Wrócę dzisiaj myślą do dwóch niedawnych, wakacyjnych wpisów na blogu „Wokół szkoły”, poświęconych nauczycielom. W pierwszym („Ostatni zgasi światło”) starałem się pokazać, jak wygląda oświatowa rzeczywistość z punktu widzenia szeregowych robotników winnicy pańskiej. Obraz wyszedł niewesoły, a kolejne miesiące pokazały, że jeśli chodzi o główną myśl – problem odpływu ludzi z zawodu, wcale nie został przerysowany. Nauczycieli brakuje coraz bardziej. Tendencja wydaje się trwała i dlatego moja konkluzja z owego artykułu, że „na razie trzeba pilnie ruszyć głową, by za kilka lat ostatni nauczyciele nie odeszli na emeryturę, gasząc światło w swoich szkołach”, pozostaje ze wszech miar aktualna.
W kolejnym wpisie („Odrażający, brudni, źli”) kusiłem się o wyjaśnienie, dlaczego nauczyciele są coraz gorzej odbierani w społeczeństwie, a prestiż ich zawodu, przyznajmy, że zawsze niezbyt wysoki, teraz szoruje po dnie. Składają się na to rozliczne przyczyny, zarówno od nauczycieli niezależne, jak te, których źródło tkwi w nich samych. Jest to bowiem grupa zawodowa bardzo liczna i zróżnicowana, a materia jej pracy – wyjątkowo trudna do obiektywnej oceny. Poza tym, przyznajmy uczciwie, nauczyciel, to nie tylko zawód, ale i stan umysłu. Bywa, że irytujący. Ten z kolei artykuł zakończyłem deklaracją, że „przede mną pozostaje dopełnienie nauczycielskiego tryptyku artykułem, w którym znajdą się sugestie na przyszłość, wypływające z dotychczasowych rozważań”. I jakkolwiek w kolejnych miesiącach wciągnęły mnie inne, bieżące tematy, poczucie obowiązku publicysty wymaga, by w podjętych rozważaniach postawić kropkę nad „i”. Co właśnie zamierzam uczynić.
Zacznę krótko i dobitnie – w dającej się przewidzieć przyszłości lepiej nie będzie! Zarówno w oświacie w ogóle, jak z nauczycielami w szczególności. Nie tylko dlatego, że trwa fatalna reforma, ministerstwem rządzi funkcjonariuszka partyjna (to akurat nie nowość), a środowisko oświatowe jest jak zawsze podzielone. Również nie dlatego, że trudno sobie wyobrazić radykalne zwiększenie wynagrodzeń. Musiałyby to być naprawdę duże pieniądze, żeby zrównoważyć stres i poczucie beznadziei, jakie królują obecnie w placówkach oświatowych. Prawdziwym problemem jest brak perspektyw.
Cóż dzisiaj mamy, tak w telegraficznym skrócie? Tu brak chętnych do pracy, tam nauczycieli zszywających etaty z kilku szkół. Naukę na zmiany w części placówek, a wpół puste budynki w innych. Przeładowaną podstawę programową i perspektywę kumulacji roczników u wrót liceów ogólnokształcących. Zbyt dużo prac domowych, zbyt ciężkie tornistry, zbyt czerwone długopisy, którymi nauczyciele wciąż wytykają uczniom błędy. Wszechobecny brak czasu na cokolwiek poza „realizacją” programu. Dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, którym odmawia się prawa do indywidualnej nauki w szkole. Paragrafy, po które coraz częściej sięgają rodzice w swoich kontaktach z nauczycielami, i za którymi chowają się nauczyciele w świadomości, że w każdej chwili mogą dostać po głowie, jak nie od rodziców, to od dyrekcji albo w internecie od rzeszy mniej lub bardziej anonimowych komentatorów. Milion fantastycznych porad, jak trzeba pracować ze współczesnymi uczniami – stosować nowoczesne technologie, pozwalać robić błędy, być wyrozumiałym, ale stanowczym, ciepłym, ale wymagającym, rozwijać talenty, wspierać, nie dopuszczając myśli, że ktokolwiek z wychowanków może być po prostu źle wychowany, leniwy, niezdolny albo pozbawiony aspiracji – bo wszystkim tym defektom dobry pedagog powinien niezawodnie wyjść naprzeciw. Do tego dyrektorów tak obłożnych prawnymi zobowiązaniami, że na każdego z nich da się znaleźć paragraf z tytułu jakiegoś zaniechania, obarczanych coraz to kolejnymi obowiązkami, bez czasu i funduszy na ich realizację. Fatalnie pomyślany system oceny pracy nauczycieli i przedłużoną właśnie ścieżkę ich awansu zawodowego, co raczej nie przełoży się pozytywnie na jakość pracy, za to na pewno negatywnie wpłynie na przeciętną wysokość zarobków. No i nie zapominajmy o braku świadomości, czy kształcimy młode pokolenie dobrze, bo wyniki PISA, bo międzynarodowe sukcesy olimpijczyków, czy też może fatalnie, bo na poziom rozpoczynających studia gremialnie narzeka środowisko akademickie…
Wspomniałem o braku perspektyw. W istocie stopień zapętlenia oświatowej materii jest tak wielki, że nie starcza wyobraźni, co konkretnie można by zrobić tu i teraz dla poprawy sytuacji. Nie sądzę, by ktokolwiek postawiony na miejscu pani minister Zalewskiej, nawet wyposażony w takie przymioty, jak wiedza, uczciwość i wyobraźnia, był w stanie uzdrowić obecną sytuację. Zdecydowanie – nie ma perspektywy przybycia jeźdźca na białym koniu, który wybawi nas wszystkich: uczniów, rodziców i nauczycieli. A skoro tak, pozostaje tylko jedna droga.
