Jak pandemia pomogła niektórym szkołom we wkroczeniu w cyfrową nadświetlną i jakie były pierwsze kroki w budowaniu technologicznego wehikułu edukacyjnej zmiany – mówią Ewa Radanowicz i Oktawia Gorzeńska.
Bartłomiej Kuczyński: Co było pierwszym impulsem, motywacją do wprowadzania technologii do szkoły?
Oktawia Gorzeńska, ekspertka ds. innowacji: Kilka lat temu, gdy zostałam dyrektorką szkoły, zaczęliśmy zmieniać kulturę pracy, usprawniać organizację: chcieliśmy np. pokonać system, w którym jeden nauczyciel zbiera od wszystkich informacje, kiedy będą prowadzili kółka itp., spisuje je na kartce, przepisuje, poprawia błędy, trudzi się, a i tak niezadowolenie jest duże. Współdzielony dokument był dobrym rozwiązaniem. Wtedy korzystaliśmy jeszcze po prostu z dokumentów Google’a. Po pierwsze pokazało to, że taka praca wymaga mniej czasu, a po drugie – że każdy jest odpowiedzialny za siebie. Oczywiście mieliśmy też wpadki, w których ktoś skasował wszystkie dane i trzeba było sięgać głęboko do historii edycji… Drugim momentem był projekt Erasmus Mobilność kadry edukacyjnej. Jeździliśmy po różnych szkołach w Europie i podpatrywaliśmy, jak one wprowadzają technologie. Wtedy – jeszcze zanim pracowaliśmy jako Szkoła w chmurze i Flagowa szkoła Microsoft – zaczęliśmy wykorzystywać różne narzędzia cyfrowe, by angażować uczniów. Takie były nasze pierwsze kroki.
Ewa Radanowicz, ekspertka ds. innowacji i zmiany: Ja miałam inną historię, związaną z moją osobistą drogą. Gdy wiele lat temu, w roku 2000, szykowałam się do konkursu na dyrektora szkoły, potrzebowałam drugiej kwalifikacji (jestem po edukacji wczesnoszkolnej), która pozwoliłaby mi na pracę w gimnazjum lub zespole szkół. Jedyny grant z kuratorium to były studia podyplomowe z informatyki. Z ogromnym przerażeniem, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zgłosiłam się na te studia. To była droga przez mękę! Na szczęście miałam duże wsparcie męża i jakoś przebrnęłam. A na koniec napisałam pracę dyplomową o tym, jak gry komputerowe mogą wpływać na rozwój dziecka. I technologie pomogły mi zostać dyrektorem zespołu szkół.
Od zawsze szukam wszelkich możliwości, żeby ułatwić sobie pracę i wtedy mówię: „O! To mi może ułatwić pracę!”. Np. kiedyś, bardzo dawno temu, jadąc rowerem przez Puszczę Białowieską, pomyślałam, że mogę wszystkim założyć służbowe mejle, zamiast przekazywać papierowe dokumenty. Po wakacjach wprowadziłam to w życie. W 2007 r. spowodowało to bunt na pokładzie: jedna z nauczycielek wciąż przynosiła mi pliki na pendrivie. A ja konsekwentnie przyjmowałam tylko wiadomości przesłane emailem. Później pojawił się dziennik elektroniczny wprowadzony z dnia na dzień. Rzucaliśmy się na szerokie wody.
Jak wprowadzały Panie cyfrową zmianę w swoich szkołach?
ER: Miałam szczęście do nauczycieli, którzy sami mówili: „Chciałabym mieć w klasie tablicę interaktywną”. „A co to jest?” – pytałam wtedy. Byli i tacy, którzy są sprawni w technologiach i radzili, jaki kupić komputer, jakie oprogramowanie, jak stworzyć stronę szkoły. Technologia pojawiała się dlatego, że ludzie jej potrzebowali. Nikogo nie zmuszaliśmy do niczego poza niezbędnym minimum. Z czasem w szkole pojawiła się wspólna platforma, dużo działań w sieci.
