Spotkałem się z Anonimem na lunchu – to nie było żadne śledztwo dziennikarskie. Opowiedział mi o swoim doświadczeniu studenta online i zgodził się na opisanie tej historii w poniższym artykule. Oto refleksje specjalisty w dziedzinie oprogramowania, który postanowił stać się magistrem online. Ponieważ stara się o posadę wykładowcy online w tej samej szkole, chciał pozostać anonimowy.
Dwa lata temu w pewien wiosenny ciepły dzień zadałem sobie pytanie, od którego wszystko się zaczęło: „Czemu by nie zrobić jednak magistra?” To pytanie rozpoczęło moją walkę o uzyskanie pełnego wykształcenia wyższego, było równeiż pierwszym doświadczeniem z e-learningiem. Jako ojciec trójki małych dzieci, balansowałem między pracą, opieką nad nimi i innymi osobistymi zobowiązaniami, ale zacząłem przekonywać się do tego, że ukończenie studiów magisterskich będzie dobrym dodatkiem do mojej wiedzy i CV. Oczywiście, niekończące się lawirowanie między różnymi obowiązkami pozostawiło mi niewiele czasu na przemieszczanie sie z miejsca na miejsce, a przez to dodatkowo motywowało do podjęcia studiów online.
Na początku zrobiłem listę tradycyjnych szkół w mojej okolicy, do których chciałbym uczęszczać. Nie mieszkałem dalej niż około 30 mil od każdej z nich, ale i tak czas spędzony na dojeżdżanie w zakorkowanej okolicy Bostonu spowodowałby, że spędzałbym jeszcze mniej czasu ze swoją rodziną. Nauka na odległość to jakoś nigdy nie była moja bajka, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że kilka szkół z mojej mocno zawężonej listy oferuje taką możliwość. Wydawało mi się, że to świetne rozwiązanie moich czasowych dylematów.
Drugie pytanie było kluczowe – czy stopień, który zdobędę na studiach internetowych będzie tak samo doceniany i wartościowy co tradycyjny? Jest niestety prawdą, że kwalifikacje uzyskiwane w niestandardowy budzą kontrowersje. I tego stygmatu trudno uniknąć. Jeżeli mieszkałeś i pracowałeś w okolicach Bostonu w ostatnich 10 latach – a swój tytuł naukowy uzyskałeś na uniwersytecie w Ułan-Bator w Mongolii – łatwo rzucać kalumnie na taki dorobek. Na szczęście wpadłem na szczęśliwy kompromis: znalazłem szkołę w okolicy, która ma dobre akademickie wyniki, a nie jest powszechnie znana z uczenia online i oferowała właśnie taki kurs magisterski, jak chciałem. A co lepsze, mogłem fizycznie iść do szkoły i tam zdawać egzaminy. To wyeliminowało moje obawy związane z dojazdami i brakiem czasu, oraz dało nadzieję, że mój tytuł nie będzie kłuł w oczy słowem „online” – przynajmniej nie w bardzo oczywisty sposób. Po wypełnieniu wniosku i napisaniu wymaganego eseju o tym, dlaczego wybrałem taki kierunek w tej szkole, zostałem przyjęty. Muszę przyznać, że czułem się bardzo dobrze („Hej, ktoś mnie chce! Naprawdę mnie chcą!”). Byłem gotowy na moją akademicką przygodę z nauczaniem online.
Na początku zrobiłem listę tradycyjnych szkół w mojej okolicy, do których chciałbym uczęszczać. Nie mieszkałem dalej niż około 30 mil od każdej z nich, ale i tak czas spędzony na dojeżdżanie w zakorkowanej okolicy Bostonu spowodowałby, że spędzałbym jeszcze mniej czasu ze swoją rodziną. Nauka na odległość to jakoś nigdy nie była moja bajka, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że kilka szkół z mojej mocno zawężonej listy oferuje taką możliwość. Wydawało mi się, że to świetne rozwiązanie moich czasowych dylematów.
