Mówi się, że nauczyciele rozpoczynający pracę nie są przygotowani do zawodu i najchętniej wini się za to uczelnię. Problem jest jednak głębszy. Nawet najlepsze studia nie spowodują, że ich absolwent będzie od razu świetnym pedagogiem. Na to składa się wiele czynników, niebedących przedmiotem studiów, jak choćby samokrytycyzm i życzliwość kolegów z grona.
Ewa nie posiadała się z radości, kiedy jedna ze szkół, do których złożyła swoje CV, zaproponowała jej pracę od września. Czuła się, jakby wygrała los na loterii, ostatecznie po studiach szukała pracy tylko niecały rok. Od gimnazjum wolałaby wprawdzie liceum, ale i tak nie miała na co narzekać, jej koleżanki ze studiów pracowały jako kelnerki, telemarketerki lub opiekunki do dzieci. Schody zaczęły się podczas pierwszej rady pedagogicznej. Miała dostać wychowawstwo 2. klasy, przez którą, jak się nieoficjalnie dowiedziała, poszła na roczny urlop zdrowotny polonistka, którą miała zastępować.
Okazało się też, że opiekunka stażu jest na dwutygodniowym zwolnieniu (ktoś „życzliwy” powiedział jej, że nikt inny nie chciał się tego podjąć) i przez ten czas musi radzić sobie sama. Z rozkładem materiału, napisaniem planu rozwoju zawodowego, programu wychowawczego, planu nauczania, planu wynikowego… Nie miała bladego pojęcia, jak to zrobić. I czym się różni program od planu. A wszystko do oddania za tydzień. Była załamana.
Dyrektorka poleciła też na pierwszych zajęciach zapoznać uczniów z wymaganiami edukacyjnymi – Ewa nie wiedziała, czy ma je sama ułożyć, czy szkoła ustala je odgórnie. Wszyscy to wiedzieli, tylko nie ona. I wielu innych rzeczy też nie wiedziała. Próbowała zapytać o coś siedzącą obok koleżankę z grona, ale ta zmierzyła ją niechętnym spojrzeniem i westchnęła „Boże, czego was na tych studiach uczą!” Dodała coś jeszcze o niesamodzielności, o tym, że każdy te dokumenty przygotowuje sam i żeby nie liczyła na gotowce. Ewie chodziło tylko o jakąś wskazówkę, wzór, coś, na czym mogłaby się oprzeć, ale więcej już nie miała odwagi pytać.
Po pierwszym dniu pracy do domu wróciła z płaczem i… z tak obolałym gardłem, że nie mogła powiedzieć słowa. A miała tylko 3 lekcje. Na każdej z nich usiłowała przekrzyczeć gadających, chichoczących, nie przejmujących się jej obecnością uczniów. Nie wiedziała, co robić, kiedy nie chcieli słuchać o żadnych wymaganiach, zainteresowali się tylko tym, ile razy można być nieprzygotowanym i czy będą niezapowiadane kartkówki. Już wiedziała, że wstęp był fatalny. Tak bardzo cieszyła się z tej wymarzonej pracy, a tu może się okazać, że nie nadaje się na nauczyciela.
Dziś, rozpoczynając trzeci rok pracy nauczycielskiej, Ewa przyznaje, że początek był koszmarny. Została rzucona na głęboką wodę, nie mając pojęcia o bardzo wielu sprawach, nie tylko organizacyjnych, ale przede wszystkim związanych z dyscypliną w klasie. Na żadnych zajęciach ze specjalizacji nauczycielskiej nie było o tym ani słowa. Najwyżej, że młodzież gimnazjalna jest trudna, że okres dojrzewania, buntu itd. Ale co z tym robić, jak sobie radzić, czego się spodziewać? Nic. Opiekunka stażu zajęła się nią dopiero po prawie 4 tygodniach nieobecności. Ale i tak nie miała dla niej zbyt dużo czasu, bo musiała nadrabiać zaległości w swoich klasach. Przedtem nikt nie chciał jej pomóc. Dyrektorka nie miała czasu, dodawała jej tylko nowe obowiązki i wymagała terminowości. Z grona nikt do niej nie podszedł, nie zapytał, czy nie potrzebuje pomocy. Największą pomoc uzyskała na nauczycielskim forum internetowym. Twierdzi, że chyba tylko dzięki niemu wtedy przetrwała.
