W polskiej szkole spotykają się dzisiaj zalęknieni rodzice ze zmęczonymi nauczycielami, aby – nie ufając sobie wzajemnie – wykształcić u dzieci odwagę, chęć działania i umiejętność współpracy.
Na wstępie muszę przyznać, że nie będzie to jednak rapsod, czyli utwór patetyczny, poemat, czy cokolwiek innego, co kryje się pod tym pojęciem. Tytuł powstał w pierwszym skojarzeniu z planowanym tekstem, na pożywce szkolnej wiedzy o twórczości czwartego wieszcza. Niespodziewanie odkrytej w osnutych pajęczynami zakamarkach mojego mózgu. Są w jego czterech słowach całe trzy ćwierci prawdy, bowiem artykuł będzie w tonie żałobnym i o doli współczesnych rodziców. Jedynie bez poezji, sama proza (życia).
Zaledwie kilka lat temu żaliłem się na łamach „Wokół szkoły”, że edukacja gości w mediach jedynie przy okazji rozpoczęcia oraz zakończenia roku szkolnego. Teraz mamy jej na co dzień aż do rozpęku, i to nie tylko na nieprzeliczonych stronach internetowych, ale także w tradycyjnych publikatorach całkiem głównego nurtu. A na dokładkę, w wydanych ostatnio książkach, z których dałoby się ułożyć pokaźny kawałek Muru Chińskiego.
Kontredans rodziców i nauczycieli
Debata publiczna o edukacji ma bardzo wiele wątków. Niektóre budzą szczególnie duże zainteresowanie. Co oczywiste najczęściej, gdy mowa o dzieciach. Emocje jednak sięgają zenitu, jeśli rzecz dotyczy nauczycieli oraz rodziców.
Napisałem ongiś, w zamierzchłej, analogowej przeszłości, że gdyby nauczyciel założył czapkę-niewidkę i stanął w grupie rodziców, rozmawiających po klasowym zebraniu na dziedzińcu szkoły, byłby w szoku słysząc krytyczne opinie o swojej pracy. Podobny szok przeżyłby rodzic, jeśli ubrany w tę samą czapkę posłuchałby rozmów toczących się w pokoju nauczycielskim. Dzisiaj, zamiast stawać się niewidzialnym, wystarczy zajrzeć na jakieś forum internetowe, rodzicielskie lub nauczycielskie. W mediach społecznościowych, gdzie obie grupy spotykają się bezpośrednio i najczęściej anonimowo, aż iskrzy od wzajemnych przytyków. Animozji nie łagodzi wspólna troska o dobro dzieci, bo indywidualnych sposobów rozumienia owego dobra jest bardzo, bardzo wiele.
Miriady gigabajtów poświęca się wyrażeniu opinii na temat nauczycieli. Częściej negatywnych, bo pozytywne nie mają mocy unoszenia się po powierzchni morza informacji. Krytyka dotyczy zjawisk istniejących od dawna, np. oceniania czy zadawania prac domowych. Dotyczy też kwestii systemowych, jak choćby przeciążania uczniów pracą, wymuszonego przez obszerny plan nauczania oraz nadmiar treści w podstawach programowych. Dotyczy także postaw wobec uczniów, a nawet tego, że pedagodzy nie zmieniają się stosownie do współczesnych wyzwań. Zarzutów jest całe mnóstwo, zarówno zasłużonych, jak krzywdzących. Niestety, specyfika pracy nauczyciela wyklucza ustalenie jednego standardu postępowania, a kalejdoskop często sprzecznych oczekiwań dodatkowo pogarsza sytuację.
