Od lat przekonuje się nas, że gospodarka będzie się rozwijać tylko wówczas, gdy stanie się bardziej innowacyjna. Prof. Joseph Zeira, który zajmuje się problematyką wzrostu gospodarczego, przekonuje, że innowacje są ważne, ale nie najważniejsze. "Jedyną skuteczną rządową strategią zwiększania tempa rozwoju są inwestycje w edukację" – uważa.
ObserwatorFinansowy.pl: Peter Thiel, znany amerykański inwestor, założył kilka lat temu fundację, która płaci do 100 tys. dolarów za porzucenie szkoły i zajęcie się biznesem, badaniami naukowymi, albo twórczością artystyczną. Thiel uważa, że państwowe szkoły tłumią naszą kreatywność i potencjał. Może więc – aby sprostać wyzwaniom XXI w. – systemy edukacyjne powinny zostać fundamentalnie zreformowane? Może szkoła potrzebuje rewolucji?
Prof. Joseph Zeira: W pańskim pytaniu i światopoglądzie Thiela pobrzmiewa przekonanie, że innowacyjność to motor wzrostu gospodarczego. Jest ona oczywiście ważna, ale przecież nie każdy powinien zajmować się innowacjami! Wielkość sektora badań i rozwoju w odniesieniu do całkowitej liczby pracujących to niewiele więcej niż jeden procent w ujęciu długookresowym (od czasu wybuchu rewolucji przemysłowej). Zbyt wielu innowatorów oznaczałoby mniejszą liczbę ludzi, którzy wprowadzają ich innowacje w życie, a więc otrzymalibyśmy nieoptymalne rezultaty gospodarcze.
OF: Ale odrobina kreatywności nikomu nie zaszkodzi, prawda? Tymczasem zdaniem krytyków szkoły państwowe wciąż w większości promują bierność i ślepe posłuszeństwo autorytetowi nauczyciela, a przede wszystkim uczą nas schematycznego działania.
JZ: To tylko część prawdy. Zadaniem szkoły jest wyposażyć ludzi w narzędzia – w zdolność do pisania, czytania, prostych kalkulacji, podstawową wiedzę o ludzkiej kulturze, historii. To przydatne narzędzia, które dają nam podstawę do pracy w szerokim zakresie profesji. Oczywiście, edukacja powinna się zmieniać nieustannie, tak jak nieustannie zmienia się świat, ale według mnie nie potrzeba tu totalnej rewolucji, a zmian stopniowych. Szczerze mówiąc jednak moja perspektywa w tej kwestii może być odrobinę zaburzona, ponieważ sam jestem pracownikiem systemu edukacyjnego – profesorem uniwersyteckim.
OF: Jednak świat, w którym mamy małą grupę innowatorów i wielką grupę „realizatorów” innowacji, powoli staje się przeszłością. Wkrótce – zdaniem wielu – to maszyny będą zajmowały się praktyczną realizacją ludzkich pomysłów. Stąd, jak sądzę, konieczność wydobywania z ludzi ich twórczego potencjału – by mogli być przydatnym elementem tego nowego świata. Nie zgadza się pan z tym?
JZ: Zastępowanie ludzi maszynami to dobrze znane zjawisko w ekonomii. Mechaniczne szwalnie zastąpiły szwaczki. Silnik parowy zastąpił konie i wielu pracowników fizycznych. Podobnie było z elektrycznością, samolotami, samochodami, kinem, komputerami, radio zastąpiło aktorów i śpiewaków… W tym procesie maszyny zwiększały, a nie zmniejszały całkowity produkt gospodarczy! Pozwalały robotnikom skoncentrować się na mniejszej liczbie zadań, a przez to wykonywać je efektywniej. Oczywiście, w krótkiej perspektywie w wyniku rozwoju technologicznego cierpią ci zastępowani przez maszyny. Często pozostają bez pracy aż do emerytury. W długiej perspektywie jednak robotyzacja przynosi korzyści.
Podkreślę jeszcze raz, że globalny sektor innowacji nie jest aż tak duży i w dodatku skoncentrowany jest w niewielkiej liczbie krajów – USA, Japonii, Niemczech, Francji i we Włoszech. Reszta świata kopiuje wymyślane tam rozwiązania. Naprawdę nie ma w tym niczego złego. To także skuteczny model rozwoju.
OF: W Polsce mówi się, że tylko innowacyjność może uratować kraj przed pułapką średniego dochodu. To nieprawda?