Może nie powinnam o tym mówić, ale nie miałam nawet świadomości, jak niektórzy nauczyciele są zanurzeni w technologii! Gdy pojawił się COVID, zadzwoniłam do Oktawii i powiedziałam: „my w ogóle nie jesteśmy technologiczni”. Oktawia zrobiła nam inwentaryzację i okazało się, że mamy sporą grupę, która sobie dobrze radzi. Szkoła ma internet, WiFi, a trzy lata temu wspólnie z uczniami wpłynęłam na nauczycieli, by zaczęli stosować smartfony na lekcjach.
Gdy pojawiło się hybrydowe nauczanie i powiedziałam w pokoju nauczycielskim, że będziemy je stosować, to niektórzy próbowali zorganizować bunt, ale poszło dobrze. Taka jest nasza historia: jesteśmy technologiczni.
Jakiego to wymagało wsparcia nauczycieli?
OG: To była troska o czas i patrzenie, jak można się odciążyć. Chcieliśmy poprawiać komunikację, włączać uczniów, mocniej angażować. Od początku zadbaliśmy o „pogotowie cyfrowe”. Zgłosiło się do niego kilka osób – głównie językowców – którzy czuli się mocni w technologiach i wspierali innych na stałych dyżurach.
Z czasem uporządkowaliśmy ten system, tworząc jedną platformę i podstawowe wymagania, które każdy musi opanować: mejla sprawdzamy zawsze dwa razy dziennie i odpisujemy, nawet bardzo krótko. Była i ścieżka dla zaawansowanych, budowaliśmy eksperckość nauczycieli. Dziś to są wymiatacze, którzy dzielą się z innymi tym, co robią w sieci. Trzeba zróżnicować ścieżkę rozwoju, dać przestrzeń i usunąć się w cień, żeby ludzie mogli podziałać – a efekty będą naprawdę dobre.
ER: Wspieramy się inaczej niż u Oktawii. Na początku sama bałam się, że sobie nie poradzę. Dostałam zgodę na półtora etatu osób wspierających. Nauczyciele, pomagają w prowadzeniu dziennika elektronicznego, bibliotekarki poszukują nowości i informują nauczycieli o nowych materiałach, administrator pilnuje, by sprzęt był sprawny i aby był internet – bez niego jest jak bez powietrza! Sekretarz szkoły doskonale opanował tablice interaktywne, nauczyciel języka obcego prowadzi robotykę i druk 3D, a nauczycielka wczesnoszkolna robi teatr z technologiami. Cieszę się, jak oni wzajemnie, po ludzku sobie pomagają. W czasie zamknięcia szkoły nawet ci, którzy korzystali tylko z minimum, dogadywali się z innymi nauczycielami i prowadzili wspólne lekcje.
Technologie są częścią całego procesu edukacyjnego i wspierają relacje w szkole.
ER: My stosujemy technologię jako jedno z wielu narzędzi: pracujemy w ruchu, w działaniu, gotując, wyżywając się artystycznie. Cieszę się, że rozwijamy się technologicznie i wchodzimy na kolejne poziomy, ale bardziej uczymy się współpracy niż poznawania samych narzędzi. Sytuacja w COVID pokazała, że dobrze sobie z tym radzimy.
OG: Cyfrowa szkoła to nie jest technologia od samego wejścia. Ważna jest równowaga między kompetencjami cyfrowymi a rzeczami manualnymi, jak gotowanie czy sprawy społeczne. Istotny jest też moment, w którym uczniowie i nauczyciele stają się twórcami materiałów edukacyjnych. Nie jest dobrze, żeby tylko nauczyciel dostarczał „cyfrowych rozrywek”. Mamy teraz blogerów, youtuberów, uczniowie prowadzą fanpage’e czy quizy.
Jakie z Pań perspektywy były największe wyzwania w procesie cyfrowej zmiany w czasie pandemii i najważniejsze jej plusy dla uczniów i nauczycieli?
ER: Wyzwaniem jest na pewno infrastruktura. Dzieci przyjeżdżają do nas z 19 miejscowości i 5 miast. W niektórych miejscach nie było nawet internetu, w czasie pandemii to była duża trudność. Już wtedy mieliśmy hybrydę: od drukowania materiałów i dowożenia pod drzwi, przez połączenia słabej jakości łączem telefonicznym, aż po realną pracę online.