Poglądy i postawy rodzicielskie również są częściej oceniane negatywnie. W gronie krytyków dominują nauczyciele, ale pojawiają się także głosy psychologów, psychiatrów, a nawet samych rodziców, obserwujących swoje środowisko od środka. Zarzutów jest cała paleta: od nadmiernego ingerowania w życie dzieci i ręcznego sterowania nimi, do braku zainteresowania i zaniedbywania elementarnych obowiązków rodzicielskich. Wskazuje się brak zaufania i szacunku dla kadry pedagogicznej oraz narzucanie specjalistom własnego poglądu na edukację. Wytyka się nadmierne chronienie i wyręczanie młodych ludzi oraz zdejmowanie z nich jakiejkolwiek odpowiedzialności. We wszystkich tych przypadkach, oczywiście, zarzuty także bywają zasłużone albo krzywdzące.
Obserwując współczesne społeczeństwo trudno dziwić się konfliktowi pomiędzy szkołą a domem. Nie może być inaczej w dobie upadku zaufania społecznego i spłycenia debaty, o której przebiegu emocje decydują wcześniej, niż rozum wejdzie do akcji. Niby wszystkich uwiera taki stan rzeczy, bo dobro dzieci powinno stanowić doskonałą płaszczyznę porozumienia, ale to tylko teoria. W praktyce brakuje stałych, powszechnie akceptowanych punktów odniesienia, czyli autorytetów. Atmosfera na styku dwóch grup dorosłych, obecnych w życiu dziecka, jest coraz bardziej duszna i nieprzyjemna.
Punktując wady i niedomogi nauczycielskiego stanu, rosnąca część społeczeństwa orientuje się jednak, że nie jest to wyłącznie kwestia ludzkich słabości, ale także ułomności systemu. Blisko połowa respondentów niedawnego ogólnopolskiego sondażu wskazała, że nauczyciele zarabiają za mało, a jedynie co dwudziesty stwierdził, że za dużo. Coraz więcej rodziców (i ich dzieci) doświadcza braków kadry w szkołach i przedszkolach. W kontekście tej sytuacji mówi się nie tylko o niskich pensjach, ale także o wypaleniu zawodowym i rozlicznych kłopotach, z jakimi nauczyciele borykają się w codziennej pracy. Do społeczeństwa powoli dociera, że przy takiej skali problemów trudno liczyć na poprawę jakości edukacji. Tym bardziej, że dotkliwie brakuje młodych nauczycieli. A brakuje, bowiem pokolenie dwudziestolatków doskonale widzi aktualną ofertę tej profesji – prędzej wrzody żołądka niż atrakcyjną karierę i zadowolenie z pracy.
O ile wśród rodziców wzrasta świadomość fatalnej doli nauczycieli, o tyle ci ostatni niespecjalnie jeszcze ogarniają sytuację swoich, bądź co bądź, partnerów w edukacji, albo – excusez le mot – klientów. Mnóstwo jest w środowisku pedagogicznym spostrzeżeń i diagnoz, jacy oni są, jednak znacznie mniej prób znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego są właśnie tacy.
Prowadząc placówkę STO na Bemowie, miałem przez kilka dziesięcioleci unikalną możliwość obserwacji rodziców. Wiele zawdzięczam tym, którzy, zaangażowani całym sercem, zakładali naszą szkołę i współtworzyli ją we wczesnej fazie rozwoju. Później pojawił się lekki dystans, oparty wszakże na przekonaniu, że dzieci są pod dobrą opieką. Ostatnie lata, to okres burzy i naporu, podobnie zresztą jak dzieje się to w całym życiu społecznym. Przyjmując dziecko do placówki oświatowej otrzymujemy dzisiaj w pakiecie bagaż poglądów, oczekiwań i emocji jego rodziców. Między innymi dlatego tyle jest frustracji i konfliktów pomiędzy dorosłymi w przedszkolach i szkołach, a tak mało współpracy, życzliwości i spokoju, jakże cennych w edukacji.
