Rodzice brakującym elementem systemu edukacji? To zbyt dalekie uproszczenie, ale czasami szkoły potrafią tak działać, jakby rodziców nie było. W przepisach prawa oświatowego są jednak obecni i mają całkiem spore uprawnienia. To prawda, często są elementem nieaktywnym lub nie dość aktywnym w szkole. Ale kluczowymi osobami, od których to zależy, są (oprócz nich samych) dyrektor szkoły i jego zastępcy.
Otwarty, życzliwy rodzicom i mądry dyrektor szkoły, jeśli tylko chce, to potrafi budować razem z rodzicami rzeczywistą wspólnotę, społeczność, w której wszyscy pozostaną w dobrych relacjach. Pojawienie się takiej dyrekcji w szkole można uznać za „moment przełomowy”. Oczywiście nie wszystkie szkoły mają to szczęście… i wtedy często zaczynają się problemy z relacjami rodziców ze szkołą.
Na jesieni głośno było w mediach warszawskich o Szkole Podstawowej nr 46, w której Rada Pedagogiczna przyjęła procedurę przebywania rodziców i osób obcych na terenie szkoły. Już w punkcie 1 zdefiniowano, że "każdy, kto nie jest aktualnie uczniem bądź pracownikiem szkoły, a wchodzi na jej teren, jest osobą obcą". Rodzice dzieci uczących się w tej szkole potraktowani zostali więc jak intruzi – jak wskazują: „nie mogą wchodzić na teren szkoły bez uzasadnionego powodu, mają status "obcych", muszą legitymować się na żądanie pracowników placówki, a z nauczycielami mogą rozmawiać tylko na dyżurach.” (za: Onet.pl, 27.09.2017). Można się oburzyć. Choć rozumiem, o co chodziło dyrekcji w tej szkole. Tak, to prawda, pojedynczy rodzice (w skali szkoły jakby nie patrzeć to jednak zdecydowana mniejszość) potrafią, raczej nieświadomie, w pewien sposób „zakłócać” porządek szkolny , np. „łapać” nauczycieli na przerwach lub co gorsza w środku lekcji. Potrafią się też awanturować przy dzieciach o sprawy swojego dziecka, rozstrzygać spory między swoim dzieckiem a kolegami i koleżankami itp. O takich sytuacjach wspominała zresztą dyrektor SP nr 46 w rozmowie z Onetem. To prawda, chyba każda szkoła ma problem z takimi przypadkami – znam je też z własnych obserwacji. Uważam jednak, że dyrektor szkoły nie powinien „wystawiać armaty, aby strzelać do muchy”.
Argument bezpieczeństwa jest ważny, szczególnie gdy słyszymy, a „gorące” media to jeszcze podkręcają, że w szkołach na świecie dochodzi do różnych tragedii, bo pojawił się w nich „obcy” i dokonał zamachu. Problem z argumentem bezpieczeństwa jest jednak jeden podstawowy: można nim uzasadnić w każdym kraju nawet najgłupszy i najbardziej kretyński pomysł (w każdej dziedzinie życia społecznego). Nikt nie zaneguje tego argumentu, jeśli wchodzi w grę bezpieczeństwo osób przebywających w szkole. Dowodów na prawdziwość tej tezy mamy wiele na całym świecie.
To, w jaki sposób szkoła „przyjmuje” rodziców w szkole rzutuje później na wszystkie relacje rodziców ze szkołą. Jeśli wchodzimy do czyjegoś domu, w którym nie jesteśmy mile witani, nie będziemy ani tego dobrze wspominać, ani wracać do niego z przyjemnością. Nie pomoże to w budowie dobrych relacji i współpracy.
Trzeba postarać się wymyśleć inne sposoby na to, żeby - podkreślmy – tych pojedynczych rodziców nieco lepiej zorganizować (wychować?) w relacji do szkoły, nauczycieli i dyrektora. Tak postąpi mądry dyrektor. Rodzice nie powinni się oburzać, że wymaga się od nich wpisania do księgi osób wchodzących na teren szkoły. To w zasadzie już standard w szkołach wielkomiejskich, chociaż w sumie on nie zapewnia nawet minimum bezpieczeństwa. Każdy może się wpisać nie swoim nazwiskiem. Dlatego przyjęta we wspomnianej SP 46 zasada "na żądanie pracownika szkoły osoba wchodząca do szkoły okazuje dokument tożsamości ze zdjęciem" jest w sumie dobrym rozwiązaniem: wpisać się do księgi i pokazać dokument tożsamości. Rodzice powinni mieć swobodny dostęp do szatni, w której pomagają swoim dzieciom, zwłaszcza tym młodszym. Ale przy wejściu na piętra z salami lekcyjnymi, jakiś „monitoring” może być. Żyjemy w czasach, w których nagromadziło się dużo szaleńców, możemy mieć nadzieję, że się nic nie stanie, ale jeśli się stanie, to nie będzie nam do śmiechu.
Istotna jest forma komunikowania takich zmian w szkole. Narzucanie podobnych procedur decyzją dyrekcji i Rady Pedagogicznej raczej nie przyczynia się do budowy dobrych relacji i buduje mur między rodzicami a pracownikami szkoły. Byłoby znacznie lepiej, gdyby takie procedury zostały wspólnie wypracowane. „[Procedury] nie były konsultowane z rodzicami, ale nie mieliśmy takiego obowiązku” – tak nie może powiedzieć dyrektor szkoły, któremu zależy na budowie dobrych relacji w swojej szkole, choćby nawet zarzekał się, że to „dla dobra dzieci”. Razem z Radą Rodziców/Radą Szkoły można wypracować zasady i dobre praktyki kontaktów rodziców ze szkołą i przygotować je w formie elektronicznej oraz drukowanej (np. ulotki), a następnie rozdać je rodzicom. Ci muszą jednak wykonać pewną pracę w swoim gronie, bo faktycznie w szkołach różne przypadki „ludzkie” się zdarzają i dezorganizują prace szkoły.
W Stanach Zjednoczonych, głównie ze względów bezpieczeństwa przyjęto rozwiązanie, że rodzic może wejść na teren szkoły tylko po wcześniejszym zaproszeniu, a samo wejście na teren szkoły blokuje… policja szkolna (osobny departament policji odpowiedzialny za bezpieczeństwo szkół). Rodzice (widziałem w szkole w dzielnicy Bronx w Nowym Jorku) nie mogą nawet wejść do szatni, czekają przed budynkiem. Dzieci wychodzą z niej przez drzwi, które otwierają się od środka. Wejście na teren szkoły jest możliwe podczas Dni Otwartych, zebrań lub na specjalne zaproszenie wychowawcy. Ci kontaktują się z rodzicami niemal wyłącznie telefonicznie lub przez Internet. Spotkania osobiste są praktycznie wyjątkiem. Niby bezpiecznie, ale moim zdaniem nie jest to model sprzyjający budowie dobrych relacji i współpracy między szkołą a rodzicami. Mur nie sprzyja współpracy. Musimy raczej budować mosty od dyrektorów i nauczycieli do rodziców.
(Notka o autorze: Marcin Polak jest twórcą i redaktorem naczelnym Edunews.pl, zajmuje się edukacją i komunikacją społeczną, realizując projekty społeczne i komercyjne o zasięgu ogólnopolskim i międzynarodowym. Jest również członkiem grupy Superbelfrzy RP).