Spektakularny sukces akcji protestacyjnej policjantów, którzy w tygodniu poprzedzającym Święto Niepodległości powszechnie padli ofiarami epidemii, ochrzczonej przez lud imieniem psiej grypy, rozbudził apetyty wśród innych grup zawodowych budżetówki, w tym także nauczycieli. Nic dziwnego, podwyżki wywalczone przez stróżów porządku publicznego, 650 złotych do pensji od stycznia 2019 roku i kolejne 500 złotych rok później, miały prawo zrobić wrażenie na tych, którym minister Zalewska przydzieliła w tym roku średnio mniej niż 200 złotych i zapowiedziała podobnie hojny zastrzyk gotówki w roku następnym, zabierając przy tym dla równowagi część dotychczasowych dodatków do pensji. Natychmiast pojawiły się bojowe propozycje, by pójść śladem policjantów i (wreszcie) skutecznie zawalczyć o swoje.
Nastroje wśród nauczycieli w ogóle są fatalne, z przyczyn nie tylko finansowych, więc myśl o podjęciu protestu zyskała spory oddźwięk w środowisku. Wychodząc temu naprzeciw Związek Nauczycielstwa Polskiego opublikował w internecie ankietę, chcąc dowiedzieć się, w jakiej formie protestu byliby skłonni wziąć udział pracownicy oświaty.
Pierwsza możliwość, to akcja „podobna do protestu policjantów przed egzaminami i maturami”. Czyli, jak należy się domyślać, gremialne pójście nauczycieli na zwolnienia lekarskie, w kwietniu lub w maju. Moim zdaniem, pomysł tyleż kuszący, co nie rokujący sukcesu. Policjanci po mistrzowsku wykorzystali sytuację, w której władze, zagrożone brakiem wystarczających sił porządkowych do ochrony uroczystości jubileuszowych, mając na karku widmo wymykającej się spod kontroli manifestacji narodowców, były gotowe na wszelkie ustępstwa. W porównaniu do tego przebieg matur i innych egzaminów nie ma dla rządzących żadnego znaczenia.
Trzeba też pamiętać, że wielu nauczycieli łączy silna więź emocjonalna z podopiecznymi, nie mająca analogii w przypadku policjantów. Przyznam uczciwie, że sam z tego powodu prawdopodobnie nie zdecydowałbym się na zakłócenie przebiegu egzaminów, bowiem uderzyłoby to bezpośrednio w moich uczniów, z którymi pracuję od wielu lat. I nie sądzę, żebym był w takim podejściu do sprawy odosobniony.
Zbliżoną propozycją jest „nieprzystąpienie do sprawdzania matur i egzaminów”. Tyle tylko, że ta możliwość dotyczy jedynie egzaminatorów, którzy musieliby – każdy indywidualnie – zrezygnować z przyjęcia zlecenia owej pracy i związanego z tym dodatkowego zarobku. Takie poświęcenie stosunkowo niewielkiej grupy ludzi na rzecz całego środowiska, odbywające się, siłą rzeczy, w sposób mało widoczny dla społeczeństwa, choć teoretycznie możliwe, w praktyce nie wydaje się realne.
Jeśli chodzi o trzecią z kolei propozycję – strajku ogólnopolskiego, to powszechnie wiadomo, że łatwiej znaleźć kwiat paproci, niż doczekać się solidarnego działania całego środowiska oświatowego. Trudno wyobrazić sobie powodzenie szeroko zakrojonej akcji protestacyjnej bez współdziałania ZNP i nauczycielskiej „Solidarności”. Tymczasem obie te organizacje nie dogadały się ostatnio nawet w sprawie wspólnej manifestacji przed gmachem Ministerstwa Edukacji Narodowej. Możliwość ich współpracy przy organizacji strajku można spokojnie umieścić w sferze political fiction. A oddolnej i zarazem powszechnej inicjatywy w tym względzie, bez wsparcia organizacyjnego ze strony struktur związkowych, też raczej trudno oczekiwać.
