E-learningiem zajmuję od ponad 5 lat i wydaje mi się, że trochę się już na nim znam. W ostatnim roku pojawiła się we mnie pewna podstawowa wątpliwość: czym właściwie jest e-learning. Zaczęło się od przypadkowego spotkania w pociągu. Poznałem osobę, która zajmuje się e-learningowymi szkoleniami dla biznesu, zaczęliśmy wymieniać się doświadczeniami...
Po pewnym czasie dotarło do mnie, że mówimy o różnych rzeczach. Jakiś czas później rozmawiałem z innymi szkoleniowcami i oni pomogli mi ostatecznie zwerbalizować, o co chodzi.
Przez te wszystkie lata przyjmowałem prostą definicję, że e-learning to kształcenie z wykorzystaniem technologii. Nie czyniłem założenia, że technologia wystarczy. Innymi słowy, sytuacja, w której ktoś siada przed komputerem i przeklikuje się przez multimedialne, interaktywne materiały, przygotowane wedle dokładnie rozpisanego scenariusza, wydawała mi się tylko jedną z możliwości. My, dydaktycy z Centrum e-Learningu AGH, działaliśmy inaczej. Internet to dla nas raczej medium pośredniczące. Nasze kursy to nie zajęcia indywidualne - uczestnicy spotykają się by dyskutować z nami, a przede wszystkim ze sobą nawzajem. Taki typ zajęć, jak się dowiedziałem, ma swoją nazwę: we-learning (od angielskiego “we” - my). E-learning zaś to opisane wyżej “ekrany”. Cóż, wydaje się, że dla obu stron dyskusja o definicjach okazała się pouczająca. Moi ostatni rozmówcy dowiedzieli się np, że w Polsce są ludzie, którzy zajmują się tutorowaniem online. Podobno fama głosi, że takich nie ma.
Zaczynam w tonie autoironicznym, ale jednak zależy mi na zwróceniu uwagi na poważny problem: e-learning (tu używam terminu w jego szerokim znaczeniu) nie musi się ograniczać do interakcji z komputerem. Wydaje się, że takie jest dość powszechne przekonanie o nim. Często spotykamy się z opinią, że on “nigdy nie zastąpi nauczania tradycyjnego” ponieważ “konieczny jest kontakt nauczyciela z uczniem”. Zwykłem wtedy pytać, co to właściwie znaczy “zastąpi”? Okazuje się, że odpowiedź wcale nie jest prosta. Czy rozmowy telefoniczne zastąpiły spotkania twarzą w twarz? Owszem, w pewnych sytuacjach i chyba nikt nie ma z tym problemu. Więcej, liczba telefonów komórkowych świadczy, że wysoko sobie ten wynalazek cenimy. To inna forma rozmowy z drugim człowiekiem, tym niemniej to rozmowa.
Gdyby e-learning faktycznie zakładał, że kształcenie się ma być aspołeczne, gdyby usuwał możliwość kontaktu z inną osobą, to byłby to spory problem. Tak jednak wcale nie musi być i nasze doświadczenia są na to dowodem. Prowadzimy kursy, które nazywamy społecznościowymi. Bez wnikania w szczegóły teoretyczne: odwołujemy się do konstruktywizmu, kładziemy nacisk na dyskusję i pracę grupową jako formy kształcenia.
Kursy, które prowadzimy, dotyczą głównie projektowania i prowadzenia zajęć online. “Projektowanie” nie jest tu użyte w sensie technicznym czy graficznym. Skupiamy się na dydaktyce: jak określić swoje cele, jak dobrać metody i narzędzia właściwe do realizacji tych celów albo co zrobić, żeby pewne potencjalne problemy związane z pracą online zlikwidować jeszcze w zarodku. Zwracamy się do ludzi, którzy planują stosować to, co wyżej nazwano we-learningiem. Nie dziwi więc, że większość osób, z którymi pracowaliśmy to nauczyciele, wykładowcy akademiccy czy metodycy, choć zdarzali się też specjaliści z innych dziedzin. Na naszych kursach mogą się nie tylko czegoś nauczyć, ale też poczuć, jak to jest być z drugiej strony barykady. Zakładamy, że jeśli jakieś problemy poczuja na własnej skórze, to łatwiej będzie im je rozwiązać, kiedy wrócą do swojej tradycyjnej roli.