Trzeba przyznać, że jako nauczyciele wykazujemy dużą gotowość zrozumienia i usprawiedliwiania różnych słabości naszych podopiecznych, ale daleko mniejszą wobec ich rodziców. Poniekąd słusznie, bowiem przygotowano nas i zatrudniono do pracy z dziećmi, a nie z dorosłymi, ale przypominam, że teraz mieści się to w jednym pakiecie. Zrozumienie sytuacji rodziców może być więc bardzo przydatne, zarówno w kontaktach z nimi, jak w codziennej pracy z ich potomstwem. Mnie samemu obserwacje i refleksje w tym zakresie pomagają na co dzień odtwarzać zasoby cierpliwości i empatii – towarów najpierwszej dzisiaj potrzeby w pracy nauczyciela. Dzieląc się tutaj swoimi przemyśleniami, mam nadzieję pomóc także Czytelnikowi, szczególnie jeśli wykonuje ten sam piękny zawód.
Rodzicielstwo jako wyzwanie
Od niepamiętnych czasów rodzicielstwo było po prostu zwykłą koleją ludzkiego losu. Wygląda na to jednak, że ostatnio, w bardzo krótkim czasie zatraciło swoją naturalność. Stało się wyzwaniem albo, jak czasem mówi się z nutą złośliwości, projektem życiowym „Dziecko”. Przyczyny tej zmiany są wielorakie.
Trudniej jest mieć dziecko. O ile w moim pokoleniu problemem były niechciane, przypadkowe ciąże, o tyle dzisiaj bardziej dolegliwy społecznie jest brak możliwości posiadania dzieci, mimo podejmowania prób, a nawet wspomagania medycznego. Częściej niż kiedyś potomstwo jest spełnieniem pragnień, cudownym darem od losu. Rodzice gotowi są przychylić mu nieba, co skutkuje, między innymi, nie zawsze racjonalnymi decyzjami wychowawczymi.
Zmniejszyła się przeciętna liczba dzieci w rodzinie. Życie oferuje ludziom wiele atrakcyjnych form spełnienia. Macierzyństwo/ojcostwo są tylko jedną z nich. Pojawia się teraz przeciętnie w starszym wieku. Ważniejszy niż kiedyś stał się aspekt ekonomiczny. Zanikło myślenie, że „Bóg dał dzieci, więc da i na dzieci”, natomiast rozpowszechniło się świadome inwestowanie w potomstwo, dążenie do zapewnienie mu jak najlepszych warunków rozwoju.
Całkowicie zmieniły się relacje między pokoleniami. Za czasów mojej młodości świat dzieci i świat dorosłych istniały równolegle. Oczywiście przenikały się, ale tylko w pewnym stopniu. Bywały wspólne zajęcia, obowiązki do wykonania w domu, razem obchodzone święta i uroczystości rodzinne. Szkoła pojawiała się na tym obrazku o tyle tylko, że trzeba było pochwalić się ocenami oraz zaraportować odrobienie pracy domowej. Odkąd sięgam pamięcią nikt nie musiał mnie zabawiać. Czasem bawiłem się sam, czasem zapraszałem dzieci sąsiadów lub szedłem w gości do nich, a jeśli tylko była odpowiednia pogoda – wychodziłem na podwórko.
Dzisiaj domowy świat dziecka jest niemal tożsamy ze światem dorosłych. Zniknęły podwórka i grasujące po nich „bandy”. Zamiast wzajemnych, spontanicznych wizyt, są aranżowane przez dorosłych spotkania w nielicznych chwilach wolnych od rozmaitych obowiązków. Bo współczesne dziecko w pocie czoła buduje przyszłą karierę życiową. W domu jest partnerem, którego w wieku trzech lat pyta się, czy podobają mu się buty takie, czy może inne, w wieku lat sześciu, czy ma ochotę chodzić do tej szkoły, czy może do innej. Ze starszymi dziećmi rozmawia się o wszystkim, także o nauczycielach, którzy – dlaczego nie – również mają się podobać. Młody człowiek stał się Wielkim Recenzentem wszystkiego, co go otacza, troskliwie izolowanym od zewnętrznych recenzji jego własnej osoby, które mogłyby spowodować traumę, albo co najmniej zaburzyć poczucie własnej wartości. W takim układzie dorośli też zatracają zdrowy dystans do dziecięcych humorów, zachcianek i opinii. A w obliczu problemów na tym tle – często stają bezradni.