Wyzwaniem są też w naszym środowisku rodzice: często nie mają cyfrowych umiejętności. Musieliśmy czasem pojechać do domu i zorganizować miejsce pracy, poszukać miejsca, w którym jest zasięg, pokazać, jak z tego korzystać. Mamy bardzo dużo wsparcia psychologiczno-pedagogicznego dla całych rodzin. Przeniesienie tego do online’u też było trudne.
W naszej szkole stawiamy przede wszystkim na dobrostan, teraz pojawił się nowy aspekt: dobrostan cyfrowy. Zobaczyliśmy, że żyliśmy w chaosie cyfrowym, używaliśmy różnych narzędzi. Pomogli nam rodzice, których pytaliśmy, co nam wychodzi, a co trzeba by zmienić. W szkole rozpoczęła się dyskusja o tym, jak wejść na kolejny poziom wykorzystania technologii. Cała sytuacja pokazała mi, że nie ma innej drogi. Wcześniej to wiedziałam, a teraz w pełni zrozumiałam. Wchodzimy w kolejny etap. Narzędzia cyfrowe będą elementem lepszego dotarcia, większej personalizacji edukacji.
Pewnie żeby było ładnie i gładko, do publikacji powinnam powiedzieć, że cieszę się z nowych cyfrowych narzędzi, których się nauczyliśmy, ale nie powiem tak! Najbardziej cieszę się z relacji: że nie zatraciliśmy tego, co najważniejsze: dbania i troski o siebie nawzajem – nauczycieli, dzieci, rodziców. Dzieciaki bardzo współpracują ze sobą, pandemia to mocno uaktywniła.
OG: Jako praktyk pracuję z wieloma szkołami i dyrektorami. Widzę, że największym wyzwaniem jest przekonanie ludzi: pokazanie, że technologia to część życia, od której nie uciekniemy. Warto byłoby wykorzystać pozytywne doświadczenia lockdownu i przełamanie się wielu nauczycieli (dodajmy, że nie wszystkich), wyciągnąć wnioski. Musimy też pokazać, że technologie to narzędzie, że nie jesteśmy jej niewolnikami. Brakuje strategii myślenia o tym, zobaczenia celowości tego działania. Bezmyślne cyfryzowanie to wylanie dziecka z kąpielą.
Ale jest też dużo plusów: dyrektorzy zostawiają wiele elementów przymusowej zmiany, np. część rad pedagogicznych będzie odbywała się zdalnie, bo to oszczędność czasu. Wiele szkół zapanowało nad chaosem i wybrało jedną wspólną platformę. Ważna jest personalizacja: dyrektorzy odkryli niektórych nauczycieli, a wielu rodziców mówiło, że przy zrównoważonym modelu zdalnym uczniowie czuli się bardzo dobrze i pokazali się z innej strony.
ER: Dodam, że pandemia pokazała nauczycielom i dyrektorom, że w szkole są tacy, którzy nie odnajdowali się w stacjonarnej rzeczywistości, a wirtualnej rozkwitli – i odwrotnie. To megaważna informacja – czy ludzie zdają sobie z tego sprawę? Dlaczego tak się stało i w jakim kierunku szkoła powinna rozwijać kompetencje dzieci? Marzy mi się sytuacja, w której z takich sytuacji wyciągniemy wnioski do dalszego rozwoju. Czasem chodzi o kompetencje okołotechnologiczne: komunikacji, współpracy, prezentacji.
Mój wniosek? Zarządzajmy wiedzą, uczmy się ją wykorzystywać, a kształtujmy kompetencje, bo nie wiemy, w jakich sytuacjach będą nam jeszcze potrzebne.
OG: Wykorzystajmy moment zmiany, żeby zredefiniować to, co robimy, żeby zobaczyć, czego potrzebują uczniowie. Nie okopujmy się, nie narzekajmy, tylko wykorzystajmy tę sytuację, by lepiej przygotowywać siebie i dzieci na kolejne wyzwania.
Rozmawiał Bartłomiej Kuczyński z Fundacji Orange. Artykuł ukazał się w publikacji podsumowującej konferencję Edukacja jutra, zorganizowaną przez Fundację Orange i na stronie Fundacji Orange.