Gdybym mógł wprowadzić tylko jedną zmianę w polskiej szkole, nie zniósłbym ani nie odchudził podstawy programowej. Obecny kształt tego dokumentu jest tak absurdalny, a rola, jaką odgrywa, tak niszcząca, że w zasadzie każdy, kto w przyszłości uzyska wpływ na system oświaty, a będzie sięgał myślą dalej niż do dogmatów głoszonych przez swoich politycznych mocodawców, uczyni to bez żadnej zwłoki. Ja natomiast zmieniłbym… przepisy dotyczące kwalifikacji nauczycieli wymaganych do zatrudnienia w szkole podstawowej. Na bardziej liberalne, co oczywiście może oburzyć wszystkich już dzisiaj ubolewających nad niskim poziomem kadr pedagogicznych. Proszę jednak pozwolić, że wyjaśnię.
Stan obecny jest następujący: aby pracować w klasach 1-3 wymagane jest wykształcenie w zakresie nauczania początkowego. Jeden nauczyciel (w praktyce zazwyczaj nauczycielka) prowadzi większą część zajęć, łącząc w nich różne sfery kształcenia. Spędza ze swoimi uczniami kilkanaście godzin tygodniowo. Ma dość czasu, by poznać każde dziecko, mieć refleksję na jego potrzebami, spojrzeć całościowo jako na człowieka. Posiada również na ogół wyniesioną ze studiów świadomość, że rolą nauczyciela jest nie tylko uczyć, ale także opiekować się i wychowywać.
W świetle powyższego trudno się dziwić, że pierwszy etap nauczania budzi w społeczeństwie najmniej kontrowersji (nawiasem mówiąc, także w zakresie podstawy programowej). W zasadzie w każdej szkole, trafiając na dobrą nauczycielkę w klasach najmłodszych, dziecko może spędzić szczęśliwe i owocne trzy lata. Oczywiście poziom kadry pedagogicznej na tym etapie bywa różny, dość powszechnie zarzuca się na przykład, że wiele osób ma zbyt małe pojęcie o nauczaniu matematyki (albo, co gorsza, o matematyce w ogóle). Z drugiej strony warto zauważyć, że to właśnie pedagodzy wczesnoszkolni szczególnie często układają sobie ciepłe i pełne szacunku relacje z dziećmi. Mają na to czas i ukształtowaną na etapie studiów świadomość, że tak trzeba.
Przejście z trzeciej do czwartej klasy szkoły podstawowej zawsze było trudnym momentem w edukacji. W miejsce jednego, dobrze znanego nauczyciela, spędzającego z uczniami większość ich czasu w szkole, pojawia się całe grono, w którym każdy ma znacznie więcej podopiecznych i znacznie mniej czasu, jaki może im poświęcić. Ten jedyny, który ma urzędowo przypisane ogarnianie całej sytuacji życiowej dzieci, zwany wychowawcą, dysponuje w tym celu jedną godziną w tygodniu. Jeśli jest polonistą, ma jeszcze pięć lekcji, na których spotyka swoich podopiecznych, jeśli nauczycielem historii, to tylko jedną. Już tylko ta okoliczność powoduje, że lądowanie w klasie czwartej jest bardzo twarde, a przecież trzeba do tego dodać jeszcze inne nowości: ocenianie, liczne przedmioty nauczania ze swoimi napompowanymi podstawami programowymi, czy większą liczbę lekcji. Sytuacji nie poprawia fakt, że nowi nauczyciele muszą już być „przedmiotowcami”. Oznacza to, że mają ukończone studia kierunkowe swojego przedmiotu, natomiast ich przygotowanie pedagogiczne może być bardzo różne. Kurs pedagogiczny, zaliczany w ramach studiów albo podyplomowo, dostarcza elementarnej wiedzy psychologiczno-pedagogicznej i metodycznej, ale nie buduje świadomości, jak ważne w szkole jest wychowanie, ani nie kształtuje nawyku refleksji pedagogicznej. To, że w klasach od czwartej wzwyż uczy wielu światłych i dobrych pedagogów jest częściej zasługą ich własnego talentu i inteligencji, niż efektem zdobytego wykształcenia.