Tyle tytułem zarysowania kontekstu. Ważniejsze pytanie: jak buduje się i prowadzi kurs, w którym akcentowany jest społeczny aspekt kształcenia?
Początek odpowiedzi jest tautologiczny: trzeba postarać się o zbudowanie społeczności uczących się. W zwyczajnych warunkach i bez presji czasu grupy tworzą się naturalnie. My nie możemy sobie pozwolić na beczynne czekanie. Przeciętny internauta nie garnie się do wypowiadania swoich opinii. Lektura różnych forów może skłaniać do wyciągnięcia odmiennych wniosków, ale jednak trzeba pamiętać, że liczba cichych obserwatorów ("lurkerów") wielokrotnie przewyższa liczbę komentujących. Sensowna liczebność grupy na kursie, jaki opisuję, to maksymalnie 20 osób. Z oczywistych względów zależy nam na aktywności wszystkich, ale same z siebie wypowiedzą się możę trzy osoby. Nawet i one mogą się poczuć zniechęcone i zamilknąć, jeśli nie uzyskają odpowiedzi. Trzeba zatem postarać się, by uczestnicy poczuli się swobodnie, by bez obaw wypowiadali się na forum. Pamiętajmy, chodzi nie tylko o to, żeby odpowiadali na pytania prowadzących, ale przede wszystkim, by dyskutowali ze sobą.
Dlatego początek kursu poświęcamy na poznawanie się. Ćwiczonka na przełamanie lodów znane są z wielu szkoleń, jednak uczestnicy kursów online częściej wykazują wobec nich opór. To nie dziwi. Oni chcą nabyć konkretne umiejętności, nie czują, żeby było im do tego szczególnie potrzebna integracja z grupą, a tym bardziej np. opowiadanie o swoich zainteresowaniach. To, wydawało by się, nie ma nic wspólnego z założoną tematyką. Niezupełnie. To już pierwsza, praktyczna lekcja prowadzenie kursu społecznościowego. Najważniejsze jest jednak to, że skuteczność takiej nauki zależy od współpracy uczestników. Jeśli nie będą się nawzajem choć w niewielkim stopniu znać to będzie ich można porównać do tradycyjnej klasy, w której uczniowie siedzą z workami na głowach. Nawet największy optymista nie powie, że pozostanie to bez negatywnego wpływu na efektywność. Dlatego zależy nam, by pracować faktycznie z grupą, a nie ze zbiorem jednostek, które łączy tylko tyle, że loguja się na tę samą platformę e-learningową.
Wydaje się, że z czasem coraz więcej uczestników podziela nasze przekonania. Dostrzegają, że relacje między nimi mają wpływ na satysfakcję z nauki, a czasem też na jej jakość. Chcieliby więcej wideokonferencji, żeby mogli się zobaczyć, mimo że zorganizowanie takowej to spory kłopot logistyczny. Tworzą się podgrupy, których członkowie ewidentnie darzą się większą sympatią. Czasem dochodzi też do konfliktów. Dawniej taka możliwość budziłaby moje spore obawy. Nadal nie uważam jej za pożądanej, ale doświadczenie nauczyło mnie, że nie jest ona równoważna z porażką dydaktyczną. Nie musi się ona nawet odbić na jakości uczenia. Niekiedy wręcz pozwala wydobyć na światło dzienne pewne ogólne problemy i sformułować konstruktywne wnioski. Oczywiście, pomaga nam to, że uczestnicy naszych kursów nigdy nie łamali kanonów netykiety. To, prawde mówiąc, nie dziwi. Nie dość, że wystepują pod własnym nazwiskiem, to jeszcze wypowiadają się na piśmie. Zostawiają trwały i nie anonimowy ślad - większość osób nie da sie wtedy ponieść emocjom. Sytuacja nigdy nie wymknęła się spod kontroli, a w zdecydowanej większości przypadków wzajemne relacje były co najmniej poprawne.
