Każde kolejne wystąpienie obecnego ministra edukacji i nauki, poświęcone szkolnictwu, umacnia mnie w przekonaniu, że wkroczyliśmy już w okres, który historycy polskiej edukacji nazwą w przyszłości Nocą Czarnkową. Pryncypialność, z jaką szef MEiN deklaruje jednoznacznie narodowo-katolicki kierunek zmian, stopniowo wprowadzając ten program w życie, rokuje tylko dalsze wzmocnienie ofensywy ideologicznej, opartej na zanegowaniu wartości liberalnych.
Działania ministra nie cieszą się popularnością w środowisku oświatowym, co więcej – stan niezadowolenia obejmuje nie tylko nauczycieli, ale również część rodziców, którym okres zdalnej nauki pozwolił dostrzec, jak wiele prawdziwych problemów istnieje w polskich szkołach, odległych od tego, czemu poświęca swoją energię pan minister. I choć kwestia edukacji tradycyjnie nie budzi emocji w szerokich kręgach społeczeństwa, to jednak rzesza osób przejętych jej problemami powoli rośnie. Za ich sprawą cały czas trwa debata nad przyszłością polskiej szkoły. Dzięki mediom, szczególnie społecznościowym, dyskusja jest bardzo żywa, choć w czasach baniek informacyjnych trudno określić jej rzeczywisty zasięg. Niestety, wobec całkowitej obojętności władz ma ona charakter akademicki, bowiem nie ma szansy przełożenia na systemową praktykę. Może stanowić jednak podłoże, na którym wyrośnie coś nowego, kiedy obecne rządy przejdą do historii.
Warto zauważyć, że w sensie dosłownym określenie wspomnianej dyskusji mianem „akademickiej” zupełnie do niej nie pasuje, bowiem udział naukowców jest bardzo niewielki. Dlaczego tak się dzieje? Z pewnością uczeni mają swoje kłopoty – wszak rządy „dobrej zmiany” przeorały również ich środowisko. Ale problem sięga głębiej. Do jego naświetlenia posłużę się zaczerpniętą z fejsbuka wypowiedzią Pani Profesor Mirosławy Nowak-Dziemianowicz z Uniwersytetu Opolskiego, wybranej w 2019 roku do Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN.
Ostatnio bardzo poruszają mnie posty przedstawicieli różnych szkolnych ruchów – szkół demokratycznych, minimalnych, wiosek i innych prób zmieniania tej opresyjnej instytucji w miejsce swobodnego rozwoju dziecka. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego mam to nieznośne poczucie klęski po 40 latach walki o inną, wolną od przymusu i opresji szkołę, walki prowadzonej w napisanych, opartych na badaniach tekstach, prowadzonych wykładach, organizowanych konferencjach, seminariach, podczas spotkań w całej niemal Polsce, na zaproszenie różnych władz i organizacji, walki prowadzonej wspólnie z doktorantami, którzy pod moim kierunkiem napisali krytyczne rozprawy o tej instytucji? Prace znakomite, prawie wszystkie wyróżnione? Co budzi mój opór a momentami nawet mój gniew? Myślę, że budując przez te lata profesjonalną wiedzę o szkole, o edukacji wraz z wieloma pedagogami, psychologami, socjologami edukacji wierzyliśmy, że upowszechnianie tej wiedzy pomoże i doprowadzi do rzeczywistej zmiany szkoły. Szkoły dla wszystkich, szkoły jako miejsca rozwoju, który potrzebny jest wszystkim, i do którego wszyscy mają prawo. Co się jednak stało? Doszło według mnie do totalnej, powszechnej, masowej (wszak umasowienie to dzisiaj standard jest) banalizacji tej problematyki. W miejsce zgromadzonej, ważnej, opartej na badaniach wielu osób wiedzy o edukacji i szkole, pojawiły się: banał, uproszczenie, potoczność podniesiona do rangi ogólnych twierdzeń i praw. I taka zdroworozsądkowa życzeniowość zawarta w zdaniu: „Jaki piękny będzie świat bez przymusu! Niech dzieci będą wolne!” To zdanie jest niebezpieczne, bo jest piękne, jest naszym marzeniem, nawet nie utopią, bo te mają jakąś siłę sprawczą. Jest niebezpieczne, bo zamiast uruchamiać zabija myślenie. Wiele lat temu wybrałam naukę o edukacji i jej instytucjach po to, żeby ZROZUMIEĆ. Także to, skąd bierze się przymus, komu i czemu służy, czym jest władza dorosłego nad dzieckiem (patrz władza rodzicielska), na czym polega szkolna opresja w jej wielu obszarach, odsłonach i formach. Myślałam (o naiwna), że my wszyscy – badacze edukacji i szkoły- wspólnie budujemy wiedzę, która sprawę zmiany tej opresyjnej instytucji popchnie do przodu. Myliłam się. Przeczytana w nocy książka Mikołaja Marceli dobitnie pokazuje, że ta zgromadzona wiedza nie ma żadnego znaczenia. Każde następne pokolenie będzie zmianę szkoły zaczynało OD POCZĄTKU. Od własnych diagnoz, od kolejnego odkrywania dawno odkrytej Ameryki. Dlatego szkoła się nigdy nie zmieni. Tak jak kręcący się w kółko chomik nigdy nie pokona żadnej odległości, mimo, że tak bardzo pracuje nóżkami.
