Gdybym miał wskazać, co najbardziej przeszkadza mi w przestrzeni internetu, powiedziałbym, że brak rzeczowej dyskusji. Takiej, która prowadzi do zbliżenia stanowisk. Nieważne, czy są to komentarze pod jakimś artykułem, podkast, czy konferencja na temat edukacji. Najlepsze, na co można liczyć, to krótki, często nawet ciekawy, wykład jakiegoś poglądu ex cathedra, prezentacja pomysłu lub tylko jego zalążka. Pełne entuzjazmu wypowiedzi zazwyczaj nie zachęcają do dyskusji, prezentowania odmiennego spojrzenia na sprawę, a liczne grono chwalących gotowe jest własną piersią zasłonić autora, jeśli ktoś skrytykuje jego tezę, bo jest ona przecież bardzo mądra i dlatego świetnie się sprawdza. Co było do udowodnienia.
Przykładem tego jest mój problem z edukacją domową i różnymi pomysłami na szkoły oparte o tę formułę organizacyjną. Zdaniem osób wypowiadających się w internecie jest to koncepcja ze wszech miar słuszna i zbawienna, z czym kłócą się, na szczęście niezbyt liczne przypadki, gdy do mojej szkoły trafiają dzieci po ED. Rozumiem, że zawsze znajdą się osoby, którym coś nie podpasuje, więc nie wyciągam z tego negatywnych uogólnień, ale dużo łatwiej byłoby mnie przekonać do idei, gdyby była prezentowana krytycznie, za wskazaniem, że czasem coś się nie udaje. Zachwycamy się kształcącą funkcją błędów, ale sprzedajemy swoje osiągnięcia jako przypadki bez skazy. Muszę przyznać, że kiedy na jakimś forum znalazłem wypowiedź praktyka ED, tonującą bezkrytyczny entuzjazm dyskutantów, natychmiast zaproponowałem autorowi zawarcie znajomości. Najkrócej mówiąc, pasjonat, nie stroniąc od krytyki, zdecydowanie zyskał w moich oczach na wiarygodności i mocy przekonywania.
Powyższy wstęp ma przygotować Czytelnika na dyskusję, która wywiązała się wokół mojej krótkiej publikacji, udostępnionej wyłącznie na fejsbuku, a dotyczącej głośnego ostatnio raportu o stanie psychicznym młodego pokolenia. Przytaczam ją tutaj w całości na użytek niefejsbukowego grona odbiorców bloga „Wokół szkoły”.
***
Przez internet przetacza się fala ekscytacji wywołanej raportem „Młode głowy. Otwarcie o zdrowiu psychicznym”, opublikowanym przez Fundację UNAWEZA. Nie da się ukryć, że wskazane w nim problemy młodego pokolenia muszą budzić niepokój. Niestety, podane w dokumencie rekomendacje eksperckie zupełnie nie odnoszą się do przyczyn tych problemów, a co najwyżej wskazują metody łagodzenia objawów kryzysu.
Już blisko 10 lat temu moja koleżanka, Joanna Denert, napisała w artykule poświęconym lekturom szkolnym:
"Zaryzykujmy twierdzenie, że to nie książki są toksyczne, tylko dorośli, którzy chcą uchronić dzieci przed wszelkiego rodzaju trudem. Ten niezwykły gatunek dorosłych gotowych usuwać z drogi kamyki i gałązki, dbających o to, by dzieci nie umiały zrobić sobie kanapki i spakować się do szkoły, i oczywiście z podziwu godną wytrwałością broniących dzieci przed nudą. Pociecha się krzywi? Niecierpliwi się? Nudna książka? Jej czytanie wymaga wysiłku? A wspinanie się na górski szczyt, po to, by pokonać własną słabość i obejrzeć tę jedyną panoramę, nie wymaga? Zaprawdę dorośli potrafią bezwzględnie gasić wszelką radość od zawsze towarzyszącą człowiekowi, kiedy osiąga cel, pokonuje słabość i zniechęcenie."
Cały czas (i wciąż coraz bardziej) próbujemy zapewnić dzieciom świat idealny. Tymczasem szczęście, którego tak usilnie dla nich pragniemy, nie polega na braku przeciwności losu, ale na satysfakcji ze skutecznego radzenia sobie z nimi. Zabieramy młodym ludziom poczucie sprawczości, zdejmujemy z nich odpowiedzialność, przejmując ją na siebie lub zrzucając na otoczenie, ze szkołą na czele, a potem, gdy okazuje się, że takie życie jest puste, pozbawione smaku i sensu, wzywamy na pomoc terapeutów i psychiatrów. Tymczasem nie pomoże nawet 50 tysięcy etatów psychologów w szkołach i niezliczone godziny warsztatów rozwijających kompetencje, budujących zaufanie społeczne etc., jeśli nie pozwolimy dzieciom przeżywać także trudnych doświadczeń na co dzień, ze spokojem towarzysząc im w domu i w szkole.