W każdym razie wiemy, że niektórzy uczestnicy naszych kursów nie będą za sobą tęsknić, za to inni będą utrzymywać kontakty zawodowe i po jego zakończeniu. To ostatnie jest sporym sukcesem. Kurs społecznościowy ma bowiem swoją dynamikę. Poświęciłem wiele uwagi na opis początkowych wyzwań, ale jeśli uda im się sprostać, to wyłoni się grupa, która będzie ze sobą współpracować i bez zachęty prowadzącego. Może się on stopniowo wycofywać, przejmować raczej obowiązki organizacyjne, skupiać na podsumowywaniu wątków i podsuwaniu nowych tropów. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego wolimy używać słów tutor czy facylitator - w większym stopniu podkreślają one to, że uczących się wspieramy w poszukiwaniach, a nie ciągniemy ich za rękę po z góry wytyczonej ścieżce. W każdym razie uczestnicy coraz śmielej będą odwoływać się do swoich potrzeb i doświadczenia, dzielić wiedzą i przemyśleniami, poruszać interesujące ich problemy. Sylabus kursu czy konkretnego tematu nie będzie stanowił listy zadań do zaliczenia a jedynie wyznaczał ramy nauki.
W istocie, udawało się to osiągnąć, choćby w ostatniej edycji naszego sztandarowego kursu, który ukończyło blisko 90% osób. Jak na nieobowiązkowe zajęcia online to wynik świetny i, nie ukrywamy, nasz rekord. To z jednej strony zasługa “dobrej grupy”, ale też chyba umiejętności odpowiedniego wyważenia swobody i obowiązków, pochwał i krytyki, szczegółowości planu i elastyczności w jego realizacji.
Ramy takiego tekstu nie pozwalają się zagłębić w szczegóły pracy tutora, mam jednak nadzieję, że udowodniłem, że jak najbardziej możliwe jest stworzenie kursu e-learningowego z silnym "pierwiastkiem ludzkim".
Przez te wszystkie lata przyjmowałem prostą definicję, że e-learning to kształcenie z wykorzystaniem technologii. Nie czyniłem założenia, że technologia wystarczy. Innymi słowy, sytuacja, w której ktoś siada przed komputerem i przeklikuje się przez multimedialne, interaktywne materiały, przygotowane wedle dokładnie rozpisanego scenariusza, wydawała mi się tylko jedną z możliwości. My, dydaktycy z Centrum e-Learningu AGH, działaliśmy inaczej. Internet to dla nas raczej medium pośredniczące. Nasze kursy to nie zajęcia indywidualne - uczestnicy spotykają się by dyskutować z nami, a przede wszystkim ze sobą nawzajem. Taki typ zajęć, jak się dowiedziałem, ma swoją nazwę: we-learning (od angielskiego “we” - my). E-learning zaś to opisane wyżej “ekrany”. Cóż, wydaje się, że dla obu stron dyskusja o definicjach okazała się pouczająca. Moi ostatni rozmówcy dowiedzieli się np, że w Polsce są ludzie, którzy zajmują się tutorowaniem online. Podobno fama głosi, że takich nie ma.
Zaczynam w tonie autoironicznym, ale jednak zależy mi na zwróceniu uwagi na poważny problem: e-learning (tu używam terminu w jego szerokim znaczeniu) nie musi się ograniczać do interakcji z komputerem. Wydaje się, że takie jest dość powszechne przekonanie o nim. Często spotykamy się z opinią, że on “nigdy nie zastąpi nauczania tradycyjnego” ponieważ “konieczny jest kontakt nauczyciela z uczniem”. Zwykłem wtedy pytać, co to właściwie znaczy “zastąpi”? Okazuje się, że odpowiedź wcale nie jest prosta. Czy rozmowy telefoniczne zastąpiły spotkania twarzą w twarz? Owszem, w pewnych sytuacjach i chyba nikt nie ma z tym problemu. Więcej, liczba telefonów komórkowych świadczy, że wysoko sobie ten wynalazek cenimy. To inna forma rozmowy z drugim człowiekiem, tym niemniej to rozmowa.