Drugie pytanie było kluczowe – czy stopień, który zdobędę na studiach internetowych będzie tak samo doceniany i wartościowy co tradycyjny? Jest niestety prawdą, że kwalifikacje uzyskiwane w niestandardowy budzą kontrowersje. I tego stygmatu trudno uniknąć. Jeżeli mieszkałeś i pracowałeś w okolicach Bostonu w ostatnich 10 latach – a swój tytuł naukowy uzyskałeś na uniwersytecie w Ułan-Bator w Mongolii – łatwo rzucać kalumnie na taki dorobek. Na szczęście wpadłem na szczęśliwy kompromis: znalazłem szkołę w okolicy, która ma dobre akademickie wyniki, a nie jest powszechnie znana z uczenia online i oferowała właśnie taki kurs magisterski, jak chciałem. A co lepsze, mogłem fizycznie iść do szkoły i tam zdawać egzaminy. To wyeliminowało moje obawy związane z dojazdami i brakiem czasu, oraz dało nadzieję, że mój tytuł nie będzie kłuł w oczy słowem „online” – przynajmniej nie w bardzo oczywisty sposób. Po wypełnieniu wniosku i napisaniu wymaganego eseju o tym, dlaczego wybrałem taki kierunek w tej szkole, zostałem przyjęty. Muszę przyznać, że czułem się bardzo dobrze („Hej, ktoś mnie chce! Naprawdę mnie chcą!”). Byłem gotowy na moją akademicką przygodę z nauczaniem online.
Moje wstępne oczekiwania zupełnie rozminęły się z tym, czego doświadczyłem jako student online. Nie, nie oczekiwałem trójwymiarowych holograficznych obrazków i migających wszędzie napisów. Ale bazując na moich doświadczeniach z Internetem, oczekiwałem konferencji dostępnych za pomocą strony, wykładów w wersji wideo, modeli interaktywnych, dynamicznych diagramów, no i może zasuszonej, mądrej twarzy jakiegoś ekscentrycznego profesora mówiącego ze śmiesznym obcym akcentem z mojego monitora.
Ale już od początku stało się jasne, że szkoła znalazła zewnętrznego dostawcę strony internetowej. Sam interfejs był fajny – podobny w pewnym sensie do wyglądu Microsoft Outlook – i od początku wydał mi się prosty i intuicyjny w użyciu. Nawigując po różnych stronach o standardach akademickich i regułach zachowania ( o tym więcej za chwilę) uderzyło mnie, że wykłady zostały zaprezentowane w statycznym formacie, bez wideo, bardziej jako skrypt, gdzie niegdzie uzupełnionym zdjęciami. Elementy dynamiczne czy interaktywne były bardzo nieliczne i mało przydatne. Na pierwszy rzut oka poczułem zawód. Ale potem przypomniałem sobie, że przecież mogę „pójść” na taki wykład kiedykolwiek chcę w ciągu tygodnia. Nie było jakichś określonych godzin – po prostu musiałem przeczytać to, co było zadane i podejść do cotygodniowego testu – zarządzanie czasem zależało ode mnie.
Natomiast nie od razu rzucił mi się w oczy fakt, że nauka przez Internet też zawiera w sobie – w ten dziwny i wirtualny sposób – aktywny udział studentów, którzy są odpowiedzialni za poszukiwanie informacji i pogłębianie swojej wiedzy o danym przedmiocie i porozumiewanie się w formie pisanej.
Kolejnym ważnym elementem były cotygodniowe listy dyskusyjne, które zapewniały relatywną anonimowość i otoczenie zachęcające do interakcji. Te, w których uczestniczyłem obfitowały w opinie i doświadczenia od prawie każdego słuchacza. A ponieważ dyskusja przyjmowała formę pisemną, często dochodziłem do tego, że komunikacja między mną i wykładowcami była bardziej przejrzysta i wszyscy się co do tego zgadzali.
Na koniec każdych zajęć był egzamin końcowy pisany na czas. Według mnie, to w tym zakresie szczególnie nauka przez Internet może być najbardziej podatna na krytykę. Jeżeli nie udało mi się znaleźć jakiegoś oficjalnego centrum egzaminacyjnego z kimś, kto mógłby mnie nadzorować, albo nie pojechałem do szkoły, musiałem znaleźć inną niezależną osobę (bibliotekarza, policjanta, duchownego). Kilka razy właśnie znalazłem swojego własnego opiekuna egzaminu – kolegę z pracy, profesora, który był kiedyś wykładowcą. Okazje do oszukiwania były jasne i oczywiste: studenci mogli podchodzić do egzaminu na komputerach podłączonych do sieci, a pokusa użycia googla jest wtedy nie do odparcia. Uważam się za osobę honorową i nigdy nie oszukiwałem, ale zastanawiam się, czy niektórzy skorzystali z okazji.