Zdaję sobie sprawę, że to nie takie proste, i że wciąż będzie z tyłu głowy obawa przed najgorszym, ale w tej chwili jesteśmy na drodze donikąd. Zanim zapomnimy o raporcie "Mądre głowy", bo o wszystkim dzisiaj szybko zapominamy, jest okazja sobie to uświadomić!
***
Pod postem pojawiło się wiele komentarzy, zarówno życzliwych, jak krytycznych. Te ostatnie były bardzo emocjonalne. Pytano, jak mogę lekceważyć tak poważny problem zdrowia psychicznego młodzieży. Przyznaję, że kilka epitetów, którymi mnie uraczono, było przykrych. Uznałem jednak, że dyskusja na fejsbuku prędzej doprowadzi do wrzodów żołądka niż zbliżenia stanowisk. Sytuacja jednak uległa zmianie, kiedy do mojego artykułu odniósł się profil „Protestu z Wykrzyknikiem”, takimi oto słowami:
Jarosław Pytlak, autor bloga Wokół szkoły, włożył kij w mrowisko swoim komentarzem do raportu "Młode głowy". Jeśli chcemy, aby ten raport przyniósł coś więcej niż tylko chwilową ekscytację dramatycznym obrazem złej kondycji psychicznej młodych osób, to nie możemy pominąć kontrowersji i dyskusji, które się wokół niego zrodziły.
Głos Jarosława Pytlaka - doświadczonego nauczyciela, dyrektora szkoły i człowieka podejmującego systematyczny namysł nad edukacją - wydaje się istotny. Dlatego chcemy się z nim zmierzyć i zachęcić do kontynuowania ważnej dyskusji.
Zdajemy sobie przy tym sprawę z tego, że wybrana przez Autora formuła krótkiego komunikatu i próba ujęcia przemyśleń w formie aforyzmu rodzi niebezpieczeństwo niepełnego odczytania czy wręcz niezrozumienia stojącej za nim idei - za co Autora z góry przepraszamy, licząc na sprostowania i dopowiedzenia.
Konieczne jest poczynienie jeszcze jednej uwagi - odnosimy się w naszej polemice nie tylko do samego posta, ale również do wypowiedzi Autora zawartych w komentarzach.
Zacznijmy od tego, że bliska nam jest koncepcja budowania w młodych ludziach odporności, wewnętrznej siły, umiejętności radzenia sobie z trudnościami. Nasze autorki pisały o tym w "Umowie społecznej dla edukacji" w cyklu "Raporty Liberté!", podkreślając potrzebę takiej przebudowy programu wychowawczego szkoły, by stawiać na kształtowanie charakteru - samodzielności, zaradności, odpowiedzialności za własne działanie. Wśród rekomendacji pojawiło się tam korzystanie z wzorców harcerstwa i rozważenie jego upowszechnienia w praktyce szkolnej oraz wzmocnienie i zmiana formuły wolontariatu.
Jarosław Pytlak pisze, że szczęście "nie polega na braku przeciwności losu, ale na satysfakcji ze skutecznego radzenia sobie z nimi". Wydaje się to zresztą zbieżne z myśleniem twórców raportu "Młode głowy" zwracających uwagę, że środowisko szkolne "szczególnie powinno kłaść nacisk na samodzielność dzieci i młodzieży, w tym kompetencje samodzielnego uczenia się i rozwiązywania problemów." Pojęcie SPRAWCZOŚCI znajduje się wręcz w tytule raportu.
Jednak pomimo tej zauważalnej zbieżności Jarosław Pytlak formułuje opinię, że "podane w tym dokumencie rekomendacje eksperckie zupełnie nie odnoszą się do przyczyn owych problemów, a co najwyżej wskazują metody łagodzenia objawów kryzysu."
Co wydaje się kluczową różnicą? Otóż Autor bardzo jednoznacznie - czy nie nazbyt jednoznacznie? - wskazuje na odebranie młodym ludziom sprawczości jako na główne źródło problemów:
"Zabieramy młodym ludziom poczucie sprawczości, zdejmujemy z nich odpowiedzialność, przejmując ją na siebie lub zrzucając na otoczenie, ze szkołą na czele, a potem, gdy okazuje się, że takie życie jest puste, pozbawione smaku i sensu, wzywamy na pomoc terapeutów i psychiatrów. Tymczasem nie pomoże nawet 50 tysięcy etatów psychologów w szkołach i niezliczone godziny warsztatów rozwijających kompetencje, budujących zaufanie społeczne etc., jeśli nie pozwolimy dzieciom przeżywać także trudnych doświadczeń na co dzień, ze spokojem towarzysząc im w domu i w szkole."