Od dziesięcioleci przywykliśmy, że wszelkie zmiany w polskiej oświacie mają charakter odgórny, z reguły połączony z jakąś modyfikacją jej struktury, bo edukacja jest powszechnie uważana za sprawę wagi państwowej. Tak było za Jędrzejewiczów, tak usiłowano wprowadzić „dziesięciolatkę”, następnie ustanowiono gimnazja, by teraz je wreszcie likwidować. Każdej reformie towarzyszy oczywiście szereg pomniejszych manipulacji, a to programem nauczania lub podstawą programową, a to kryteriami przyjęć do szkół wyższego poziomu, organizacją matury etc. Zawsze są to jednak pomysły powstałe na szczytach władzy, a następnie zesłane w dół do realizacji. Pamiętam wszakże sytuację, którą można by uznać za odstępstwo od tej reguły. Początek lat dziewięćdziesiątych, czasy, gdy powstawały szkoły niepubliczne. Poluzowanie gorsetu, czego wyrazem było m.in. wprowadzenie tzw. minimum programowego. Autentyczna szansa tworzenia w szkole czegoś po swojemu. Zmiana może nie rewolucyjna, ale skutecznie zachęcająca do działania, które szybko przeniosło się też na szkoły publiczne. Mało kto o tym dzisiaj pamięta, ale w środowisku nauczycielskim tuż przed reformą Handke’go był naprawdę ogromny entuzjazm i gotowość na zmiany. Inna sprawa, że ten potencjał nie został wykorzystany.
Zarówno dobre doświadczenie łagodnego przejścia od szkoły schyłku PRL-u do szkoły lat dziewięćdziesiątych, jak analiza obecnej sytuacji podpowiadają mi, że jedyną drogą, dającą szansę stopniowej poprawy kondycji polskiej edukacji jest otwarcie pola dla oddolnej inicjatywy. Czyli działanie odwrotne do wprowadzanej obecnie w życie przez minister Zalewską drobiazgowej kodyfikacji i biurokratyzacji wszelkiej aktywności szkolnej. W takim postulowanym przeze mnie i wymarzonym systemie najważniejszym elementem byłaby szkoła, albo szerzej – placówka oświatowa.
Znam cały szereg szkół, które uważam za dobre. Łączy je wszystkie posiadanie na czele wyjątkowej osoby – dyrektorki lub dyrektora. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek z tego szacownego grona posiadał koncepcję możliwą do zastosowania w całym systemie. System zresztą tego nie potrzebuje, potrzebuje natomiast jak największej liczby unikalnych placówek, z różnych względów zasługujących na miano dobrych, zdolnych stanowić inspirację dla większego grona ludzi.
Nie jestem rzecznikiem skrajnej autonomii – uważam, że państwo musi określać warunki brzegowe funkcjonowania swoich instytucji. W szkolnictwie zaliczam do nich podstawę programową, ale taką rzeczywistą podstawę, wskazującą najważniejsze cele edukacji i określającą minimum wiedzy, umiejętności i kompetencji, jakie powinny stać się udziałem każdego ucznia. Tak rozumiana podstawa nie powinna ograniczać się tylko do treści i umiejętności związanych z przedmiotami nauczania, ale także obejmować sferę kompetencji społecznych. Równocześnie nie powinna absorbować więcej niż połowy nakładu wysiłku uczniów i nauczycieli, pozostawiając czas na realizację wielu własnych, lokalnych pomysłów.
W ślad za podstawą programową powinien iść kalendarz roku szkolnego oraz ramowy plan nauczania, czyli wykaz zajęć, które powinny odbywać się w każdej szkole określonego typu. Mniej więcej 20 lekcji w tygodniu. Do tego pokaźny margines od 4 do 12 godzin pozostawiony do uznania placówki. Chwilowo mówi się o takich lekcjach „do dyspozycji dyrektora”, ale ich oferta powinna powstawać na styku kompetencji organu prowadzącego, rady pedagogicznej i przedstawicielstwa rodziców. Nie bez opinii uczniów, nawet w szkole podstawowej.