Obserwując zmiany, jakie zachodzą w społeczeństwie stale utwierdzam się w przekonaniu, że tradycyjna funkcja szkoły, jaką jest nauczanie, powinna zejść na drugi plan. Nie tylko dlatego, że internet jest pełen wiedzy. Przede wszystkim z powodu daleko większej niż kiedyś potrzeby zaspokojenia w szkole potrzeb emocjonalnych uczniów, w stosunku do poznawczych. To znak czasów; jeśli go nie odczytamy, rychło nie nastarczymy psychologów i psychiatrów. Dlatego utrzymywanie w klasach 4-8 szkoły podstawowej opisanego wyżej stanu rzeczy uważam za ogromny błąd.
Co jest moim zdaniem ważne? Przede wszystkim, żeby nauczycieli uczących daną klasę było mniej, a godzin prowadzonych przez nich zajęć więcej. Zamiast co najmniej dziesięciu w klasie czwartej, a jeszcze więcej w kolejnych, mogłoby to być nie więcej niż połowa tej liczby. Wykształcenie wyższe powinno w zasadzie wystarczać do nauczania na poziomie szkoły podstawowej, jeśli człowiek posiada też rozum i solidne przygotowanie pedagogiczne.
Już widzę oczami wyobraźni oburzenie za tak obrazoburcze stwierdzenie. Jak taki nauczyciel-ignorant mógłby rozbudzić pasję do przedmiotu, na którym się nie zna?! A co z beztalenciami matematycznymi, które jeszcze skuteczniej, niż czynią to obecnie specjalnie wykształceni specjaliści, będą szerzyć niewiedzę w zakresie królowej nauk i zabijać zamiłowanie do niej?! A co z metodyką nauczania, która jest różna dla różnych przedmiotów?! To ostatnie, to akurat trzecia prawda księdza Tischnera, zrodzona z partykularyzmów poszczególnych dyscyplin naukowych, ale niech tam… Więc deklaruję w tym miejscu uroczyście, że moja propozycja nie polega na gremialnym pogonieniu części specjalistów, ale jedynie na stworzeniu możliwości wykorzystania rozsianych po całym systemie pereł pedagogiki z większym pożytkiem dla uczniów w sferze emocjonalnej, niż szkodą w sferze poznawczej.
Dla wielbicieli uniwersyteckiego poziomu fizyki i chemii w klasach 7-8 gotów jestem na kompromis – proponowaną przeze mnie zmianę ograniczyć tylko do klas 4-6. Choć osobiście, wykształcony biolog, przez długie lata uczyłem chemii, jak mam prawo sądzić z całkiem przyzwoitym skutkiem. Zresztą każdy nauczyciel przyrody powinien bez kłopotu radzić sobie na poziomie szkoły podstawowej z każdym z czterech przedmiotów przyrodniczych. Szczególnie po odchudzeniu podstawy programowej, co niechybnie w końcu nastąpi.
Na pewno wielu spośród Was, Drodzy Czytelnicy nie przekonałem. Trudno. Ale zanim wrzucicie moją propozycję do szuflady podpisanej „Bzdura”, przeczytajcie jeszcze raz to, co napisałem wcześniej:
(…) tradycyjna funkcja szkoły, jaką jest nauczanie, powinna zejść na drugi plan. (…) Przede wszystkim z powodu daleko większej niż kiedyś potrzeby zaspokojenia w szkole potrzeb emocjonalnych uczniów, w stosunku do poznawczych. To znak czasów; jeśli go nie odczytamy, rychło nie nastarczymy psychologów i psychiatrów.
Z pokorą przyjmę natomiast wrzucenie tego tekstu do szuflady z napisem „Utopia”. Będzie sobie tam leżał z godnym towarzystwie wielu innych słusznych pomysłów na zmianę polskiej szkoły, które codziennie znajduję w internecie…
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
>> Fakty i mity o zmianach w szkole
>> Zmiana jest w naszej głowie