Na poziomie ogólnym trudno się z Autorem nie zgodzić, że postawa określana w skrócie jako nadopiekuńczość - rodzicielska czy systemowa - nie sprzyja wyrabianiu samodzielności. Czy jednak rzeczywiście jest to jedyna albo nawet główna przyczyna kryzysu zdrowia psychicznego i podejmowania przez młodych ludzi prób samobójczych?
Wątpliwości pojawiają się też na poziomie konkretów. Autor zilustrował swoją myśl fragmentem artykułu Joanny Denert poświęconego lekturom szkolnym:
"Zaryzykujmy twierdzenie, że to nie książki są toksyczne, tylko dorośli, którzy chcą uchronić dzieci przed wszelkiego rodzaju trudem. Ten niezwykły gatunek dorosłych gotowych usuwać z drogi kamyki i gałązki, dbających o to, by dzieci nie umiały zrobić sobie kanapki i spakować się do szkoły, i oczywiście z podziwu godną wytrwałością broniących dzieci przed nudą."
Ten przykład koresponduje z wyrażoną przez Autora w komentarzach ideą, aby specjalnie utrudniać uczniom życie, żeby potem było im łatwiej.
Ale przecież w doborze szkolnych lektur - czy szczerzej: w tworzeniu programu nauczania - nie chodzi chyba o to, żeby celowo było łatwo czy trudno, ale żeby było z sensem. Żeby to służyło rozwojowi.
Zaniepokoił nas również ton, w którym Autor pisze o "wzywaniu na pomoc terapeutów i psychiatrów". Jeszcze bardziej zaniepokoiły nas pojawiające się w komentarzach wypowiedzi o modzie na terapię, manipulowaniu rodzicami czy podążaniu za trendem, którym jest transpłciowość. Uważamy, że takie słowa są groźne dla osób znajdujących się w kryzysie psychicznym czy doświadczających dysforii płciowej. Już teraz nie wszyscy otrzymują skuteczne wsparcie - głównie z powodu niewydolności systemu, ale również dlatego, że wołanie o pomoc bywa niesłyszane. Upowszechnienie przekonania, że mamy do czynienia z kaprysem, podążaniem za trendami czy zwykłym buntem nastolatka może prowadzić do bagatelizowania sygnałów kryzysu i mieć dramatyczne konsekwencje. W przypadku osób doświadczających dysforii płciowej zaprzeczanie ich doświadczeniu i sprowadzanie go do mody może być szczególnie bolesne.
Naszym zdaniem w szkołach brakuje programów mentorskich i tutoringu, które mogłyby być dobrą prewencją i sitem przed terapią. Zapewne też nie wszystkie młode osoby mówiące o zniechęceniu do życia mają kliniczną depresję. Ale to powinien ocenić specjalista i zawsze warto podkreślać potrzebę i sens szukania specjalistycznej pomocy.
Pamiętajmy przy tym, że poza diagnozą zawartą w raporcie Fundacja Unaweza mamy porażające statystyki dotyczące samobójstw i prób samobójczych podejmowanych przez młodzież i coraz młodsze dzieci. Te rosnące liczby są najdobitniejszym dowodem na powiększającą się grupę młodych osób w kryzysie zdrowia psychicznego. Jarosław Pytlak nie kwestionuje tego i w podsumowaniu pisze, że "wciąż będzie z tyłu głowy obawa przed najgorszym." Właśnie ze względu na tę obawę uważamy, że niektóre tezy zawarte komentarzach Autora - i ochoczo podejmowane przez jego Czytelników - są po prostu niebezpieczne.
***
Publikacja „Protestu z Wykrzyknikiem” dała mi do myślenia i skłoniła do rachunku sumienia. Nie przeceniam swojego zasięgu oddziaływania, ale jeśli moje tezy ”ochoczo podejmowane [są] przez czytelników”, to może świadczyć, że nie jestem osamotniony w swoich spostrzeżeniach. Co z kolei powinno dać do myślenia autorom polemiki.
Muszę przyznać, że ja rzeczywiście nie chciałbym, żeby publikacja raportu przełożyła się na chwilową tylko ekscytację. Tymczasem dokładnie tak właśnie się dzieje. Nie minęło kilka dni i pojawiły się kolejne problemy, spychające w niebyt te poprzednie. Niestety, jesteśmy już uodpornieni na porażające statystyki, a że w tle raportu jest przede wszystkim litania postulatów pod adresem szkoły, trudno się dziwić, że szerokie kręgi rodziców ekscytować się tym nie będą. No i mam wrażenie, że się nie ekscytują. Ministerstwo tym bardziej.