Adept ma prawo nie umieć
Powszechnie narzeka się na kształcenie przyszłych nauczycieli, uznając, że studia nie przygotowują do zawodu, nie weryfikują kandydatów, nie uczą praktycznych, a niezbędnych przedmiotów, że programy przeładowane są wiedzą teoretyczną, często niepotrzebną, w niewielkim stopniu odnoszą się do rzeczywistości szkolnej i nie zapewniają wystarczającej ilości zajęć praktycznych. Jeden z cięższych zarzutów odnosi się do tego, że nauczycieli kształcą ci, którzy nigdy sami nie uczyli w szkole i nie znają jej realiów. Trzeba jednak dodać, że podobne skargi dotyczą przygotowania zawodowego w ogóle, od poziomu zawodówki po wyższe studia.
System kształcenia zarówno nauczycieli, jak i pracowników wielu innych zawodów można byłoby i zapewne trzeba udoskonalić, ale to nie rozwiąże sprawy. Adeptom zawodu, w tym nauczycielom, żeby być dobrym pracownikiem, zwyczajnie brakuje doświadczenia, na które składa się nie tylko prosty staż pracy, ale też określona wiedza i umiejętności, których nie da się nabyć inaczej, niż tylko pracując.
Na absolwentów narzekają przede wszystkim pracodawcy, twierdząc, że aby nowego pracownika przygotować do właściwego wykonywania swoich obowiązków, muszą poświęcić mu około roku, inwestując w dodatkowe szkolenia i powoli wprowadzając w zawód. Pracodawcy, zwłaszcza prywatni, zmuszeni są do tego, żeby o młodych pracowników dbać samemu. A to odznacza dodatkowe koszty i spowolnienie pracy. Wielu więc denerwuje się i zżyma na szkoły, studia, dzisiejszą młodzież, część też woli zatrudnić pracownika bez wykształcenia, jako ucznia (tam, gdzie nie ma wymogów formalnych) i samemu go wyszkolić.
O ile łatwiej by było – zarówno pracownikom, jak i pracodawcom – przyjąć, że pierwszy rok pracy każdej osoby rozpoczynającej karierę zawodową to jeszcze nauka, dostosowywanie się. I że należy i warto młodym pomóc. Nie przez narzucanie od pierwszego dnia 100 procent obowiązków i wymaganie perfekcyjnego wywiązywania się z nich, co często kończy się porażką. Raczej przez rodzaj terminowania, czyli pozwolenie na przyglądanie się pracy mistrza i powolne wprowadzanie w rolę pracownika. Oczywiście, to jest nie tylko czasochłonne, ale też wymaga rozwiązania kwestii finansowej. Zatrudniony pracownik chciałby mieć normalną płacę, a trudno – zwłaszcza prywatnemu pracodawcy – płacić mu za to, że się uczy i nie „wypracowuje 100 proc. normy”. Ponadto odpowiednio wynagradzany powinien być też starszy, doświadczony pracownik, który wprowadza młodego w tajniki zawodu.
W przypadku nauczycieli istnieje wprawdzie forma stażu, odbywanego w pierwszym roku pracy, wydaje się jednak, że jest ona mocno niedoskonała. Przede wszystkim młody pracownik od razu obarczony jest wszystkimi nauczycielskimi obowiązkami, z pełną odpowiedzialnością za powierzonych uczniów na czele. A przecież nawet najlepsze studia i najsolidniej odbyte praktyki nie przygotują go do bardzo wielu sytuacji szkolnych, z którymi ciężko będzie mu sobie poradzić.
Kto na tym traci? Oczywiście uczniowie, bo to na nich stażysta się uczy: eksperymentuje z różnymi metodami i formami pracy, utrzymania dyscypliny, organizacją czasu i bardzo wieloma innymi. Na nich wypracowuje formy relacji z uczniami, powoli przekonuje się, co jest lepsze: bycie kumplem czy kosą, życzliwym czy wymagającym, stosowanie kar czy pochwał itd.
Oczywiście każdy musi się tego nauczyć, ale dlaczego za każdym razem początkujący nauczyciel musi to robić na własnych błędach? A jeśli popełni ich sporo w konkretnej klasie, ciężko później je naprawić. Opiekun stażu nie jest z nim na wszystkich lekcjach, nie wskaże ani nie skoryguje niewłaściwych działań, zachowań. Nieudanej lekcji nie da się podrzeć i wyrzucić do kosza, żeby zacząć jeszcze raz.
(Koniec cz. I, źródło: O szkole.pl)