Futurologia to piękna dziedzina – wszak przewidywać można wszystko, bez ponoszenia za to odpowiedzialności. Nie jest ona jednak wyłącznie sztuką dla sztuki. Prognozy często inspirują do podejmowania decyzji w różnych dziedzinach życia społecznego, zarówno w skali makro, jak w społecznościach lokalnych, a nawet w wymiarze indywidualnym. Z pewnością jest więc też miejsce na refleksję na temat przyszłości szkoły, na początek naszej rodzimej. Swoje przemyślenia w tej kwestii mogłem ostatnio zaprezentować podczas seminarium zorganizowanego przez Centrum Edukacji Obywatelskiej dla uczestników programu „Szkoła ucząca się”. Po tym wystąpieniu uznałem, że warto podzielić się nimi także z gronem czytelników bloga „Wokół szkoły”.
***
Słychać obecnie głosy, że pandemia ujawniła jak przestarzała, niewydolna i fatalnie zorganizowana jest polska edukacja. Że w zasadzie każdy, kto obserwował szamotaninę nauczycieli, uczniów i rodziców od marca do czerwca 2020 roku, po prostu musi żywić głębokie przekonanie o potrzebie zmiany. I że z tego powodu COVID-19 może pośrednio wyzwolić nas z okowów skostniałego systemu.
Cóż, czas pandemii rzeczywiście pokazał z całą ostrością rozmaite, istniejące już wcześniej braki polskiej szkoły, od najbardziej widocznego w tym momencie zacofania w wykorzystaniu nowoczesnych technologii, poprzez fatalną podstawę programową, biurokrację, po feudalne stosunki społeczne i kształtowaną w realiach szkolnych bezwładność mas uczniowskich. Pokazał również dużą zdolność nauczycieli i dyrektorów do improwizacji, co w tym akurat czasie okazało się zaletą, ale na dłuższą metę utrwala tylko stan rzeczy, opisany na oświatowych sztandarach hasłem „Jakoś to będzie!”. Z owej improwizacji, wspartej kreatywnością, lokalnie z pewnością narodzi się sporo nowych, cennych rozwiązań i działań, ale nie upatrywałbym w nich zalążka systemowej zmiany. Po pierwsze dlatego, że wszyscy są potwornie zmęczeni… właśnie zmianą, tą wymuszoną przez los. Do tego stopnia, że nawet strach przed koronawirusem nie osłabia chęci powrotu do tradycyjnej, stacjonarnej nauki. Po drugie, ze względu na postawę władz, twardo stojących na stanowisku, że ostatnie lata były w oświacie jednym wielkim pasmem sukcesów, zwieńczonym… skutecznym wdrożeniem nauczania na odległość. Jak widać, punkt siedzenia określa punkt widzenia. Niestety, bierność i samozadowolenie decydentów z najwyższego szczebla wyklucza w praktyce wprowadzenie istotnych zmian na poziomie systemowym. Pozostają działania lokalne, o ile ludziom wystarczy zapału, umiejętności komunikacyjnych w relacjach z rodzicami i nauczycielami, oraz zręczności poruszania się w labiryncie prawa oświatowego. Na szczęście trochę entuzjastów pozostało – zawsze też mogą pojawić się nowi – i do takich właśnie osób adresowane są w szczególności moje przemyślenia.
Zacznijmy od trendów, jakie dominują w życiu społecznym, a mają istotne znaczenie dla sytuacji w szkołach. Na pierwszym miejscu wymieniłbym tendencję do indywidualizacji. W tradycyjnym modelu szkoła jest instytucją społeczną, powołaną do zbiorowego kształtowania młodego pokolenia. Operuje na zbiorowościach, a nie jednostkach. W swoim założeniu kształci i wychowuje nie zgodnie z indywidualnymi potrzebami, ale zapotrzebowaniem społecznym, określanym przez władze. Nawet jeśli te ostatnie zadeklarują – a tak jest w obowiązującej podstawie programowej – konieczność pochylania się nad każdym uczniem z osobna, w praktyce stwarzają ramy prawne narzucające zbiorową realizację aktualnie obowiązującego, określonego przez polityków, zestawu celów. W sferze deklaracji jest nawet całkiem sporo wolności, ale już nie na co dzień. Przykład elementarny: jeżeli szkoły podstawowe przez całą siódmą i ósmą klasę intensywnie przygotowują uczniów do jednakowego dla wszystkich egzaminu ósmoklasisty, bo tylko to jest ważne dla młodych ludzi i ich rodziców, to przy niezwykle obszernej podstawie programowej nie mają już czasu, sił i środków, by równocześnie zaspokajać indywidualne potrzeby. Narzucony odgórnie reżim ponad trzydziestu lekcji tygodniowo, prowadzonych w zespołach klasowych, przez kilkunastu nauczycieli, w zasadzie wyklucza inne działania. Rodzi to ogromne frustracje wśród wszystkich bezpośrednio zainteresowanych, jednak z punktu widzenia państwa jest w porządku, bo stawia wszystkich uczniów wobec konieczności przekroczenia jednolitego progu, służącego także selekcji pod kątem dalszej kariery życiowej. Indywidualizacją system zainteresowany nie jest.