Gdyby e-learning faktycznie zakładał, że kształcenie się ma być aspołeczne, gdyby usuwał możliwość kontaktu z inną osobą, to byłby to spory problem. Tak jednak wcale nie musi być i nasze doświadczenia są na to dowodem. Prowadzimy kursy, które nazywamy społecznościowymi. Bez wnikania w szczegóły teoretyczne: odwołujemy się do konstruktywizmu, kładziemy nacisk na dyskusję i pracę grupową jako formy kształcenia.
Kursy, które prowadzimy, dotyczą głównie projektowania i prowadzenia zajęć online. “Projektowanie” nie jest tu użyte w sensie technicznym czy graficznym. Skupiamy się na dydaktyce: jak określić swoje cele, jak dobrać metody i narzędzia właściwe do realizacji tych celów albo co zrobić, żeby pewne potencjalne problemy związane z pracą online zlikwidować jeszcze w zarodku. Zwracamy się do ludzi, którzy planują stosować to, co wyżej nazwano we-learningiem. Nie dziwi więc, że większość osób, z którymi pracowaliśmy to nauczyciele, wykładowcy akademiccy czy metodycy, choć zdarzali się też specjaliści z innych dziedzin. Na naszych kursach mogą się nie tylko czegoś nauczyć, ale też poczuć, jak to jest być z drugiej strony barykady. Zakładamy, że jeśli jakieś problemy poczuja na własnej skórze, to łatwiej będzie im je rozwiązać, kiedy wrócą do swojej tradycyjnej roli.
Tyle tytułem zarysowania kontekstu. Ważniejsze pytanie: jak buduje się i prowadzi kurs, w którym akcentowany jest społeczny aspekt kształcenia?
Początek odpowiedzi jest tautologiczny: trzeba postarać się o zbudowanie społeczności uczących się. W zwyczajnych warunkach i bez presji czasu grupy tworzą się naturalnie. My nie możemy sobie pozwolić na beczynne czekanie. Przeciętny internauta nie garnie się do wypowiadania swoich opinii. Lektura różnych forów może skłaniać do wyciągnięcia odmiennych wniosków, ale jednak trzeba pamiętać, że liczba cichych obserwatorów ("lurkerów") wielokrotnie przewyższa liczbę komentujących. Sensowna liczebność grupy na kursie, jaki opisuję, to maksymalnie 20 osób. Z oczywistych względów zależy nam na aktywności wszystkich, ale same z siebie wypowiedzą się możę trzy osoby. Nawet i one mogą się poczuć zniechęcone i zamilknąć, jeśli nie uzyskają odpowiedzi. Trzeba zatem postarać się, by uczestnicy poczuli się swobodnie, by bez obaw wypowiadali się na forum. Pamiętajmy, chodzi nie tylko o to, żeby odpowiadali na pytania prowadzących, ale przede wszystkim, by dyskutowali ze sobą.
Dlatego początek kursu poświęcamy na poznawanie się. Ćwiczonka na przełamanie lodów znane są z wielu szkoleń, jednak uczestnicy kursów online częściej wykazują wobec nich opór. To nie dziwi. Oni chcą nabyć konkretne umiejętności, nie czują, żeby było im do tego szczególnie potrzebna integracja z grupą, a tym bardziej np. opowiadanie o swoich zainteresowaniach. To, wydawało by się, nie ma nic wspólnego z założoną tematyką. Niezupełnie. To już pierwsza, praktyczna lekcja prowadzenie kursu społecznościowego. Najważniejsze jest jednak to, że skuteczność takiej nauki zależy od współpracy uczestników. Jeśli nie będą się nawzajem choć w niewielkim stopniu znać to będzie ich można porównać do tradycyjnej klasy, w której uczniowie siedzą z workami na głowach. Nawet największy optymista nie powie, że pozostanie to bez negatywnego wpływu na efektywność. Dlatego zależy nam, by pracować faktycznie z grupą, a nie ze zbiorem jednostek, które łączy tylko tyle, że loguja się na tę samą platformę e-learningową.