W rekomendacjach mowa niemal wyłącznie o tym, co dzieje się w szkole i co szkoła powinna robić. Stąd wzięła się taka a nie inna moja reakcja. Otóż, proszę Państwa, jeśli utrwalamy w odbiorcach przekonanie, że wszystkiemu winna jest szkoła, i że ona ma rozwiązać wszystkie problemy, tworzymy niebezpieczną fikcję. Postawę dziecka wobec życia kształtują rodzice i do nich jest adresowany mój zarzut o odbieranie poczucia sprawczości. Czy naprawdę trudno jest pojąć, obserwując, jak wszystkie obowiązki dziecka muszą, muszą(!) być zapisane w Librusie, i jak wielu rodziców wyręcza swoje pociechy w pamiętaniu o tych obowiązkach, że to jest właśnie odbieranie poczucia sprawczości na poziomie najbardziej elementarnym. Na problemy psychiczne nastolatków dorośli mozolnie pracują przez wiele lat. Wcale nie jest pociechą, że są też inne przyczyny, np. nadmiar bodźców, szybkie tempo życia. Co z tego? To nie ja, to kolega…?! A tak będą myśleć czytelnicy raportu, gdy dowiedzą się, że wszystko ma ogarnąć szkoła.
Nawiasem mówiąc, wytykany mi zapis w komentarzu, że utrudniamy w STO na Bemowie życie dziecku, żeby mu było łatwiej w przyszłości, dobrze jest pojąć w odpowiednim kontekście. Np. właśnie Librusa. Uczeń ma sam zapamiętać, co do niego należy, a nie oczekiwać, że otoczenie zapewni mu pełny komfort funkcjonowania. Ot, taka drobna trudność, żeby w przyszłości mieć większe… poczucie sprawczości.
Nie godzę się na szantaż moralny, który zakazuje mówić o tym, że pewne zachowania są kwestią mody, naśladownictwa. Wszak nawet przestrzega się, by nie nagłaśniać przypadków samobójstw, bo zaraz pojawiają się chętni do naśladowania. Ja tego nie wymyśliłem, tak po prostu jest. A żyjemy w stanie permanentnego nagłośnienia wszystkiego. Stare mechanizmy psychologiczne, nowe narzędzia. A co do zaburzeń identyfikacji z płcią wspomnę tylko, że prof. Lew-Starowicz dopiero co przestrzegał w wywiadzie, który można znaleźć w internecie, że czeka nas fala retranzycji, z powodu wadliwych rozpoznań. Powiedział wprost: my przeżywamy jeszcze entuzjazm dotyczący korekty płci i afirmowania transpłciowości, a zachód Europy i USA mierzą się już z jej konsekwencjami. Akcentuje się potencjalne szkody spowodowane zlekceważeniem problemu, a zapomina o szkodach, jakie może wywołać wzmocnienie problemu na własne życzenie.
Żeby było jasne, jestem absolutnie za korzystaniem ze wsparcia fachowców. Ci zresztą, w atmosferze ogólnego uwrażliwienia, sami dmuchają na zimne. Chciałbym jednak, żeby w tym miejscu wybrzmiało, że nie jesteśmy w stanie każdemu młodemu człowiekowi przydzielić osobistego psychologa czy terapeuty. Tymczasem wszystko zdaje się zmierzać w tym kierunku.
Jeszcze jedno. Musze przyznać, że myliłem się twierdząc, że rekomendacje eksperckie wyłącznie zmierzają do łagodzenia skutków, a nie likwidowania przyczyn. Rekomendacje nr 1 i nr 52 skierowane są do rodziców. Pozostałe - z górą 50 - do instytucji edukacyjnych. Ich pełne wprowadzenie w życie z powodzeniem zamieni każdą placówkę oświatową w zakład opieki psychiatrycznej. Zanim jednak odbierzemy do reszty dzieciom możliwość zdobywania kompetencji społecznych w codziennym życiu, dobrze byłoby się nad tym zastanowić.
Ja osobiście, mimo lat cały spędzonych na praktycznym rozwiązywaniu różnych dziecięcych problemów, nie chciałbym, żeby ich przygotowanie do życia odbywało się na warsztatach, szkoleniach, terapiach… No, dobra, przynajmniej nie wyłącznie… Tymczasem obraz, jaki wyłania się z zawartych w raporcie rekomendacji, to wizja nowego, wspaniałego świata dla młodych. I jak już umeblujemy dzieciakom ten świat idealny, będziemy się jeszcze bardziej dziwować, że żyć im się odechciewa...
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.
Ostatnie komentarze