Opisany tutaj konflikt jest tym bardziej dramatyczny, że postęp nauki i techniki oraz ogólny wzrost poziomu życia ogromnie podwyższył ludzkie aspiracje. W dzisiejszym świecie nie ma miejsca na porażkę, wszyscy oczekują zaspokojenia swoich potrzeb, a już szczególnie to oczekiwanie kierowane jest pod adresem instytucji obsługujących społeczeństwo. W konkretnym przypadku edukacji każdy rodzic oczekuje, że szkoła dopasuje się do potrzeb jego dziecka i zapewni mu sukces, co jednak z najróżniejszych przyczyn (zarówno obiektywnych, jak zależnych od ludzi) bywa po prostu niemożliwe. Zupełnie zaginęła w tym osobista odpowiedzialność dziecka za jego szkolną karierę, co powoduje, że wewnętrzna motywacja jest udziałem tylko nielicznych uczniów. Podobnie zresztą, jak pełna satysfakcja wśród rodziców i nauczycieli.
Drugim istotnym trendem wpływającym na funkcjonowanie szkół jest kryzys demokracji i postaw obywatelskich. To zjawisko doskonale widoczne w sferze polityki. Niemal wszystkie partie, nie tylko w Polsce, stawiają na pojedynczych liderów. Ogromne zapotrzebowanie na przywództwo widać także w systemie edukacji, jednak obecny minister edukacji narodowej najwyraźniej nie jest zainteresowany taką rolą; nie ma też potencjalnych kandydatur w innych strukturach (kuratoria, uczelnie, samorządy etc.), ani powszechnie uznanych autorytetów w szeroko pojętej dziedzinie oświaty i wychowania. Warto w tym miejscu wspomnieć, że legendę Janusza Korczaka budowały w społeczeństwie w sposób szczególny jego radiowe pogadanki „Starego Doktora”; obecnie internet oferuje wiele źródeł informacji, ale pojęcie „autorytetów” jest w nim zarezerwowane tylko dla ludzi głoszących poglądy zgodne z oczekiwaniami odbiorców. Trudno na takiej podstawie budować powszechną zmianę, opartą na niezbędnym consensusie. Bez wsparcia autorytetów niepodobna jest przebijać się przez zaporę, jaką stanowi coś, co nazwę „siłą przyzwyczajenia”. To ugruntowane w ciągu lat nawyki i oczekiwania, które powodują, że większość rodziców i nauczycieli oczekuje, że będzie dobrze, ale w granicach rozwiązań im znanych, np. z ocenami, paskami na świadectwie, lekcjami w klasach, sprawdzianami i dążeniem do jak najlepszych wyników nauczania, wyrażonych procentami na egzaminie.
Jeszcze jednym trendem, jaki kształtuje oczekiwania pod adresem edukacji, jest rosnąca świadomość dramatycznych wyzwań cywilizacyjnych, takich jak kryzys migracyjny, globalne ocieplenie czy choćby obecne zagrożenie pandemią. Zjawiska te nie znajdują wystarczającego przełożenia na sposób funkcjonowania systemu edukacji, który zresztą wciąż opiera się na sięgającym XIX wieku podziale dyscyplin naukowych, zupełnie nie przystającym do obecnego stanu wiedzy i potrzeb społeczeństwa ery internetu.
Ogólnie sytuacja nie jest wesoła. Edukacja jest w kryzysie, który pandemia tylko wzmocniła, a który ma szansę rozwijać się dalej w sposób lawinowy. Zarazem nie ma co liczyć na działania władz państwowych, które mogłyby ową lawinę ująć w jakieś karby i stopniowo skierować na pożądane tory. Nie ma zresztą nawet zgody co do tego, jak owe tory powinny przebiegać. Realne możliwości działania, choć i tu ograniczone, pozostają jedynie na poziomie pojedynczych placówek, co zresztą można uznać za pocieszające z punktu widzenia takiego środowiska, jakim są „Szkoły uczące się”. Tam jest jeszcze przestrzeń do działania.
