W ogłoszonych na początku grudnia wynikach badań PISA 2022 polscy 15-latkowie zaliczyli wyraźny spadek uzyskanej punktacji w porównaniu do rówieśników sprzed czterech lat. Tendencja zniżkowa okazała się w ogóle powszechna, potwierdzając, że pandemia odcisnęła piętno na edukacji w skali całego świata, jednak ubytek u naszych młodych rodaków był znacząco wyższy niż w przypadku większości innych państw. Nie da się tego wytłumaczyć jedynie wyjątkowo długim w Polsce okresem nauki zdalnej. Wszystko wskazuje, że jest to również skutek likwidacji gimnazjów oraz towarzyszącej temu destrukcji ścieżek kształcenia kilku roczników uczniów.
Tak zwana reforma Zalewskiej zapisała się w historii jako podręcznikowy przykład, jak nie należy wprowadzać zmian w systemie oświaty. Przeprowadzono ją z pełnym lekceważeniem edukacyjnych losów setek tysięcy młodych ludzi, przy okazji niszcząc dorobek wielu nauczycieli. Jej skutki – a wyraźne obniżenie poziomu osiągnięć ujawnione w badaniach PISA jest tylko jednym z fatalnych efektów tego dzieła zniszczenia – stanowią ogromną szkodę wyrządzoną polskiemu społeczeństwu, godną najzagorzalszych wrogów naszego kraju. Trzeba o tym głośno mówić, by pani Zalewska z bezpiecznej pozycji europosłanki nie mogła stroić się w piórka zasłużonej reformatorki, podczas gdy najwłaściwszą odpłatą dla niej powinna być infamia. Trzeba też wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Gimnazja nie miały wielu obrońców. Walec zmian przetoczył się przez nie za aprobatą dużej części opinii publicznej, niesłusznie przeświadczonej, że w tych właśnie szkołach skoncentrowało się wszelkie zło młodego pokolenia, zmieniającego się gwałtownie w epoce internetu. Na podstawie niepopartego badaniami naukowymi przekonania politycznych decydentów zlikwidowano placówki, które w ciągu lat dopracowały się metod pracy ze współczesnymi nastolatkami. Świadomość uczynionej podówczas szkody jest dobrze widoczna z perspektywy czasu. Siódmo- i ósmoklasiści, realizujący obecnie katorżniczy program nauczania, przygnieceni bliską perspektywą zewnętrznych egzaminów, zamiast dojrzewać w dedykowanym dla siebie środowisku, odsiadują nadmiernie przedłużone wczesne dzieciństwo w szkołach podstawowych, mających niewiele im do zaoferowania, zarówno intelektualnie, jak społecznie.
Obecna zmiana władzy rodzi nadzieję na poprawę sytuacji. Cały szereg postulatów, włącznie z zarysowaniem „mapy drogowej” pożądanych działań, przygotowała Sieć Organizacji Społecznych (SOS dla Edukacji). Nie przyznając tej inicjatywie nimbu nieomylności trzeba docenić szeroką reprezentację społeczną wśród osób zaangażowanych, jak również podejmowane próby współpracy z politykami demokratycznej opozycji. Ci ostatni licznie wzięli udział w zorganizowanym przez SOS w listopadzie II Szczycie Edukacyjnym. Podczas tego spotkania wystąpiła, między innymi, Krystyna Szumilas, świeżo wybrana przewodniczącą sejmowej Komisji Edukacji. Przedstawiła zebranym wiele różnych myśli, w tym jedną, z którą chciałbym tutaj podjąć polemikę. Zadeklarowała mianowicie, że „nie ma powrotu do gimnazjów, bo system tego nie wytrzyma”.
Jest to pogląd bardzo popularny, nawet wśród osób skądinąd bolejących nad likwidacją tych szkół. Z pozoru trudno mu odmówić słuszności – wizja ponownej zmiany struktury systemu po traumie reformy Zalewskiej rzeczywiście wygląda bezsensownie. Ten medal ma jednak drugą stronę. Po prostu zmiana dokonana przez PiS poszła całkowicie pod prąd obecnych realiów społecznych i trwanie przy niej, w założeniu, że nie ma innego wyjścia, odbędzie się kosztem jakości edukacji i zdrowia psychicznego kolejnych roczników młodzieży.
Już w latach 90-tych ubiegłego wieku widoczna była ogromna różnica w sposobie funkcjonowania uczniów klas 4-6 i 7-8 szkoły podstawowej. Ta okoliczność nie tylko nie znikła, ale wręcz uległa wzmocnieniu. Warto zwrócić uwagę, że korzystanie z mediów społecznościowych jest dozwolone od 13. roku życia. To przybliżony wiek, w którym dziecko przemienia się w młodego dorosłego. Przejście do gimnazjum stanowiło ważny i bardzo potrzebny krok rozwojowy. Tymczasem na skutek reformy, zamiast koncentrować w jednym miejscu nauczycieli umiejących pracować ze starszymi uczniami, rozproszono ich po szkołach podstawowych, a że w przeciętnej takiej placówce nie ma zapotrzebowania na pełne etaty nauczycieli chemii czy fizyki, a często także biologii i geografii, mamy uwiąd edukacji przyrodniczej. A przy okazji psychozę przedegzaminacyjną, związaną z rekrutacją do szkół ponadpodstawowych.
