Na naszych oczach rozegrała się właśnie kolejna odsłona pandemicznego teatru absurdów w kraju nad Wisłą. Oto główny doradca władz ds. COVID, Andrzej Horban, przestrzegł, że z powodu gwałtownego wzrostu liczby zachorowań rząd jest o krok od „zamknięcia kraju”. Niemal równocześnie członek tegoż rządu, minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek, zadeklarował przywrócenie nauki w szkołach od 12 kwietnia, „jeśli będzie to możliwe”.
O ile kogoś zaszokowała sprzeczność tych wypowiedzi, to powinien zwrócić uwagę, że jest ona pozorna. Decyduje o tym maleńkie słowo „jeśli”, które daje szefowi MEiN niepodważalne alibi – w końcu jeśli kraj będzie zamknięty, to otwarcie szkół nie będzie możliwe. Choć on, Drodzy Rodzice, Nauczyciele i Uczniowie, tak bardzo tego pragnie…
Owe dwie deklaracje doskonale symbolizują polaryzację nastrojów i oczekiwań w odniesieniu do obecnego funkcjonowania systemu edukacji. Po jednej stronie sceny lokują się zwolennicy ograniczenia działalności lub zamknięcia placówek oświatowych. To rzesza ludzi autentycznie pełnych obaw o zdrowie dzieci i swoje własne, mających świadomość, że w przypadku zakażenia zawsze można wyciągnąć od losu krótszą zapałkę i znaleźć się w gronie kilkuset ofiar śmiertelnych, jakie każdego dnia pochłania Covid-19. Ich obawę budzą również możliwe powikłania po przebytej infekcji, o których niewiele jeszcze wiadomo.
Po drugiej stronie towarzystwo jest bardziej zróżnicowane. Zrazu dominowali tutaj zwolennicy poglądu, że dla rozmaitych mrocznych sił pandemia stanowi okazję do przejęcia kontroli nad społeczeństwem. Że koncerny farmaceutyczne rozdmuchują ją przy udziale Światowej Organizacji Zdrowia. Albo, że pandemii po prostu nie ma. Ostatnio jednak liczebność tego stronnictwa gwałtownie rośnie za sprawą osób nie wyznających teorii spiskowych, za to dostrzegających, że szkody, jakie młodemu pokoleniu przynosi zamknięcie w domach i odcięcie od normalnych kontaktów społecznych, rysują się jeszcze bardziej dramatycznie niż samo zagrożenie zdrowotne. Coraz częściej więc i głośniej padają z tej strony żądania przywrócenia normalnych zajęć dla uczniów.
Z racji pełnienia funkcji dyrektora szkoły znajduję się w miejscu ścierania się tych dwóch postaw, przede wszystkim wśród rodziców, ale także nauczycieli, co odbywa się na tle rozmaitych działań (i zaniechań) władz oświatowych. Rok pracy na pierwszej linii w pandemicznej edukacji dostarczył mi wielu doświadczeń pedagogicznych, uczynił mimowolnie epidemiologiem-amatorem, oraz nauczył ważyć rozmaite racje. Myślę, że moment, w którym absolutnie nie wiemy, jak rozwinie się sytuacja stanowi dobrą okazję, by się tym podzielić.
***
Chciałbym żyć w kraju, w którym posunięcia władz są zrozumiałe, a proces podejmowania decyzji transparentny. To pewnie ideał trudny do osiągnięcia gdziekolwiek, ale chciałoby się widzieć przynajmniej wysiłek czyniony przez rządzących w tym kierunku. Łatwiej byłoby wtedy na szkolnym froncie walki z pandemią wprowadzać wymagane zmiany i tłumaczyć ludziom ich sens. Niestety, nie mam za grosz zaufania do naszych rządzących. Składa się na to kilka przyczyn.
Podawane codziennie liczby obrazujące pandemię w Polsce są mało wiarygodne. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach uwierzy, że w niedziele i święta wirus odpoczywa od zakażania, a śmiertelnie chorzy trwają przy życiu aż nastanie poniedziałek? A tak można by sądzić porównując dane statystyczne, które między niedzielą i wtorkiem potrafią różnić się kilkukrotnie. Już jesienią rząd zmienił system informowania, w wyniku czego uniemożliwił śledzenie wydarzeń młodemu, niezależnemu statystykowi, który od wiosny raportował przebieg pandemii w oparciu o dane z powiatowych Sanepidów, wskazując zresztą błędy w oficjalnych zestawienia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dane są obecnie nieco liftowane pod aktualne potrzeby rządzących.
