Dziś trochę ostrzej, bo drażnią mnie artykuły w mediach demonizujące instytucje edukacyjne. Przecież do szkoły dzieci przychodzą w wieku 6-7 lat: przedtem chowa się je w skrzynkach? Nie mają styczności ze światem? Ciągle rozwiązuje się za nie problemy, czy uczy coś robić samodzielnie, za coś być odpowiedzialnym?
Oglądam takie sceny (zob. wp.pl) i zastanawiam się, co to dziecko będzie potrafiło? Czy, tak jak opisuje autorka tego artykułu (zob. gazetaprawna.pl), nie będzie w stanie poradzić sobie z niczym, co związane jest ze współdziałaniem w zróżnicowanej grupie? Czy będzie umiało współczuć, rozumieć uczucia innych, miało odwagę wstawić się za kimś?
W Islandii rodzice podpisują kontrakt ze szkołą, a jednym z punktów jest SPĘDZANIE Z DZIECKIEM DZIENNIE OKREŚLONEJ ILOŚCI CZASU. Piszę drukowanymi, bo dookoła słyszę śmiechy-chichy z tego punktu, a on działa, bo to właśnie o to chodzi w wychowaniu: umiejętność rozmawiania ze sobą, współuczestnictwa w "drużynie"; to sztuka negocjacji, akceptacji, wsparcia.
Zdaniem clickbaitowych, generalizujących zjawisko artykułów, w naszej rodzimej szkole panuje chaos. Autorzy - jak w przypadku wspomnianego i jemu podobnych wypowiedzi - grzmią, że to zjawisko obrazuje bezradność i wolną amerykankę, jednak nie starają się wskazać, co robić.
Zastanówmy się więc wspólnie. Co może być tego przyczyną?
Dlaczego tak trudno naszemu społeczeństwu uświadomić istnienie zakorzenionej, oswojonej i zaakceptowanej wady?
Oto kilka zebranych spostrzeżeń:
- W każdej klasie powiększa się grupa nieumiejących rozmawiać ze sobą indywidualistów, którzy nawet nie wiedzą, kim są, bo nikt z nimi nie współuczestniczył w niczym.
- Uczniowie obarczeni są sekretami zwierzających się im rodziców (lub ich całkowitą nieodpowiedzialnością), z którymi nie potrafią sobie poradzić, gdyż chcieliby "ratować" rodzica, co pogłębia frustrację, stres, wybuchowość.
- Uczniowie obserwują swojego rodzica w sieci, co prowokuje tych pierwszych często do większej skrytości (poczucie zażenowania).
- Nie potrafią rozmawiać, bo zanim zaczną, ich konflikty dorośli rozwiązują za nich.
- Uczą się manipulować dorosłymi, widząc, jak ich nakręca do "bycia ważnym" możliwość hejterskiej wymiany emaili z nauczycielem (który przecież zawsze winny) lub innym rodzicem, którego dziecko popycha innych na przerwach.
- Zajęcia rozwijające dziecko, to zajęcia narzucane, w których "rodzic nigdy nie mógł brać udziału", tym samym zaszczepiając dziecku konieczność "spełniania wymagań", "poszerzania możliwości", "przeskakiwania poprzeczki" - to silna presja w połączeniu z ułożeniem świata (tak, scena z filmu "Mały Książę" nie opuszcza mnie).
- Tymi zajęciami "dodatkowymi" można zapełnić dziecku czas, by nie musieć z nim przebywać, bo i o czym gadać...
- Dziecko potrafi wiele, ale nie wie, po co, ani gdzie to wykorzystać.
- Dziecko ma wiele pasji, o których rodzic nie wie, a z którymi często w ich rozwijaniu zostaje samo, co nierzadko prowadzi do dewiacji, wynaturzenia, eskalacji brutalności (tu piję do "zakazywania internetów" i syndromu "Władcy much" w świecie bez reguł).
- Można z nim porozmawiać, ale czy na pewno tak?
- Traktuje się uczniów jak pozbawione opinii przedmioty eksperymentu (gwałtowne reformy, brak pracy nad ich emocjami, wymaganie umiejętności od osób niedojrzałych społecznie...).
- Uczniowie koncentrują się na sobie, bo z domu nie wynoszą żadnych wzorów współpracy i współreagowania. Pozostawieni sami sobie w swoich pokojach, są idealnymi dziećmi.
Zaproponowałam moim czytelnikom ankietę online, pytając, czy rodzice powinni obowiązkowo każdego dnia spędzać ze swym dzieckiem określony czas na rozmowie (tutaj). Zaskakująco, nie było 100% na tak. Głosujący twierdzili, że takie ujęcie wiąże się z przymusem (tym samym z wymuszonym odbębnianiem obowiązku przez kogoś narzuconego), czy zastanawiali się nad formą (odliczać czas na zegarku, jak na kozetce u psychologa? dzielić na interwały? łącznie czy ciągiem?). W takich chwilach czułam się jak w innym świecie. Całe szczęście nie przeczytałam sformułowania "Aż tyle?!"
I nie, nie zwalajmy, proszę, wszystkiego na brak przygotowania przyszłych nauczycieli do zawodu lub niedostateczną ilość poradni dla dzieci. Czemu nadal nie ma powszechnego obowiązku szkół dla rodziców?
Czemu inne kraje potrafią, a wielu Polaków w swym ksenofobicznym zacietrzewieniu woli wyśmiać, niż wziąć wzór, zaprzeczyć, zamiast dążyć do refleksji i nauczyć się? Polecam również poczytanie o naszych, nauczycielskich spostrzeżeniach i wnioskach, do których doszliśmy po wizycie studyjnej w szkołach Islandii.
O autorce: Joanna Waszkowska jest polonistką w ZSO nr 5 w Sosnowcu. Jest członkinią grupy Superbelfrzy RP. Prowadzi blog edukacyjny Uczycielnica, licencja CC-BY-SA.