Od wielu lat straszy się kryzysem czytelnictwa. Książki drożeją, w bibliotekach brakuje pieniędzy na nowości, ludzie nie chcą czytać. Wtórny analfabetyzm staje się poważnym problemem kultury euroatlantyckiej. Niektórzy obwiniają za to media audiowizualne, do których odbioru piśmienność potrzebna nie jest. Czy książka drukowana przetrwa próbę czasu?
A może czas by zajęła zaszczytne miejsce w muzeum, obok glinianych, sumeryjskich tabliczek i egipskich papirusów?
Greckiego słowa krisis używano pierwotnie jako terminu medycznego. To stan przesilenia, w którym choroba zaczyna ustępować i pojawiają się pierwsze oznaki zdrowia. Spróbujmy zatem podejść do problemu pozytywnie, z większą nadzieją na zdrowie pacjenta.
Najpierw trzeba zdać sobie sprawę co rozumiemy przez czytelnictwo. Postawić proste, testowe pytanie rodem z „Familiady”: z czym kojarzy się Panu/Pani czytanie i pisanie? Większość z nas pomyśli podobnie: książki, gazety, dokumenty, czasopisma, zeszyty. Ciekawe ile osób pomyśli odmiennie: Internet, komputer osobisty, edytor tekstu, książka elektroniczna. I tu chyba tkwi problem. W epoce Internetu, którego przekazy w znacznej mierze pozostały werbalnymi i pisanymi, czytelnictwo znowu może czuć się bezpiecznie. Co innego książki, gazety i wszelkie inne wytwory drukarskie. Te odchodzą pomału na swoją półkę w muzeum historii mediów. Zgodnie z prawem postępu zmieniamy zwyczajnie jeden rodzaj nośnika na inny.
Dla miłujących przyrodę ekologów to radosna wiadomość. Koniec z papierem! Koniec z wyrębem lasów! Upowszechniamy erę słowa cyfrowego, zapisanego magnetycznie, odtwarzanego na ekranie. W tym sensie z kresu książki można i powinniśmy się cieszyć. Przestaniemy budować gmachy biblioteczne i stawiać w domu specjalne regały. Za to przybędzie nam nieco płyt CD i przenośnych komputerów. Do łóżka zabierzemy filiżankę herbaty, a do snu poczytamy z płaskiej, rozświetlonej deseczki – naszego prywatnego e-booka, w którym w zależności od nastroju zagości poezja, powieść czy psychologiczny poradnik. Przyszłe pokolenia dziwić będą nasze tęsknoty za zapachem farby drukarskiej i papieru, bo przecież nie oto chodzi w czytaniu dziadku, prawda?
Zatem płacz nad czytelnikiem, którego zastępuje z wolna internauta – także czytelnik – jest nieuzasadniony? W takiej mierze w jakiej to właśnie Internet zastąpi książkę, a nie zrobi tego inna przemożna i dominująca pośredniczka, czczona powszechnie przez ludzkość bogini – telewizja. Słowo pisane może i powinno się jej bać. Jeśli mamy współcześnie problem z analfabetyzmem, to tylko za sprawą przesadnego kultu audiowizualnego bóstwa. Z jednej strony telewizja posługuje się językiem o wiele bardziej bogatszym niż druk czy pismo. Pozwala na przekaz emocji, mowy ciała, żywego słowa. Wprost cudownie! Walter Ong nazywa to powrotem do pierwotnej oralności, Marshall McLuhan – do czasów plemiennych, kiedy ludzie przede wszystkim rozmawiali i obcowali ze sobą face to face, nie zaś czytali czy pisali do siebie.
Nie ulegajmy i nie ulegniemy jednak audiowizualności. A to z prostego powodu. Cała nasza nauka opiera się na przekazach pisanych. Obrazami nie sposób wyrazić pewnych abstrakcyjnych pojęć. Jak bowiem pokazać wolność, Boga czy taki nawet sinus alfa? Obraz nie potrafi powiedzieć: nie ma mnie, to nie istnieje. Na przekazach pisanych opiera się cała nasza administracja i prawo. Umowy ciągle są i będą spisywane. Nawet jeśli telewizja stanowi poważne zagrożenie dla piśmienności, to słowo pisane i tak się obroni. Bo nie sposób zastąpić je czymkolwiek innym. Natomiast nauczymy się jeszcze bardziej rozróżniać, co lepiej nadaje się do opowiedzenia językiem audiowizji, a co na sposób literalny. Znów możemy zapewnić z lekarską pewnością: czytelniku czuj się spokojny, wyzdrowiejesz.