Nie budzi zaufania sposób komunikowania zmian w przepisach covidowych w ogóle, a dotyczących placówek oświatowych w szczególności. Decyzje są spóźnione, ogłaszane znienacka – tak jak to stało się ostatnio z nauczaniem hybrydowym, które miało trwać dwa tygodnie, a po połowie tego czasu zostało zmienione na zdalne. Sprawiają wrażenie podejmowanych bezładnie, bez jakiejkolwiek perspektywy czasowej, a przez to – bez poszanowania ludzi, do których są adresowane. Nie budzi też zaufania sama osoba ministra Niedzielskiego, przekazującego informacje z głosem i mimiką cyborga, za to z reguły bez asysty fachowców, którzy mogliby coś więcej wyjaśnić i uwiarygodnić jego słowa, choćby członków Rady Medycznej, która funkcjonuje przy premierze. Kiedy natomiast odezwie się pan Horban, czyni to zazwyczaj jakby śpiewał sobie a muzom, czego dowodem sytuacja opisana na wstępie. Rząd chce być najwyższym i jedynym autorytetem, przez co tacy ludzie jak ja nie mają szansy powołać się tu, na dole, na komunikaty przekazywane przez kogoś kompetentnego i budzącego zaufanie.
Nie pomaga minister Czarnek, który zajmuje się obecnie mnóstwem spraw ważnych w dobie pandemii tylko dla oszołomionych poczuciem misji „patriotów”, natomiast nie ma wiele do zakomunikowania na temat perspektyw rozwoju sytuacji w kwestii organizacji nauczania. W tym zakresie wygląda na zdeklarowanego zwolennika hasła „jakoś to będzie”. Nawet jego zapowiedzi zainwestowania w pomoc uczniom po wygaszeniu pandemii kwot wyrażanych w milionach budzą niesmak. Planowane nakłady są bowiem śmieszne w odniesieniu do realnych potrzeb kilkumilionowej rzeszy uczniów. Ów pan minister w październiku powołał radę konsultacyjną ds. bezpieczeństwa w edukacji, ale konia z rzędem temu, kto odkryje ślady jej aktywności. Tymczasem odpowiednio nagłośnione rekomendacje takiego ciała mogłyby pełnić rolę tonującą nastroje, szczególnie gdyby znaleźli się w nim fachowcy bez politycznego stempla na intelekcie. Jednak najgorsze jest wielkie kłamstwo, powtarzane po wielokroć najpierw przez ministra Piontkowskiego, a później jego następcę, że „mury nie zarażają”, a szkoły nie są rozsadnikiem zakażeń. To ostatnie padło po raz kolejny z ust pana Czarnka przed kilkoma dniami, choć minister zdrowia dawno już przyznał, że jest inaczej, a liczba zakażeń, stale rosnąca od momentu częściowego otwarcia edukacji po feriach, tylko to potwierdza. Ponieważ jednak te bałamutne deklaracje dla wielu osób stanowią ważki argument za szybkim przywróceniem nauki stacjonarnej, pozwolę sobie w tym miejscu opisać sytuację epidemiczną w szkole, którą kieruję.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że jesień przeszliśmy spokojnie, choć śmierć z powodu Covid-19 naszego kolegi-nauczyciela była dla wszystkich w STO na Bemowie przeżyciem traumatycznym. Przypadki choroby pojawiały się w gronie pedagogicznym pojedynczo, byli też chorzy uczniowie, ale nieliczni, zazwyczaj bezobjawowi i w pakiecie z chorującymi domownikami. Z tygodnia na tydzień sytuacja jednak stawała się coraz bardziej nerwowa, a ja, co i raz wysyłając na kwarantannę po kilka klas, byłem gotów stawiać dolary przeciw orzechom, że w końcu nas zamkną. Pan minister głosił jednak niezmiennie, że wszystko jest pod kontrolą, a ponad 90% placówek pracuje stacjonarnie. Zapewne w tej liczbie liczył i naszą, nie przejmując się, że uprawiamy bieg przez kolejne kwarantanny, w ciągłej niepewności co przyniesie jutro. Przyniosło w końcu w całym kraju nauczanie zdalne, wywołane falą zakażeń w listopadzie, rzekomo zupełnie niezależną od wcześniejszego gromadzenia się uczniów w placówkach oświatowych.
Po feriach dzieci z klas 1-3 wróciły do szkoły, a wraz z nimi pewien optymizm. Trwał on, w naszym przypadku, tydzień, do pierwszej zakażonej nauczycielki i pierwszej kwarantanny. Potem było tylko gorzej – personel padał jak kawki, chorowały też dzieci. Już na początku lutego mieliśmy wysyp zakażeń w trzech klasach, co najprawdopodobniej zaczęło się od przedszkola młodszego rodzeństwa, a dopadło niemal wszystkie nauczycielki pracujące z tymi dziećmi i niemałą grupę uczniów oraz ich rodziców. Nowością były inne niż jesienią objawy choroby wśród dorosłych i wyraźne, choć łagodne objawy u dzieci. W ten sposób powitaliśmy na Bemowie brytyjski wariant wirusa, w czasie kiedy podobno odpowiadał jedynie za 5% zakażeń w Polsce.