Zupełnie nie widzę sensu kolejnej propozycji z ankiety ZNP – strajku lokalnego. Lokalnie można próbować rozstrzygnąć jedynie lokalne problemy. Akcja strajkowa w pojedynczych placówkach nie przełoży się na zmiany w skali całego państwa. Nie mówiąc już o trudnym do wyobrażenia sposobie znalezienia desperatów gotowych podjąć takie działanie kosztem własnych uczniów, a w imieniu całego środowiska oświatowego, w którym poczucie solidarności jest bardzo niewielkie. Ta możliwość znalazła się w ankiecie chyba tylko z braku innych pomysłów.
Dużo lepiej brzmi propozycja strajku włoskiego. Niestety, przestrzeganie różnych procedur, szczególnie biurokratycznych, jest w placówkach oświatowych na tyle powszechne, że wzmożenie tego procederu nie rokuje jakiegoś spektakularnego efektu. Jeśli ktoś zauważyłby ten strajk, to przede wszystkim uczniowie, być może dyrektorzy szkół i rodzice, ale raczej na pewno nie rządzący. Chyba, że ktoś ma jakiś świetny pomysł w tym względzie, który mnie zupełnie nie przychodzi do głowy…
Kolejna opcja – „nie będę protestować” – jasna, prosta i dla wielu nauczycieli… oczywista. Nie – bo to uderzy w dzieci, nie – bo to nic nie da, nie – bo już i tak planuję zmianę zawodu… Albo, tak jak w moim przypadku, pracownika STO na Bemowie, nie – bo pracodawca traktuje mnie uczciwie i odpowiednio docenia moją pracę. Oczywiście w tym ostatnim przypadku osobiście skłonny byłbym przyłączyć się do ogólnopolskiego protestu ze względów solidarnościowych, ale pewnie łatwiej by mi było z przekonaniem, że w całej akcji chodzi nie tylko o pieniądze. Niestety, obserwacja działań nauczycielskich związków zawodowych takiego przekonania nie wzbudza.
Ankietę ZNP kończy miejsce na wpisanie własnych propozycji. W nie więcej niż stu znakach. Ad hoc przychodzi mi na myśl: głodówka albo budowa miasteczka namiotowego obok MEN, w obu przypadkach koniecznie na oczach kamer, najlepiej z panami: Broniarzem i Proksą w rolach głównych. I wątpliwość, czy społeczeństwo byłoby skłonne zwrócić uwagę i przejąć się takim poświęceniem. Co do pełnej obojętności ze strony rządu nie mam żadnej wątpliwości – doświadczenie protestu niepełnosprawnych w Sejmie trudno uznać w tej kwestii za źródło optymizmu.
W ten sposób dotarłem do końca ankiety, która niestety, nie porwała mnie swoimi propozycjami. Piszę to ze smutkiem, bo uważam, że jakiś ruch powszechnego społecznego protestu w kwestii jakości systemu edukacji, nie tylko zarobków nauczycieli, jest niezwykle potrzebny. Nie chciałbym jednak ograniczyć się w tym miejscu tylko do recenzji. Zaproponuję własny pomysł, odbiegający jednak od schematu akcji protestacyjnej. Może ktoś przekaże pod adres ZNP...?
Szczęśliwie, tu mogę wykorzystać więcej niż sto znaków.
* * *
W rozmaitych dyskusjach dotyczących zmian w systemie edukacji często pojawia się kwestia podstawy programowej. Dokumentu w swoim obecnym wydaniu przygotowanego w ekspresowym tempie, po partyzancku, stworzonego przez przypadkową grupę ludzi, których tożsamość ministerstwo wstydliwie ukrywało tak długo, jak się dało. Dokumentu, którego formę i zawartość skrytykowało wielu specjalistów różnych dziedzin nauki. Najkrócej mówiąc: zbyt obszernego i drobiazgowego, pozbawionego korelacji między przedmiotami, w wielu miejscach niezgodnego z aktualnym stanem wiedzy, w sensie merytorycznym i metodycznym. I w takiej postaci przekazanego „do realizacji” setkom tysięcy nauczycieli.