Moje zauroczenie tym tekstem bierze się z faktu, że mam bardzo podobne spostrzeżenia, chociaż z innej perspektywy pedagogicznej – refleksyjnego praktyka, od kilkudziesięciu lat wprowadzającego w szkole różne innowacje. Także z mojego punktu widzenia słowo „banalizacja” na określenie obecnego stanu rzeczy wydaje się niezwykle trafne.
Niejeden raz zdarzyło mi się pisać z rezerwą na temat różnych nowinek pedagogicznych ogłaszanych w sieci ze stemplem oczywistej słuszności, zazwyczaj wypływającym z intuicji, czasem z różnych, najczęściej negatywnych doświadczeń szkolnych. Choćby w kwestii oceniania, którego znaczne ograniczenie lub zniesienie ma szeroko otworzyć uczniom wrota do krainy szczęśliwości. Moje doświadczenia nie sugerują potrzeby aż tak dramatycznego kroku, ale przede wszystkim brakuje mi namacalnego świadectwa długofalowych pozytywnych efektów takiej zmiany. Wniosków z pilotażu, uwzględniających rozmaite aspekty funkcjonowania szkoły w życiu społeczeństwa. Słowo honoru zwolenników likwidacji ocen szkolnych to dla mnie zbyt mało, aby w najlepszej nawet wierze zafundować rewolucję nie tylko uczniom, ale także ich rodzicom i nauczycielom.
Paradoksalnie jednak, bardzo sobie cenię obecny ferment intelektualny. Siła dobrego systemu edukacji bierze się, moim zdaniem, z różnorodności. Nie jest też tak, że z zasady odrzucam wszelkie nowinki. Wręcz przeciwnie, ostatnio namówiłem współpracowników, abyśmy wprowadzając od nowego roku szkolnego pilotaż autorskiego programu kształcenia uczniów klas 4-6 spróbowali sprawdzić, na ile brak ocen w klasie czwartej pomoże, a na ile utrudni funkcjonowanie uczniów. Mając jednak świadomość, że ewentualne niepowodzenie przyniosłoby szkodę młodym ludziom postanowiliśmy, że trzy przedmioty, fundamentalne na tym etapie edukacji: język polski, matematykę i język obcy, wyłączymy z eksperymentu, pozostawiając dotychczasowe ocenianie metodą zaliczeniową. Która, nawiasem mówiąc, sama w sobie jest udaną innowacją, funkcjonującą w STO na Bemowie już od ponad ćwierć wieku.
Nie miejsce tu na omawianie szczegółów naszej koncepcji. Ale z wewnętrznej dyskusji zapamiętałem komiczną sytuację, jak to moi współpracownicy, poszukując pomysłu, na jakiej podstawie wystawić tę jedyną wymaganą prawem ocenę (końcoworoczną), próbowali na różne sposoby przemycić elementy tradycyjnego oceniania, nieledwie targując się ze mną o zachowanie chociaż po części znanych im rozwiązań. Ci mądrzy, po ludzku dobrzy i szczerze oddani uczniom pedagodzy, świetni w swoim zawodzie, mieli kłopot z przełożeniem idei odejścia od oceniania na język swojej praktyki. Koniec końców doszliśmy oczywiście do jakiegoś rozwiązania, ale owa sytuacja pokazuje, jak wielkim przewrotem byłaby ta zmiana na setek tysięcy nauczycieli. Póki co, sprawdzimy w praktyce ten pomysł, a o jego skuteczności będziemy wypowiadać się najwcześniej za rok.
W projekcie programu postanowiliśmy również wyjść naprzeciw innemu postulatowi, popularnemu ostatnio w kręgach zwolenników zmiany w edukacji – domniemanej potrzebie pozostawienia uczniom pełnej swobody wyboru, czego będą się uczyć. Napisałem „domniemanej”, bowiem trudno mi go zaakceptować, z dwóch powodów. Po pierwsze, uważam, że jako dorośli jesteśmy zobowiązani do usystematyzowanego przekazania młodym dziedzictwa kulturowego. Oczywiście mogę zgodzić się, że czynimy to obecnie w sposób tyle żmudy, co mało efektywny. I jestem zdecydowanie za tym, by poszukiwać lepszych rozwiązań, zarówno w dorobku uczonych, jak praktyków. Ale nie w sposób przypominający skok na główkę do pustego basenu. Po drugie, mam świadomość, że cały szereg umiejętności wymaga wcześniejszego nabycia innych jako fundamentu. Stosowny przykład podpowiedziała mi małżonka, Ewa Pytlak, przy okazji budząc we mnie wyrzuty sumienia, że zbyt mało akcentuję w swoich publikacjach jej udział, zarówno omawiając pomysły, których jest pierwszym, życzliwym krytykiem, a często inspiratorką, jak w codziennym funkcjonowaniu STO na Bemowie, gdzie od z górą trzydziestu lat doskonale uzupełniamy się w różnych działaniach.