Gdy „przeważająca większość” placówek działała, wg słów pana ministra, stacjonarnie i bez zakłóceń, prawdziwy obraz sytuacji uzyskiwałem przy próbach dodzwonienia się pod warszawski telefon awaryjny Sanepidu. W końcu stycznia połączenie było od razu, w połowie lutego trzeba było próbować nawet przez kilka godzin, a przemiłe (zawsze!) panie po drugiej stronie linii usprawiedliwiały się, że telefon im się po prostu urywa. W końcu przestałem zawracać sobie głowę wysyłaniem wniosków o zdalne nauczanie, a ograniczyłem się do list nauczycieli i dzieci z kontaktu z osobami zakażonymi. Miałem serdecznie dość łamańca prawnego, wg którego naukę stacjonarną zawiesza dyrektor szkoły, po uzyskaniu opinii Sanepidu. To, nawiasem mówiąc, majstersztyk legislacyjny chroniący władze od odpowiedzialności – opinia nie jest decyzją, więc cała odpowiedzialność za decyzję spada na dyrektora, tym bardziej, że od opinii nie można się odwołać. Nawet panie z Sanepidu nie wyczuwały tego niuansu i uparcie wydawały mi ustne "zezwolenie" na zawieszenie zajęć, a ja, jako że były bardzo miłe, nie miałem serca im tłumaczyć, że one nie mogą mi na nic zezwalać, bo tylko opiniują. W końcu, gdy czas oczekiwania na połączenie rósł coraz bardziej, zacząłem przyjmować domyślnie, że owa opinia musi być pozytywna, jeśli np. cała klasa trafia na kwarantannie. I tak jakoś przetrwaliśmy luty i dwie dekady marca.
Teraz jesteśmy na zdalnym, choć rodzice wielu uczniów, także ze starszych klas marzą, by szkoła zaczęła robić zajęcia stacjonarne, choćby w niewielkim wymiarze. „Jakąś lekcję w sali gimnastycznej”. Z drugiej strony mam świadomość, że podczas ostatniej transmisji kuratorium do mas dyrektorskich niedwuznacznie pogrożono słuchaczom doniesieniem do „odpowiednich organów”, jeśli placówka niepubliczna będzie wyłamywać się z ogólnej dyscypliny.
Zanim napiszę, jaki z tego wniosek, jeszcze garść liczb. W nauczanie stacjonarne w STO na Bemowie było po feriach w mniejszym lub większym stopniu zaangażowanych 37 nauczycieli. Z tej liczby na COVID zapadło 21 osób (plus prawie połowa personelu administracyjno-technicznego). Lekko przeszło chorobę kilka spośród nich, podobna liczba była nieobecna dłużej niż miesiąc. Jednak nawet ci, którzy chorowali krócej, 3 do 4 tygodni, w większości twierdzą, że nie życzą tego doświadczenia nawet najgorszemu wrogowi. W szkole publicznej obok nas zmarła młoda nauczycielka, a w pewnym momencie, gdy jeszcze w kraju trwała nauka stacjonarna klas 1-3, wszystkie klasy trafiły na zdalne. Okoliczne przedszkola chyba bez wyjątku miały dłuższe lub krótsze przestoje covidowe…
Wg niedawnego oświadczenia pana Niedzielskiego w narastającej obecnie fali zachorowań duży udział mają ogniska zakażeń w zakładach pracy. Otóż przedszkole i szkoła są takimi właśnie zakładami pracy, a jeżeli minister Czarnek twierdzi, że nie są one wylęgarnią zakażeń, to po prostu kłamie, być może w intencji nieodbierania uczniom i ich rodzicom resztek nadziei na powrót w tym roku szkolnym do nauki stacjonarnej.
W Wielkiej Brytanii uczniowie wrócili w końcu do szkół, jednak za cenę częstego, nawet dwa razy w tygodniu testowania ich, rodziców i nauczycieli. To metoda niewyobrażalna w polskich warunkach. Nikt więc w tej chwili raczej nie zaryzykuje przywrócenia zajęć stacjonarnych dla starszych uczniów, bo skończy się to tak samo jak w lutym i marcu z maluchami. Może gdy będzie więcej szczepień w ogóle, a nauczyciele otrzymają drugą dawkę, będzie można ostrożnie wracać. Obawa jednak pozostanie.
Widzę ogromną potrzebę powrotu uczniów do szkół. Ale powrót, by zaraz znowu wylądować na kwarantannie, jest bez sensu. Potrzeba bardziej elastycznych możliwości działania – legalnego organizowania zajęć z uczniami w terenie, spotkań w małych grupach, bez oglądania się na świętą podstawę programową. Już w tej chwili można zapewniać uczniom zajęcia stacjonarne, jeśli są ku temu ważne powody. A w tej chwili ważnym powodem staje się skłonienie młodego człowieka do wyjścia z domu. Z drugiej strony jednak nawet najbardziej zdesperowani rodzice muszą mieć świadomość, że wybór mamy tylko w zakresie mniejszego lub większego zła.
Jest w naszym interesie za wszelką cenę zdusić pandemię. Najlepiej zanim kolejne mutacje koronawirusa zaczną być zabójcze dla dzieci. Nie chcę straszyć, ale proszę sięgnąć myślą także do takiej możliwości. A pana ministra Czarnka pokornie proszę o powrót na Ziemię, zaprzestanie propagandy sukcesu i zastanowienie się, jak władze mogą realnie ulżyć naszej sytuacji w szkołach. Podpowiadam hasła:
#podstawaprogramowa
#dodatkowyegzaminósmoklasisty
#nowawersjamatury
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.