Niech kogoś nie zmyli, że oficjalnie w szkole realizuje się programy nauczania, a nie bezpośrednio podstawę programową. Ta ostatnia jest obecnie tak szczegółowa, że w praktyce wystarcza za cały program. To właśnie konieczność „zrealizowania” podstawy stanowi jeden z głównych argumentów na obronę nauczycieli oskarżanych o zbytnie obciążanie uczniów pracami domowymi.
Warto zatrzymać się nad znaczeniem w tym kontekście pojęcia „realizacja”. W sytuacji optymalnej należałoby pod nim rozumieć, że uczeń zdobywa – i zachowuje – wiedzę i umiejętności zapisane w podstawie programowej. W wersji ograniczonej – że owa wiedza i umiejętności w jakiś sposób pojawiają się podczas zajęć szkolnych, albo chociaż w pracy domowej. Jednak nawet to nie zawsze ma miejsce. W praktyce możemy liczyć co najwyżej, że wszystkie obowiązujące treści znajdują odzwierciedlenie w dokumentacji nauczania. W papierach się zgadza – i tyle.
Oderwany od życia kształt podstawy programowej prowadzi czasem do tzw. schizofrenii nauczycielskiej, polegającej na tym, że co innego wpisuje się do dziennika jako temat zajęć, a co innego robi się z uczniami. Czynią tak niektórzy w jak najlepszej wierze, chcąc uczyć dzieci zgodnie ze swoją wiedzą i rozeznaniem ich potrzeb, jednocześnie zabezpieczając się na wypadek kontroli. Bo każdy dyrektor jest zobowiązany sprawować nadzór nad „realizacją” podstawy. Mądry zwierzchnik, nawet jeśli domyśla się tego procederu, udaje nieświadomość, ufając mądrości swojego podwładnego. Ale nie zawsze tak bywa. Słyszałem o nakładaniu na nauczycieli obowiązku wyliczania – i zapisywania w dokumentacji – liczby minut, jakie podczas lekcji poświęcili konkretnym zagadnieniom zapisanym w podstawie programowej. Trudno to wymaganie określić tak, by nie obrazić osoby, która je egzekwuje…
Kłopot z podstawą programową nie jest zjawiskiem nowym. Odkąd istnieje nie była możliwa do pełnej „realizacji”. Nigdy jej zawartość nie była sformułowana na poziomie, który mógłby stanowić wspólny mianownik dla wszystkich uczniów, niezależnie od miejsca zamieszkania, kapitału kulturowego wyniesionego z domu oraz wrodzonych zdolności. Nigdy również czas przeznaczony na jej „realizację” nie był wystarczający, by przeciętny uczeń mógł pojąć i przyswoić znaczącą część przewidzianych treści. Teraz mamy to wszystko, tylko jeszcze bardziej.
To nie przypadek, że ludzie dorośli niewiele pamiętają z tego, co było przedmiotem nauki szkolnej. Trudno więc odmówić racji zwolennikom zburzenia współczesnej szkoły, którzy twierdzą, że w swojej obecnej postaci nie służy ona dzieciom, tylko biurokracji. Tak, Drodzy Nauczyciele, jeśli wydaje Wam się, że służycie uczniom, to istotnie – tak się Wam wydaje. W istocie służycie państwowej biurokracji, budując na jej cześć jakieś oświatowe wcielenie potiomkinowskiej wioski.
Reasumując, obecny kształt podstawy programowej zmusza nauczycieli do działania niezgodnego z interesem młodych ludzi: uczenia wszystkich tego samego i w ten sam sposób, przeciążania pracą, bez względu na realne możliwości przyswojenia i sensownego wykorzystania wiedzy. Demoralizuje, stwarzając zachętę do tworzenia dokumentacji w oderwaniu od realiów. Może warto więc powalczyć o większy sens pracy nauczyciela – rzecz wcale mnie mniej ważną, niż pieniądze, a zarazem spróbować zmusić do myślenia panią o uśmiechu przyklejonym do twarzy.