Spójrzmy mianowicie na dzielenie sposobem pisemnym. Otóż zanim młody człowiek będzie w stanie się tego nauczyć, musi wcześniej zdobyć cały szereg innych niezbędnych umiejętności: dodawania, odejmowania, mnożenia, szacowania wyników, a najlepiej także jako-takiej dyscypliny umysłowej przy pisaniu oraz rozumienia pojęcia reszty z dzielenia. To tylko jeden z bardzo wielu przykładów, jakich dostarcza matematyka, że nauka nie zawsze może być kwestią zupełnie spontanicznej aktywności ucznia. A jeśli komuś z Czytelników przyjdzie do głowy stwierdzić, że kalkulator w telefonie ostatecznie czyni dzielenie sposobem pisemnym umiejętnością niepotrzebną, to niech weźmie pod uwagę, że ta dość skomplikowana czynność stanowi świetny przykład procedury, a zarazem doskonałe pole do ćwiczeń w zakresie tak ważnej współcześnie algorytmizacji myślenia. Jest warta poznania, nawet przy założeniu, że bateria w telefonie nigdy się niespodziewanie nie wyczerpie.
Wspomnę w tym miejscu, że w dorobku mojej małżonki jest napisany przy współpracy innych nauczycielek z naszego zespołu program kształcenia zintegrowanego dla klas 1-3. W zasadzie gotowy już do wydania, po… siedmiu latach pracy, wprowadzania w praktyce i korygowania w oparciu o zdobyte doświadczenia. Kiedy pierwsi uczniowie kształceni wg tego programu doszli właśnie do ósmej klasy, można już – z pewną ostrożnością – pokusić się o wnioski. Uznajemy je za zachęcające, aby ten program upowszechnić, choć bynajmniej nie jako rozwiązanie wszystkich problemów polskiej edukacji, a jedynie propozycję, która być może posłuży niektórym nauczycielom.
Postępując z zarysowaną wyżej rozwagą, podobnie jak Pani Profesor Nowak-Dziemianowicz mamy w sobie ogromnie dużo rezerwy wobec postulatów wspomnianego przez nią Mikołaja Marceli, który w ostatnim czasie opublikował książkę postulującą likwidację szkoły takiej, jaką znamy. Pozycja ta należy do popularnego dzisiaj gatunku publicystyki stylizowanej na naukę. Osobiście nie widzę powodu, aby fundować społeczeństwu aż tak daleko idącą rewolucję. Uważam, że szkoła, którą prowadzę, choć tradycyjna, spełnia pewne postulaty wolnościowe, a zarazem stanowi stabilne pod względem reguł i przyjazne miejsce rozwoju i socjalizacji młodych ludzi. Znaczy to, że można, choć oczywiście w skali całego systemu osiągnięcie takiego stanu graniczy jest niezwykle trudne. Niech więc postulaty pana Marceli funkcjonują w debacie publicznej, inspirując, pod warunkiem jednak, że są nie tylko przedmiotem zachwytu, ale także krytyki. Jeśli bowiem liczymy na to, że Noc Czarnkowa się skończy, dla tych, którzy będą po niej sprzątać, musimy mieć do wyboru kilka różnych, przemyślanych koncepcji. Jak dla mnie, celem, do którego należy dążyć podczas czyszczenia tej stajni Augiasza, nie jest domniemane szczęście i rozwój każdego dziecka z osobna, ale sensownie zorganizowana przez państwo sfera usług publicznych – w tym edukacji – na rzecz całego społeczeństwa.
W konkluzji chciałbym jeszcze raz podkreślić, jak ważne wydaje mi się traktowanie z szacunkiem dorobku intelektualnego poprzednich pokoleń oraz dążenie do pilotażowej weryfikacji planowanych działań, zanim zostaną upowszechnione. Niestety, wszyscy dzisiaj działają pod presją czasu, wymiana myśli w internecie jest w istocie ślizganiem się wzrokiem po komunikatach, a innej, pogłębionej jest coraz mniej. Sytuacja zaczyna przypominać klasyczny dowcip z czasów PRL, kiedy to robotnicy na budowie, biegający z pustymi taczkami, zapewniali wizytującego ich dygnitarza, że „Taki tu mamy, proszę pana, zapieprz, że taczek nie ma kiedy załadować!”. Jeśli nie uda nam się nieco zwolnić płynących we wszystkich kierunkach, całkowicie rozłącznych strumieni naszej świadomości, to po Nocy Czarnkowej nastąpią kolejne okresy ciemności, nawet jeśli ideologicznie będą miały zwrot przeciwny.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.