę, że od siódmej klasy szkoły podstawowej wzwyż jest to ponad 30 godzin tygodniowo, czyli sześć lub więcej każdego dnia. Nijak się to ma do najbardziej nawet liberalnych norm spędzania czasu przed ekranem. Ale za to część rodziców z pewnością doceni możliwość zaparkowania dziecka przy komputerze, szczególnie ważną, gdy obowiązki zawodowe nie pozwalają w domu stać mu nad głową. Intencją ministerstwa jest zapewne, by docenili to już na etapie pełnych optymizmu zapowiedzi, jeszcze przed wyborami prezydenckimi.
W tym celu Ministerstwo Edukacji Narodowej zapowiada przygotowanie Świętego Graala nauki na odległość, a mianowicie jednolitej platform edukacyjnej dla wszystkich szkół. Furda wszelkie Teamsy, Zoomy, Google Classroomy, niewolne od wad, ale dość powszechnie już osiodłane. Przy współpracy z Ministerstwem Cyfryzacji powstanie nasza polska, oryginalna platforma, która umożliwi codzienną zdalną pracę kilku milionów uczniów. Jeszcze tylko stosowne rozporządzenie, nakazujące korzystanie z tego narzędzia i problem zdalnego nauczania będzie rozwiązany! Niestety, jestem człowiekiem zbyt małego ducha, żeby w to uwierzyć.
W artykule pojawia się adwokat, ekspert ds. oświaty, pani mecenas Beata Patoleta, która informuje, że jeśli MEN wprowadzi obowiązek prowadzenia lekcji przez internet, „w dużej mierze odciąży rodziców, którzy przejęli obowiązki nauczycieli i tłumaczą dzieciom zadania wysłane przez nich”, podpierając to słuszne ministerstwa działanie argumentem, że „przy tak ograniczonej formie kształcenia rodzice mają prawo zarzucać resortowi edukacji, że łamie art. 70 konstytucji, czyli ogranicza dzieciom prawo do nauki”. Chciałoby się powiedzieć – trafiony, zatopiony, choć ja osobiście nie potrafię z rzeczonego artykułu ustawy zasadniczej wysnuć jakiegoś standardu nauczania, który byłby obecnie łamany.
Na wypadek, gdyby ktoś taki jak ja, małego ducha, był gotów zaręczyć głową, że problemem nie jest brak zapisów prawnych, ale raczej sprzętu w rodzinach uczniów i wystarczająco sprawnych łączy internetowych, pani mecenas tłumaczy: „po wakacjach argument, że ktoś nie ma komputera, już nie usprawiedliwi ograniczonego i powierzchownego realizowania podstawy programowej”. Dlaczego? Bo takowy sprzęt musi być wypożyczany ze szkoły, a jego zakup jest oczywiście sprawą samorządu. Na pociechę samorządowcom pani adwokat podpowiada, że w razie braku dotacji od państwa mogą jej dochodzić od państwa tak jak zaległości podatkowych. Że też dotąd na to nie wpadli!
Wobec tak przekonywującego wywodu ja z kolei wejdę w rolę adwokata, ściślej – adwokata diabła, i zapytam, czy ze szkoły da się również wypożyczyć dostęp do internetu, najlepiej na światłowodzie, jeśli ma na nim działać platforma do wideokonferencji dla całej klasy? No i jakimi kryteriami kierować się, jeśli każdy uczeń będzie chciał wypożyczyć komputer, bo domowy zajęty jest przez rodziców albo rodzeństwo, albo po prostu jest stary i fajnie byłoby korzystać z nowszego?! W przypadku, gdy wszystkie lekcje będą online i wszystkie, mniej więcej, między godzinami 8.00 a 14.00, nie da się obsłużyć rodziny jednym urządzeniem.
A tak w ogóle, to pani mecenas jako ekspert od oświaty powinna przynajmniej słyszeć, że obecna podstawa programowa nie nadaje się do nieograniczonego i głębokiego realizowania nawet w najbardziej komfortowych warunkach nauki stacjonarnej. Może warto by przygotować jakiś pozew zbiorowy z tego tytułu, na podstawie art. 70 Konstytucji RP? To taka sugestia na marginesie...
Omawiany tutaj artykuł kończy się tradycyjnym ministerialnym „wiem, że nic nie wiem”. I prawdę mówiąc, jest to najbardziej wiarygodna i usprawiedliwiona sytuacją deklaracja, jaką można obecnie złożyć. Na szczęście, jak mówi cytowana na końcu rzeczniczka MEN, bezpieczeństwo uczniów, nauczycieli i dyrektorów jest kluczowe i resort zrobi wszystko, by je zapewnić. I zadba, żeby „forma nauczania była dostosowana do określonych warunków”. A zatem, czekając na konkrety, trwajmy w zaufaniu do władzy!
Drodzy Rodzice!
Do Was w sposób szczególny zwrócę się z puentą mojego artykułu. Dyrektorzy i nauczyciele wiedzą doskonale, jak mało warte są jakiekolwiek zapewnienia MEN i pomysły jego urzędników. Niestety, musicie pogodzić się z prostą prawdą, że na dzisiaj żadna forma nauczania zdalnego nie będzie nawet w połowie tak skuteczna, sprawna, atrakcyjna i masowa, jak powszechnie i słusznie krytykowane nauczanie stacjonarne. Żadne rozwiązanie nie ukoi Waszych frustracji. Jeśli zostaniecie odciążeni, to za chwilę wpadniecie w popłoch widząc swoje dzieci pogrążone w internecie po kilka godzin dziennie. Dowolny stan rzeczy będzie budził odruchy usprawiedliwionego oburzenia w znaczącej części Waszego środowiska.
Chwilowo proponuję, abyśmy wszyscy: nauczyciele, rodzice i uczniowie, poszukali nadziei we wspólnej modlitwie, by pandemia do września wygasła, albo żeby naszych oświatowych władców, nomen-omen, oświeciło lepszymi i bardziej realnymi pomysłami. Wiara w cuda wydaje mi się w tej chwili najlepszym źródłem nadziei.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.