JZ: Gospodarka może rosnąć i bez innowacyjności. Wystarczy, że dany kraju adaptuje technologie wymyślane gdzie indziej. Rzecz jasna, rząd powinien wspierać badania naukowe, inwestując w nie, ale nie powinien tego robić zbyt mocno. To równałoby się jakiemuś rodzajowi planowania centralnego, któremu jestem przeciwny. Rząd powinien pozwolić gospodarce wytworzyć własne przewagi komparatywne spontanicznie. Jedyną skuteczną strategią na wzrost gospodarczy, jaką znamy, są rządowe inwestycje w edukację, gdyż sam rynek nie robi tego w wystarczającym stopniu.
OF: Muszę przyznać, że to zaskakujące słowa. Inwestycje w innowacje nie są aż tak istotne, robotyzacja nie aż tak groźna. To trochę na przekór temu, co na co dzień słyszymy.
JZ: Nie do końca. Ekonomiści są świadomi, że ostatnie 200 lat to okres bez precedensu w historii, jeśli idzie o dynamikę wzrostu gospodarczego. Wiedzą też dobrze, że owe dwa stulecia to okres gwałtownych zmian technologicznych. Łączą zatem te dwie kwestie. Akumulacja kapitału sama z siebie nie tłumaczy całości wzrostu gospodarczego, ma on także inne przyczyny. Mikroanaliza wielu wynalazków i innowacji pokazuje, że zwiększyły one znacznie produktywność w gospodarce. Wydaje się więc jasne, że zmiana technologiczna jest mocno związana ze wzrostem, ale wciąż nie wiemy, jaka jest dokładnie natura tej relacji. Badania w tej materii wciąż trwają.
OF: Wróćmy do edukacji. Inwestować w nią można na różne sposoby. Dlaczego miałoby to robić akurat państwo, a nie osoby, czy instytucje prywatne?
JZ: Badania porównujące różne systemy edukacyjne, np. słynne testy PISA, które organizuje OECD, pokazują, że czołowe kraje, jeśli idzie o jakość kształcenia, to te, w których mamy państwowy, a nie prywatny, czy choćby częściowo prywatny system kształcenia. Przykładem może być tutaj np. Finlandia. Jedną z przyczyn jest to, że prywatne instytucje edukacyjne są motywowane zyskiem, a nie mamy pewności, że takie bodźce zaprowadzą nas do najlepszego możliwego rezultatu.
Przykładowo prywatne szkoły, które skoncentrowałyby się tylko na przygotowaniu uczniów do zdawania testów końcowych, zaniedbując przy tym edukację społeczną, czy artystyczną, mogłyby przyciągać więcej uczniów i osiągać większe zyski, jakość kształcenia jednak byłaby w nich koniec końców niższa. W Stanach Zjednoczonych niektóre prywatne szkoły funkcjonujące w systemie bonów edukacyjnych, próbują osiągać lepsze wyniki finansowe, po prostu utrzymując pensje nauczycieli na niskim poziomie. To też wpływa negatywnie na jakość kształcenia.
OF: Czyli wzorem do naśladowania jest Finlandia, a nie USA?
JZ: Tak. Wysoka jest tam nie tylko jakość edukacji, lecz także jej dostępność. Nawiasem mówiąc to, że i jak kształcenie wpływa na wzrost gospodarczy jest przedmiotem mocnego konsensusów naukowego wśród ekonomistów. Relacje te zaczęto opisywać już w latach 50 XX w., gdy Jacob Mincer i Gary Becker rozpoczęli swoje studia nad "kapitałem ludzkim". Przeprowadzili ankiety wśród tysięcy ludzi w wieku produktywnym, pytając ich o pensję, wiek, płeć i rasę. Następnie ustalili statystyczne relację pomiędzy tymi zmiennymi a czasem trwania kształcenia. Odkryli, że istnieje między nimi bardzo istotny związek. Każdy dodatkowy rok edukacji prowadzi do wzrostu pensji o 10 proc.
OF: Imponujące.
JZ: Tak. Te wyniki były potwierdzane wielokrotnie przez innych ekonomistów. Wzrost pensji bierze się z tego, że edukacja zwiększa ludzką produktywność. Stąd popularność pojęcia "kapitał ludzki". Były też, rzecz jasna, inne wyjaśnienia wspomnianej obserwacji statystycznej. Niektórzy badacze uważali, że to iloraz inteligencji podnosi zarówno długość kształcenia, jak i pensje. Ostatecznie jednak badacze tacy, jak Josh Angrist, czy Allan Kruger udowodnili, że to Becker miał rację. Przykładowo, by to udowodnić, wykorzystano fakt, że ze względu na pewne zawiłości legislacyjne, niektórzy obywatele USA musieli uczyć się o rok dłużej niż inni. Stworzono w ten sposób dwie grupy ludzi świetnie nadające się do statystycznych porównań, co znacznie ułatwiło pokazanie korelacji między edukacją a płacami.