W odpowiedzi na zarysowane powyżej trendy można w praktyce szkolnej podążać w kilku kierunkach. Po pierwsze, doskonalić sposoby pracy, aby w jak największym stopniu wychodzić naprzeciw indywidualnym potrzebom i pozostawiać uczniom przestrzeń do działania oraz jakąś możliwość podejmowania decyzji. Oczywiście jest tutaj mnóstwo ograniczeń natury organizacyjnej czy ekonomicznej, ale też sporo możliwości działania, jak na przykład w kwestii oceniania, o którego formach szkoły decydują w dużej mierze samodzielnie. Aby to osiągnąć potrzeba dyskusji i jakiej-takiej zgody co do zestawu wartości, przyjętych jako wspólne i nadrzędne, oraz praktycznych sposobów krzewienia ich w lokalnej społeczności. Tyle mówi się dzisiaj o znaczeniu relacji w edukacji, a to, co proponuję stanowi świetną okazję do budowania ich, nie tylko w najbardziej oczywistym w szkole układzie nauczyciel-uczeń, ale także w często zaniedbywanych: nauczyciel-rodzic, nauczyciel-nauczyciel, rodzic-rodzic.
A jeśli już o relacjach mowa – naprawdę warto podjąć wysiłek w celu rozpropagowania idei tworzenia rad szkół. Widzę wręcz oczami wyobraźni kolejny projekt na wzór „Szkoły z klasą” - „Rada szkoły 2022”. Istnienie takiej rady jest przewidziane w prawie oświatowym, uprawnienia całkiem sensowne, a poza tym stanowi ono jedyne forum, na którym mogą spotykać się oficjalnie przedstawiciele rodziców, nauczycieli i uczniów. Dla budowania wewnętrznego dialogu i wypracowywania wspólnych decyzji – bezcenne. Tymczasem rady szkół powstały jak dotąd jedynie w minimalnym odsetku placówek. Dlaczego?! Mówiąc brutalnie – bo dyrekcje szkół nie są tym zainteresowane. Dużo pracy organizacyjnej, a ryzyko otwarcia puszki Pandory – ogromne. No i trzeba ustąpić nieco miejsca w zakresie władzy. Dzisiaj jednak sugerowałbym każdemu dyrektorowi dokonanie rachunku zysków i strat, który – być może – wykazałby, że warto stworzyć takie źródło lokalnego, zbiorowego autorytetu.
Kolejnym kierunkiem działania jest doskonalenie zarządzania. Brzmi jak truizm, zresztą sam wiem najlepiej, że narzucającą się drogą doskonalenia w tym zakresie jest zwiększanie sprawności biurokratycznej, ale bez udziału kadry zarządzającej wszelkie marzenia o jakiejkolwiek zmianie w edukacji można uznać za nierealne. Dyrektor jest najbardziej oczywistym kandydatem do roli lokalnego autorytetu pedagogicznego i tam, gdzie potrafi zająć taką pozycję, szkoła bardzo zyskuje. Świetne doświadczenia w tym względzie zgromadziła Akademia Przywództwa Liderów Oświaty od lat niestrudzenie animowana przez panią Zofię Dzik i jej współpracowników. Tylko korzystać.
Wreszcie ostatni sugerowany przeze mnie kierunek działania, to mozolna przebudowa programów i metod nauczania w kierunku zgodnym z wyzwaniami współczesności. To da się (z trudem) zrobić nawet w obecnym stanie prawnym. Ale tylko z wielkim mozołem, „siła przyzwyczajenia” postawi w wielu miejscach silny opór. Przezwyciężyć ją nie jest łatwo, ale bez tego także nie ma mowy o sensownych zmianach. Przynajmniej tak długo, jak nie pojawi się jeździec na białym koniu i nie zmiecie z powierzchni ziemi gmachu MEN wraz z jego obecnymi lokatorami. Czyli możliwe, że bardzo długo.
Myślałem, że jestem pesymistą, ale znajoma przekonała mnie, że tylko realistą. Patrząc realnie, widzę edukację w takim bagnie, że w końcu będzie musiała z niego wyjść. Alternatywą jest ostateczne pójście na dno. Na razie próbujemy metodą barona Münchhausena – ciągnąc się sami za włosy. Ale w końcu pojawi się – jak wierzę – władza, która będzie zainteresowana kształceniem społeczeństwa, a nie jego ogłupianiem. Choć w kwestii spodziewanego czasu czekania na to, patrząc realnie – jestem pesymistą…
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.