Oto kolejny dowód pewności, że czytaniu – co więcej jest pewna szansa dla książki nawet – nic nie zagraża. W teorii komunikowania mowa niekiedy o kumulatywności mediów i intermedialności. W każdej epoce historycznej możemy wskazać konkretne, dominujące medium, które przesądzało o typie kultury i mentalności żyjących wówczas ludzi. Erę druku Marshall McLuhan określał mianem „galaktyki Gutenberga”. Ludzie kierowali się bardziej rozumem, miłowali ścisłe nauki i filozofię. W erze elektronicznej z dominantą telewizji i Internetu, większą wagę przywiązujemy do naszych emocji. Potrzebujemy nie tylko racjonalnej strawy, ale co najmniej tyleż samo przeżycia i doświadczenia. Z drugiej strony nie zdarzyło się jeszcze ludzkości, żeby zrezygnowała z któregokolwiek ze środków przekazu. Choć raz dominują te, a potem dochodzą do czwartej władzy inne, to król, nie zabija ustępującego monarchy. Powstaje specyficzny efekt kumulacji – stąd kumulatywność mediów. Różne media nawarstwiają się i współegzystują ze sobą. Weźmy dla przykładu płyty gramofonowe. Jeszcze kilka lat temu wraz z upowszechnieniem się magnetofonów, potem płyt kompaktowych, a teraz mp3, nikomu specjalnie nie przychodziło do głowy, że staną się tak bardzo popularnym środkiem zapisu muzyki. A przecież klubowi didżeje ciągle grają z gramofonów. Myślałby kto, że światłoczułe błony fotograficzne pójdą do lamusa pod presją fotografii cyfrowej.
Guzik prawda. Tradycyjna i w dodatku czarno-biała fotografia to ciągle chętnie stosowana forma twórczości artystycznej. Nawet nieme kino się obroniło. Zjawisko kumulatywności mediów to nie tylko dowód na to, że czytelnik wyzdrowieje, ale także przesłanka za powrotem do zdrowia tradycyjnej, drukowanej na papierze książki. A ja już chciałem ją umieścić w muzeum.
Może nie będzie to już taka sama książka. Spójrzmy na te, które ciągle można nabyć w księgarni. Bogato ilustrowane, z interesująco i atrakcyjnie zaprojektowaną obwolutą, wymyślnymi krojami czcionek. Dlaczego tak się dzieje? Stare i nowe media zaczęły się wzajemnie inspirować i uzupełniać. To zjawisko określa się mianem intermedialności. Książka i czasopismo zmierza w stronę telewizji dbając bardziej o wygląd. Telewizja z kolei docenia znaczenie pisma i druku, o czym świadczą choćby napisy u dołu ekranu podczas wiadomości CNN. Tekst, dźwięk i obraz zaczęły się wzajemnie uzupełniać.
Wiele wskazuje na to, że książka przyszłości będzie elektroniczną i lepiej zintegrowaną z mediami audiowizualnymi formą przekazu. Z dużym prawdopodobieństwem książki przestanie się jednak pisać, a w zamian za to będzie się je hiper-pisać. A to dlatego, że współcześnie tekst ustępuje miejsca hipertekstowi. O co chodzi w tych dziwnych pojęciach? Zwróćmy uwagę na prostą stronę internetową. Widzimy tekst i obrazki. Ruszamy myszką, klikamy na któreś z podkreślonych haseł. Otwiera się nowy ekran, a na nim to, co kryło się pod hasłem właśnie: nowy tekst i zdjęcia. Zawsze możemy wrócić do głównego ekranu, wybrać inne hasło. Tak działa Internet. Jest napisany hipertekstem. Strona główna i rozmaite podstrony zorganizowane w logiczną strukturę. Hipertekst to sposób organizacji tekstu w postaci elektronicznej pozwalający na dowolne przechodzenie pomiędzy stronami – ekranami, dzięki logicznym powiązaniom pomiędzy słowami kluczowymi. Całość przypomina nieco encyklopedię, leksykon czy przypisy w publikacji naukowej – właściwie to trzeba powiedzieć odwrotnie: to encyklopedie przypominają hipertekst i multimedialne leksykony, bo te są nieporównywalnie doskonalszą formą organizacji przekazów pisanych.
Czytelnik wyzdrowieje, książka przetrwa w formie elektronicznej. Można być również spokojnym – idąc za casusem płyt gramofonowych – o los jej tradycyjnej, drukowanej poprzedniczki. Edukacja czytelnicza zamieni się w hiperczytelniczą, w każdym razie zostanie wchłonięta przez edukację medialną. Czytelnik, a raczej hiperczytelnik stanie się nie tylko biernym zjadaczem czarnych liter, ale stanie się współautorem elektronicznych książek. Sam będzie decydował o tym, które strony zechce otworzyć. Nie będzie czytał od deski do deski, ale od linku – odsyłacza do linku. Być może powieści przyszłości będą miały kilka różnych zakończeń. Czytający skorzysta z możliwości podążania za wybranym przez siebie bohaterem. To niezwykłe wyzwanie dla literatury. Napisać hiper-książkę. I niezwykłe przeżycie dla czytającego: czytać to same dzieło, ale za każdym razem inne. Być jego współautorem.
Pacjent wyzdrowieje. Co więcej: będzie zdrowszy niż przed chorobą.
Notka o autorze: Dr Piotr Drzewiecki, adiunkt w Instytucie Edukacji
Medialnej i Dziennikarstwa Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego
w Warszawie. Dziennikarz, specjalista ds. edukacji medialnej. Prowadzi
internetowy serwis o wychowaniu do mediów Press Cafe.