Warunki brzegowe są określone również przez wymagania egzaminacyjne. Nie jestem zwolennikiem zewnętrznych egzaminów, ale potrafię zrozumieć argumenty za ich utrzymaniem, byle tylko na bazie starannie opracowanych, zwięzłych sylabusów, a nie grubej jak biblia podstawy programowej. A jeśli już będą, to obowiązujący obecnie pomysł, by po klasie ósmej przeprowadzać egzamin z matematyki, języka polskiego i języka obcego oraz jednego wybranego przedmiotu nauczania, wydaje mi się całkiem do przyjęcia. Domeną państwa musi być też określanie ram kwalifikacji zawodowych oraz wymagań maturalnych, jak również sposobu kształcenia nauczycieli. Czy także kryteriów ich awansu zawodowego? Być może, ale raczej w sposób przypominający dawne stopnie specjalizacji, aniżeli obecne szczebelki biurokratycznej kariery.
Wszystko inne powinno być regulowane na poziomie lokalnym. Już sam ten pomysł może się wydać rewolucyjny i… ryzykowny. Bo któż zabroni lokalnym decydentom utworzenia w szkole podstawowej klas czterdziestoosobowych, jeśli zabraknie odgórnego ograniczenia liczby uczniów, na przykład, do dwudziestu sześciu? Albo zatrudnienia nauczycieli na ośmiogodzinny dzień pracy, gdy zabraknie wymiarów godzin zapisanych w ustawie? Dlatego moją propozycję proszę potraktować w sposób szkicowy, a wszelkie działania polityczne należałoby poprzedzić sumienną analizą obecnego stanu prawnego, pod kątem przepisów niepotrzebnie ograniczających swobodę działania placówek oświatowych. Nie mam bowiem żadnych wątpliwości, że oświata jest przeregulowana.
Jak miałaby działać wymarzona przeze mnie szkoła? Aby odpowiedzieć na to pytanie trzeba uprzednio zdać sobie sprawę, że młodzi ludzie spędzają w tej instytucji 11-12 najpiękniejszych lat swojego życia, a w każdym roku dobrze ponad tysiąc godzin. Nie będzie żadną przesadą stwierdzenie, że społeczność szkolna wywiera ogromny wpływ na ich życie, także przyszłe, czy nam się to podoba, czy nie!
Powszechnie oczekuje się od szkoły, że przekaże uczniom określony zasób wiedzy i umiejętności; czasem wspomina się też o postawach, choć te, po części przynajmniej, kształtują się mimochodem. Nie wolno zapominać, że tradycyjnie dziecko idzie do szkoły „po naukę”, ale w istocie przede wszystkim po bagaż doświadczeń życiowych. Chciałoby się, żeby były one jak najlepsze, ale nie jest to takie proste, bowiem ze wszystkich instytucji społecznych szkoła w największym chyba stopniu przypomina… więzienie.
Pobyt w szkole jest obowiązkiem egzekwowanym przez prawo. Młodzi ludzie arbitralnie łączeni są w grupy, w których podstawowym, a często jedynym kryterium doboru jest wiek, zaś dokonany podział funkcjonuje przez długie lata – niezależnie od różnej przecież dynamiki relacji wewnątrzgrupowych. Struktura społeczna szkoły ma układ hierarchiczny. Na szczycie piramidy stoi dyrektor, niżej znajdują się nauczyciele (strażnicy), zaś na samym dole uczniowie (więźniowie). Tak jak w więzieniu strażnicy, tak w szkole nauczyciele mają za zadanie nadzorować uczniów, ponosząc odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo i prawidłowe zachowanie. Na straży oczekiwanych relacji międzyludzkich stoją starannie zredagowane regulaminy.
Życie społeczne szkoły odbywa się w ściśle określonych interwałach czasowych, od dzwonka do dzwonka, bez względu na indywidualne potrzeby jego uczestników. Dominują lekcje, czyli zajęcia uczniów z nauczycielami, przebiegające według zatwierdzonych przez dyrekcję programów/schematów działania, zwanego nauczaniem. Okresy swobody – przerwy międzylekcyjne, zazwyczaj trwają krótko, w granicach dziesięciu minut, czyli tyle czasu, ile potrzeba, by dokonać w klasie zmiany nauczyciela. Słowo swoboda jest zresztą użyte tutaj mocno na wyrost, bowiem aktywność uczniów podczas przerw jest również poddana nadzorowi.