W kontekście powyższego rzuca się w oczy osłabienie ciągłości tradycji. Moja mama mogła polegać na doświadczeniu babci, która z kolei bazowała na mądrości swojej matki, a mojej prababci, i tak dalej. Zmiany w sposobie wychowywania dzieci zachodziły ewolucyjnie, a poprzednie pokolenia zapewniały rodzicom wzorce i krzepiące poczucie stabilizacji. W ostatnim czasie sposób życia, metody i poglądy na wychowanie przeszły prawdziwą rewolucję, przez co obecni rodzice utracili naturalne wsparcie. Moje ojcowskie doświadczenia są równie przydatne w wychowaniu wnuków, jak nabyta w niemowlęctwie pierwszej córki biegłość w prasowaniu flanelowych pieluch, w czasach powszechnej dostępności pampersów. W roli dziadka nie próbuję nawet doradzać, obserwuję jedynie i z pedagogiczną ciekawością czekam na rozwój sytuacji.
Na wychowanie dzieci inaczej niż kiedyś wpływa otoczenie. Dawniej rodzice przeglądali się w lustrze opinii społecznej w niedużym środowisku, do którego należeli, wśród ludzi podobnych do siebie. Dzieci były wychowywane zgodnie z panującą tam tradycją, według pewnego wzorca, przy wsparciu innych dorosłych. Niepowodzenie wychowawcze stanowiło dla rodziców powód do wstydu.
Dzisiaj na takie lustro składają się niezliczone opinie, często anonimowe, przekazy serwowane przez media, reklamy rzeczy rzekomo niezbędnych, poradniki i diabli wiedzą co jeszcze. Źródłem satysfakcji rodziców w daleko większym stopniu jest to, co zdołali dziecku zapewnić, niż jakie dziecko jest. Dokładają starań nie dlatego, by uniknąć wstydu (wstyd w praktyce przestał istnieć), ale by budować swój prestiż. W taki swoisty sposób dylemat „być czy mieć” w kwestii wychowania rozstrzygnął się w kierunku tej drugiej opcji.
Nie przestały istnieć standardy rodzicielskie. One są, tworzone indywidualnie na własny użytek. Obejmują unikalne wyobrażenie o dziecku, powiązane z osobistą wizją idealnego rodzica. Jeśli ktoś ma wpływ na ich kształtowanie, to raczej nie są to nauczyciele. Prędzej celebryci z portali internetowych.
Obraz sytuacji współczesnych rodziców uzupełnia szybkie tempo życia, brak czasu, powierzchowność kontaktów i zwyczajne zmęczenie. Źródłem tego ostatniego jest nie tylko codzienny wysiłek, ale także koszmarny nadmiar stresujących bodźców z otoczenia, od wiadomości o rozmaitych nieszczęściach po wizje nadchodzącej katastrofy klimatycznej. Do tego należy dodać świeże doświadczenie pandemii, której długofalowych skutków dopiero zaczynamy się domyślać, oraz wojnę w Ukrainie, grożącą wybuchem konfliktu na skalę światową. Nic dziwnego, że poczucie bezpieczeństwa przeciętnego człowieka mocno się dzisiaj chwieje, a w przypadku rodziców, dodatkowo obciążonych troską o swoje potomstwo, zazwyczaj leży w gruzach.
W świetle powyższych okoliczności wydaje mi się uzasadnione, by przyznać zbiorowo współczesnym rodzicom orzeczenie o specjalnej potrzebie empatii i zrozumienia w związku z pełnioną przez nich rolą społeczną, szczególnie trudną w dzisiejszych czasach. Wzgląd na te potrzeby może korzystnie wpłynąć na relacje w placówkach oświatowych, z pożytkiem dla wszystkich, nie wyłączając dzieci.
O tym, co wynika z tego orzeczenia, napiszę w drugiej części artykułu.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.