OF: Czyli zamiast inwestować w innowacje, rząd powinien ulepszać system edukacyjny?
JZ: Nie zamiast – chodzi raczej o proporcje, ale opłacalność inwestowania w edukację jest niepodważalna. Jeśli każdy dodatkowy rok edukacji pracownika to o 10 proc. wyższa produktywność, to każdy dodatkowy rok edukacji całego społeczeństwa zwiększa całkowity wypracowywany przez nie produkt także o 10 proc. Jest to, ponieważ po pierwsze, rośnie produktywność pracowników i – po drugie – wyższa efektywność pracy podnosi zwroty z inwestycji, zachęcając firmy do zwiększenia inwestowanego kapitału. Bob Hall i Chad Jones porównali różne kraje, sprawdzając, w jakim stopniu za różnice w rozwoju gospodarczym tych państw odpowiadają różnice w nakładach na edukację. Wyszło im, że w 30 proc. Sporo.
OF: Skoro edukacja jest tak świetną inwestycją – wystarczy jeden dodatkowy rok edukacji, by moje zarobki wzrosły o 10 proc. – to dlaczego nie wszyscy w nią inwestują? I dlaczego w wielu krajach edukacja ma tak niski poziom?
JZ: Cóż, jeszcze w 1950 r. w niektórych państwach europejskich odsetek ludzi, którzy nie uczęszczali do szkoły wynosił niemal 50 proc. Było tak np. w Portugalii, czy Hiszpanii. Problem w tym, że aby inwestowanie w edukację się opłaciło, należy robić to już od najmłodszych lat. Badania bowiem pokazują, że największy wpływ na nasze zarobki mają pierwsze lata edukacji. Bogatych na takie inwestycje stać. Biedni muszą finansować je z pożyczek. Tak długo, jak odsetki, które bogaci zarabiają na swoich oszczędnościach są równe odsetkom, które biedni muszą płacić od swoich pożyczek, obie grupy inwestują w edukację podobnie.
Warunek ten jednak nie jest spełniony zazwyczaj dla zwykłych gospodarstw domowych, ponieważ rynek kapitałowy nie jest doskonały. To oznacza, że niezamożni nie mogą pożyczać wcale, albo mogą pożyczać, lecz tylko przy bardzo wysokim oprocentowaniu. W efekcie rezygnują z inwestycji w edukację.
OF: Rynek zawodzi?
JZ: Tak. Mamy do czynienia z nieoptymalną alokacją kapitału – oto ludzie, którzy mogliby być bardziej produktywni, nie są tacy ze względu na bariery w dostępie do środków finansowych. Rozwiązaniem jest tu edukacja publiczna, finansowana z podatków przez ludzi, którzy uzyskali już wcześniej wykształcenie i mają w rezultacie wyższe dochody. Innymi słowy, rozwiązaniem jest kombinacja publicznej edukacji i progresywnego systemu podatkowego. Najpierw dostajesz od państwa pożyczkę na kształcenie, a potem spłacasz ją podatkami od tego, co wypracujesz. W XIX w. ze względu na rewolucję przemysłową i nagłe zmiany technologiczne, nie można było budować już dłużej kapitału społecznego w oparciu o rodziców, czy "mistrzów" cechowych. Konieczna była bardziej ogólna i powszechna edukacja w czytaniu, pisaniu, liczeniu, bo tylko taka mogła pomóc ludziom radzić sobie ze zmieniającym się światem.
OF: Upaństwowienie edukacji było gospodarczą koniecznością?
JZ: To, że państwa stworzyły systemy kształcenia było naturalne i szło w parze z rozwojem państw narodowych. Niedoskonałości systemu edukacji państwowej są faktem, ale to cena, którą płacimy, że rozwój gospodarczy.
Rozmawiał: Sebastian Stodolak
Prof. Joseph Zeira – profesor ekonomii na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, makroekonomista, teoretyk wzrostu gospodarczego, zajmuje się wpływem edukacji na rozwój kapitału ludzkiego.
Sebastian Stodolak jest dziennikarzem, filozofem, muzykiem, pracuje w Dzienniku Gazeta Prawna. Niniejszy tekst ukazał się w serwisie ObserwatorFinansowy.pl – otwarta licencja.