Paralelę szkoły i więzienia można by ciągnąć długo. Dość jednak na tym, że w takich „więziennych” warunkach przyszłość naszego narodu trawi lwią część najpiękniejszych lat swojego życia. Zakrawa przy tym na paradoks, że tak zorganizowana szkoła, przynajmniej w sferze często spotykanych deklaracji, służy wychowaniu młodych ludzi do… wolności, demokracji, aktywnego uczestnictwa w życiu społecznym etc. Trudno o lepszy przykład niespójności celów i metod.
Chciałoby się stworzyć możliwość odejścia od opisanego tutaj reżimu. Podstawą funkcjonowania szkoły powinna być jej koncepcja programowa, z którą – opracowaną samodzielnie lub w zespole – winien stawać do konkursu każdy kandydat na dyrektora. A w niej wszystko, co o pomyśle na daną placówkę powinien wiedzieć organ prowadzący, rodzice, nauczyciele, uczniowie. Oczywiście nie ma potrzeby wyważania otwartych drzwi i kandydaci w kolejnych konkursach mogą również proponować kontynuację, choć najlepiej z jakimiś autorskimi uzupełnieniami.
W koncepcji programowej powinno zostać opisane, w jaki sposób szkoła będzie wykorzystywać posiadany zakres autonomii, np. jakie zajęcia oferować poza obowiązkowymi, w jaki sposób działać na rzecz środowiska lokalnego; jak będzie zorganizowana praca na co dzień, a jakie modyfikacje tej organizacji będzie się wprowadzać w różnych sytuacjach. Nie widzę przeciwwskazań, aby państwo oferowało jakąś uniwersalną koncepcję szkoły określonego typu, do wykorzystania lub zaadaptowania wszędzie tam, gdzie początkowo zabraknie własnego pomysłu. Powszechna autonomia nie musi bowiem oznaczać, że nagle wszędzie objawią się geniusze pedagogiki. Ale przynajmniej stworzy im taką szansę. Ale z drugiej strony – oryginalne szkoły już istnieją, nawet w obecnych warunkach. Niektóre mogą inspirować całościową koncepcją, inne tylko pewnymi ciekawymi, oryginalnymi rozwiązaniami.
W swoich publikacjach nie raz apelowałem do polityków, żeby na poważnie podjęli problemy edukacji, bo ich znaczenie dla całego społeczeństwa, nie mówiąc już o elektoracie, jest olbrzymie. No i doczekałem się takiej nieśmiałej próby ze strony Platformy Obywatelskiej. Nieśmiałej, bo deklaracja programowa „Edukacja jest priorytetem!” nie trafiła, jak dotąd, na billboardy i do czołówki doniesień medialnych, ale przynajmniej jest; można na niej zawiesić wzrok. Poniżej przytaczam trzy z siedmiu tworzących ją haseł. Wybrałem te, które są mi najbliższe, choć pozwalam sobie opatrzyć je również krótkim komentarzem.
Proponujemy demokratyczną szkołę, w której decyzje podejmują wspólnie nauczyciele, rodzice, samorządowcy (w ponadpodstawowych tez uczniowie).
A może: decyzje strategiczne podejmują wspólnie nauczyciele, rodzice, samorządowcy, uczniowie (dlaczego nie we wszystkich typach szkół?!), a wprowadza je w życie dyrekcja we współpracy z innymi organami szkoły?
Szkoła świadczy pełną usługę edukacyjną: opiekę, edukację, żywienie, sport, rozwijanie talentów i zainteresowań, wyrównywanie szans, wychowanie - pracując nawet 9-10 godz. dziennie.
A może: szkoła stanowi środowisko rozwoju młodego człowieka, zapewniając opiekę, edukację, żywienie, sport, rozwijanie talentów i zainteresowań, wyrównywanie szans, wychowanie - pracując nawet 9-10 godz. dziennie?
Odsuniemy polityków od decydowania o tym, czego uczą się dzieci w szkołach. Powołamy nową Komisję Edukacji Narodowej, złożoną z ekspertów rekomendowanych przez uczelnie, środowiska edukacyjne, organizacje pozarządowe. KEN będzie odpowiedzialna za tworzenie programów nauczania, potem za ich monitorowanie. Sprawozdanie składać będzie przed Sejmem.
A może owa KEN (świetny pomysł, dlaczego nie wprowadziliście go wcześniej, będąc u władzy?!) nie będzie jednak tworzyć programów nauczania, a jedynie podstawy programowe i wymagania egzaminacyjne? Wtedy coś z autonomii kapnie tym demokratycznym szkołom…
Boże, jak ja chciałbym wierzyć, że te deklaracje są warte więcej, niż krzem, w którym je zapisano…!
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.
Przeczytaj także dwa wcześniejsze artykuły Autora:
- Odrażający, brudni, źli (24.07.2018)
- Ostatni zgasi światło (5.07.2018)