Niektóre doświadczenia spowodowały, że zwątpiłem w jakość szkoły, do której się zapisałem. Byłem zaskoczony, jak wiele błędów w tekstach, testach i egzaminach znalazłem w czasie każdych zajęć jakie wybrałem. Nie oczekuję 100% perfekcji, ale niedociągnięć było naprawdę za dużo. Niektórzy profesorowie wydawali się być zadowoleni z dostarczanego materiału o wartości zdecydowanie poniżej standardów. Nawet pobieżne sprawdzenie tekstów nie zostało zrobione. Ale po rozmowach z innymi, którzy ostatnio uczęszczali na różne kursy – tradycyjne i online, widzę, że problem jest dużo bardziej powszechny.
Poza tym, zetknąłem się z ciekawym problemem gdzieś w połowie mojej nauki – było to plagiatowanie. Inna studentka przekopiowała całe fragmenty z moich postów i postów innych studentów i wkleiła je do swoich (co podniosło jej ogólną ocenę). To zdarzyło się wielokrotnie. Nie lubię zazwyczaj robić zamieszania, ale wysłałem jej osobistego maila sugerując, że chyba się pomyliła (co oczywiście się nie zdarzyło) i oświadczając że od tego momentu powinna zaznaczać, że fragmenty są moje, albo przestać kopiować to co piszę. A wszyscy studenci podpisali przecież oświadczenia dotyczące plagiatów. Minął tydzień, a ona znowu zaczęła kopiować moje posty. Zwróciłem się więc do profesora, wysyłając porównanie jej postów i moich. E-mail który dostałem z powrotem zszokował mnie. Był krótki, do rzeczy, ale napewno go nigdy nie zapomnę: „Co mam z tym zrobić?”. Cóż, pomyślałem, może by tak wcielić w życie zatwierdzone standardy i przepisy dotyczące praw autorskich? Ale czemu to ja mam niby decydować, kiedy stosować te przepisy? Byłem zaskoczony i zawiedziony, a to i tak mało powiedziane. A tamta studentka bez problemu zaliczyła zajęcia.
Pomimo tych negatywnych doświadczeń, mogę stwierdzić, że doświadczenie nauki online było zupełnie „inne” od tego klasycznego, ale jego potencjał jest taki sam. Oferuje zalety, których nie ma nauka stacjonarna i vice versa. Studia przez Internet są szczególnie dopasowane do studentów, którzy sami się motywują, ale są ograniczeni czasoprzestrzennie, ale też dla tych, którzy unikają uczestnictwa w normalnych zajęciach, a czują się swobodniej dzięki relatywnej anonimowości maili i postów.
Z mojego pierwszego doświadczenia wynika, że sektor kształcenia online ma cztery główne problemy, którymi musi się zająć:
1. Stygmatyzowanie związane z nauką przez Internet, w odniesieniu do rzeczywistej wartości wykształcenia, jak i podejrzenia, że takie szkoły są maszynką do robienia dyplomów.
2. Potencjał do oszukiwania
2. Potencjał do oszukiwania
3. Ściślejsze przywiązanie do standardów uniwersyteckich
4. Inwestowanie w interaktywne narzędzia – tekst i kilka wykresów to za mało.
4. Inwestowanie w interaktywne narzędzia – tekst i kilka wykresów to za mało.
Czy jeszcze raz zapisałbym się na takie zajęcia? Tak i nie. Ogólnie, podobało mi się może doświadczenie nauki online i wszystkie jego zalety, ale nie podobało mi się to, co określiłbym jako brak wysiłku, który powinien towarzyszyć pracy akademickiej. Dużo zależy od wybranej instytucji i wydziału, oraz od tego, jak według oceny studenta dyplom będzie postrzegany na rynku. Jako cynik, którym wiem że jestem, wierzę, że powinienem był pomyśleć, „Hej, ktoś chce moich pieniędzy! Naprawdę chcą moich pieniędzy!” kiedy dowiedziałem się, że mnie przyjęli. A to musi się zmienić.
O autorze
Anonim jest specjalistą od oprogramowania z okolic Bostonu z ponad 15-letnim doświadczeniem w przemyśle komputerowym, od małych firm po wielkie korporacje. Obecnie pracuje w centrum badawczym finansowanym ze środków federalnych. Niedawno otrzymał swój tytuł magistra z dziedziny ogólnie pojętego programowania zdobyty na internetowym kursie. Myśli o karierze nauczyciela online, wierząc, że można zdecydowanie poprawić poziom nauczania z wykorzystaniem e-learningu.
(Źródło: www.eSchoolnews.com)