Wydaje się, że z czasem coraz więcej uczestników podziela nasze przekonania. Dostrzegają, że relacje między nimi mają wpływ na satysfakcję z nauki, a czasem też na jej jakość. Chcieliby więcej wideokonferencji, żeby mogli się zobaczyć, mimo że zorganizowanie takowej to spory kłopot logistyczny. Tworzą się podgrupy, których członkowie ewidentnie darzą się większą sympatią. Czasem dochodzi też do konfliktów. Dawniej taka możliwość budziłaby moje spore obawy. Nadal nie uważam jej za pożądanej, ale doświadczenie nauczyło mnie, że nie jest ona równoważna z porażką dydaktyczną. Nie musi się ona nawet odbić na jakości uczenia. Niekiedy wręcz pozwala wydobyć na światło dzienne pewne ogólne problemy i sformułować konstruktywne wnioski. Oczywiście, pomaga nam to, że uczestnicy naszych kursów nigdy nie łamali kanonów netykiety. To, prawde mówiąc, nie dziwi. Nie dość, że wystepują pod własnym nazwiskiem, to jeszcze wypowiadają się na piśmie. Zostawiają trwały i nie anonimowy ślad - większość osób nie da sie wtedy ponieść emocjom. Sytuacja nigdy nie wymknęła się spod kontroli, a w zdecydowanej większości przypadków wzajemne relacje były co najmniej poprawne.
W każdym razie wiemy, że niektórzy uczestnicy naszych kursów nie będą za sobą tęsknić, za to inni będą utrzymywać kontakty zawodowe i po jego zakończeniu. To ostatnie jest sporym sukcesem. Kurs społecznościowy ma bowiem swoją dynamikę. Poświęciłem wiele uwagi na opis początkowych wyzwań, ale jeśli uda im się sprostać, to wyłoni się grupa, która będzie ze sobą współpracować i bez zachęty prowadzącego. Może się on stopniowo wycofywać, przejmować raczej obowiązki organizacyjne, skupiać na podsumowywaniu wątków i podsuwaniu nowych tropów. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego wolimy używać słów tutor czy facylitator - w większym stopniu podkreślają one to, że uczących się wspieramy w poszukiwaniach, a nie ciągniemy ich za rękę po z góry wytyczonej ścieżce. W każdym razie uczestnicy coraz śmielej będą odwoływać się do swoich potrzeb i doświadczenia, dzielić wiedzą i przemyśleniami, poruszać interesujące ich problemy. Sylabus kursu czy konkretnego tematu nie będzie stanowił listy zadań do zaliczenia a jedynie wyznaczał ramy nauki.
W istocie, udawało się to osiągnąć, choćby w ostatniej edycji naszego sztandarowego kursu, który ukończyło blisko 90% osób. Jak na nieobowiązkowe zajęcia online to wynik świetny i, nie ukrywamy, nasz rekord. To z jednej strony zasługa “dobrej grupy”, ale też chyba umiejętności odpowiedniego wyważenia swobody i obowiązków, pochwał i krytyki, szczegółowości planu i elastyczności w jego realizacji.
Ramy takiego tekstu nie pozwalają się zagłębić w szczegóły pracy tutora, mam jednak nadzieję, że udowodniłem, że jak najbardziej możliwe jest stworzenie kursu e-learningowego z silnym "pierwiastkiem ludzkim".
Notka o autorze: Jan Marković jest psychologiem, pracownikiem Centrum e-Learningu Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie (www.cel.agh.edu.pl), gdzie zajmuje się, między innymi, projektowaniem i tutorowaniem kursów z dziedziny metodyki i narzędzi e-learningu.