Nie proponuję prostego odwrócenia reformy Zalewskiej. Nie sądzę, by pod tym pomysłem podpisali się nauczyciele szkół ponadpodstawowych. Chodzi tylko o to, by pod pozorem nieodwracalności tej zmiany nie zwolnić się od myślenia o możliwych sposobach odwrócenia jej skutków. A takie na pewno istnieją. Na pewno kluczowa jest kwestia podstawy programowej, która powinna ulec dużej zmianie nie tylko ilościowej (tzw. odchudzenie), ale także jakościowej (integracja i korelacja treści nauczania). Warto przywrócić przedmiot przyroda w klasach 5-6, z większym pożytkiem dla kształcenia przyrodniczego, niż pojedyncze w tygodniu lekcje biologii i geografii. Nie od rzeczy byłoby uelastycznienie struktury systemu, aby klasy 7-8 szkoły podstawowej mogły bez ograniczeń powstawać przy tych szkołach ponadpodstawowych, które mają warunki kadrowe i lokalowe. Równolegle, warto by zachęcić do tworzenia najstarszych klas w jednej tylko placówce w gminie, koncentrując w niej bazę materialną (np. laboratoria) i kadrę, zwalniając ją z codziennego podróżowania pomiędzy szkołami.
Powyższa propozycja nie polega na przymusowej zmianie, ale stworzeniu jedynie takich możliwości prawnych. Być może niektóre moje pomysły są nierealne, ale na pewno można rozważyć jeszcze inne. Ważne, by celem było stworzenie lepszych warunków nauki dla 14-15-latków. Nie liczyłbym na to, że w ciągu kilku lat sytuacja na tym odcinku się „uklepie”.
Korzystając z okazji nawiążę jeszcze do innej wypowiedzi pani Krystyny Szumilas, tym razem zaczerpniętej z Portalsamorzadowy.pl. Miała ona zapewnić, że nie wiadomo, kiedy zostanie powołana Komisja Edukacji Narodowej, ale na pewno nad zmianami w podstawach programowych będą pracowali eksperci. Jej zdaniem nie trzeba czekać na powołanie KEN, by zrealizować jeden z głównych celów tego ciała, jakim jest odpolitycznienie szkoły, m.in. przez odsunięcie polityków od tworzenia podstawy programowej. Ważne, by w zespołach, które będą przygotowywać odchudzoną podstawę programową, zasiadali nie politycy, a eksperci.
Ta krótka wypowiedź wzbudziła mój niepokój, który wypływa aż z czterech źródeł. Po pierwsze, rozumiem, że tworzenie Komisji Edukacji Narodowej musi być procesem. To przedsięwzięcie na skalę ustrojową, już nie mówiąc o kopernikańskim przewrocie społecznego zarządzania narodową edukacją. Potrzebuje czasu do namysłu. Ta skala, niestety, budzi obawę, że politycy ostatecznie wycofają się z tego zamysłu. Byłaby to jednak niepowetowana szkoda. Wbrew pozorom, nowa podstawa programowa – i tu mamy drugie źródło mojego niepokoju – nie jest jednym z głównych celów KEN. KEN ma powstać, by nadać nową, ponadpolityczną rangę narodowej edukacji. Przy tym sprawy szczegółowe, nawet ważne, jak podstawa programowa, są tylko rutynowymi zadaniami. KEN ma powstać, by tchnąć nowego ducha w polską oświatę. Ale jeśli już mowa o zadaniach, pani Szumilas nadmiernie uprościła w tej wypowiedzi problem. Praca nad podstawą programową nie może ograniczyć się do samej redakcji. Równolegle trzeba myśleć o planie nauczania (w tym zakresie autonomii placówek), wymaganiach egzaminacyjnych, kwalifikacjach nauczycieli i innych kwestiach szczegółowych, bez których nawet z „odchudzoną” podstawą pozostaniemy w tym samym bagnie. Jeśli KEN się tym nie zajmie, to zajmą się… politycy, oczywiście ze wsparciem urzędników, którzy niejedną reformę już skroili na miarę politycznych potrzeb. Dlatego kwestia KEN jest tym bardziej paląca.
No i jeszcze jedno, ostatnie już źródełko mojego niepokoju. Ci eksperci w zespołach. Otóż trzeba pamiętać, że wszystkie dotychczasowe podstawy programowe układali eksperci, a nie politycy. Nawet tę pani Zalewskiej. Po ujawnieniu listy jej autorów okazało się, że w tym gronie było sporo uznanych fachowców, wielce zresztą zadowolonych z efektów swojej pracy. Że byli nominatami władzy? A teraz będzie jak, drogą losowania? Zawsze ktoś powoła zespół twórców podstawy programowej. Byłoby lepiej, gdyby była to niezależna Komisja Edukacji Narodowej, niż najbardziej nawet szlachetna władza polityczna.
A jeżeli nad nową podstawą tradycyjnie będą pracowały zespoły przedmiotowych specjalistów, a nie jeden zespół interdyscyplinarny, to stawiam dolary przeciw orzechom, że efekt będzie równie mało spójny, jak to jest obecnie.
Parę dolców dorzucę jeszcze obstawiając myśl, że Komisja Edukacji Narodowej w dającej się przewidzieć przyszłości nie powstanie. Problemów związanych z jej umocowaniem w systemie prawnym i wdrożeniem do działania nie da się zmieścić na wołowej skórze. Dodatkowo, dla polityków nie jest to zobowiązanie, którego brak realizacji wypomni w przyszłości znacząca grupa wyborców. No ale ja zawsze jestem pesymistą, więc z przyjemnością przyznam kiedyś, że się pomyliłem…
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.