Myślę, że wiele osób pamięta wypowiedzi minister Anny Zalewskiej, w których zapewnia, że wdrażanie reformy przebiega harmonijnie i do MEN nie docierają sygnały o znaczących kłopotach i nieprawidłowościach w tej kwestii. Jej deklaracje, że jeśli coś idzie nie tak, to należy zwracać się o pomoc do kuratoriów, albo nawet bezpośrednio do ministerstwa. Proponuję skorzystać z tej oferty.
Z powodów opisanych powyżej zakładam, że żaden nauczyciel nie jest obecnie w stanie w sposób zadowalający „zrealizować” podstawy programowej. Zerwijmy zatem z hipokryzją, ujawnijmy to! Oczywiście nie na skalę jednostkową, ale co najmniej dziesiątków tysięcy ludzi. Proponuję Związkowi Nauczycielstwa Polskiego zainicjowanie, objęcie patronatem i odpowiednie nagłośnienie społecznej akcji pisania listów do pani minister Zalewskiej.
Oto szkic takiego pisma:
--------------------------------------------------------
Szanowna Pani Minister!
W poczuciu odpowiedzialności za dobro powierzonych mi uczniów zawiadamiam, że nie jestem w stanie prowadzić ich kształcenia w sposób umożliwiający pełną realizację podstawy programowej kształcenia ogólnego. Składają się na to następujące powody (niepotrzebne skreślić – przyp. JP):
- zbyt obszerny materiał w stosunku do możliwości poznawczych znacznej części uczniów,
- niedostosowanie materiału nauczania do możliwości uczniów, szczególnie w zakresie…,
- zbyt mały wymiar zajęć w stosunku do objętości przewidzianych treści nauczania, a w związku z tym brak możliwości skutecznego utrwalania wiedzy I umiejętności nabywanych przez uczniów,
- brak w szkole bazy materialnej niezbędnej do realizacji podstawy programowej mojego przedmiotu,
- brak możliwości skutecznego uczenia w godzinach popołudniowych, w związku z wymuszoną przez sytuację w mojej placówce pracą na zmiany
- …
W świetle powyższego zwracam się do Pani z wnioskiem o niezwłoczne podjęcie działań, które umożliwią mi wywiązywanie się z obowiązku skutecznego kształcenia uczniów, wychodzenia naprzeciw ich indywidualnym potrzebom, z uwzględnieniem ich zróżnicowanych możliwości.
Do wiadomości: dyrektor szkoły.
--------------------------------------------------------
Ufam, że doświadczenie czynnych nauczycieli, zarazem działaczy ZNP, umożliwi uzupełnienie zaproponowanej przeze mnie listy powodów nierealizowania w pełni podstawy programowej o szereg nowych pozycji do wyboru, a związkowi prawnicy są w stanie nadać całemu pismu właściwą formę, możliwą do zastosowania w różnych placówkach. Co proszę przyjąć jako moją sugestię w rubryce „Inne” omówionej na początku ankiety. Copyright na ten pomysł oferuję pro bono.
* * *
Oczywiście jako dyrektor, odpowiedzialny za monitorowanie realizacji podstawy programowej, muszę być powiadomoiony o takim piśmie każdego nauczyciela. Niektóre kwestie zapewne jesteśmy w stanie rozwiązać lokalnie. Jednak moje możliwości nie obejmują czynienia cudów. Chętnie przekażę więc wyżej problemy, których nie da się rozwiązać. Od siebie dodam szereg kolejnych, jak choćby brak nauczycieli niektórych przedmiotów, przemęczenie osób pracujących z konieczności w nadgodzinach, czy nadmiar wprowadzanych przepisów, utrudniający rozwiązywanie rzeczywistych problemów związanych z organizacją pracy mojej placówki.
Wyjdźmy solidarnie z cienia hipokryzji. Także ona, nie tylko brak pieniędzy, powoduje, że w oświacie jest tak jak jest.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.