Glottomity metodyczne…

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Na temat oświatowej mitologii pisałem już wielokrotnie i raczej pogodziłem się już z jej fatalną siłą, wynikającą z głęboko ludzkiej potrzeby snucia i słuchania terapeutycznych opowieści, baśni, oferujących cudowne i proste sposoby rozwiązywania skomplikowanych problemów. Baśnie i padania spełniają ważną rolę w życiu społecznym homo sapiens, nie wydaje mi się jednak, by na nich właśnie należało opierać jego organizację w XXI wieku. Niestety, mam wrażenie, że współczesne społeczeństwo coraz bardziej skłania się ku myśleniu magicznemu, które zwykliśmy kojarzyć raczej ze stereotypem Średniowiecza, niż z epoką Internetu. Paradoksalnie, upowszechnienie komunikacji totalnej wzmacnia ten trend. Sama możliwość lub pozory „dialogu” zastępują ludziom proces wyciągania wniosków z interakcji i utwierdzają ich w przekonaniu, że kliknięcie w wyszukiwarkę, przeczytanie komentarza na jakimś blogu, czy forum załatwia sprawę – na wszystko jest odpowiedź, szybka i tania pigułka, remedium na całe zło.

Nieprzebrana mnogość odpowiedzi na wszelkie pytania powoduje zobojętnienie lub prowokuje większość ludzi do przyjęcia postawy bezkrytycznej – wszystkie głosy stają się równocenne. Na dłuższą metę jednak, na swój dość prymitywny, ale od milionów lat skuteczny sposób, mózg homininów opiera się takiemu ponowoczesnemu myśleniu – głęboko w jego strukturze, zakodowany jest dający poczucie bezpieczeństwa trybalizm. Skoro wszystko jest równie ważne i równie prawdopodobne, dlaczego odpowiedź, która z jakichś względów bardziej odpowiada mnie i moim znajomym nie może być lepsza i „prawdziwsza” od innych? Plemienność każe wybrać sobie subiektywnie atrakcyjną bańkę informacyjną i znaleźć się w bezpiecznym, swojskim, choć z konieczności zamkniętym kręgu, izolującym od reszty coraz szybciej rozszerzającego się wszechświata narracji. Dotyczy to również edukacji. Także tej bliskiej mi, językowej.

Co jakiś czas (na ogół w momentach kulminacyjnych roku szkolnego), w sieci pojawiają się alarmistyczne teksty, sugerujące, że w nauczaniu języków źle się dzieje. Bardzo często są to dość rzeczowe analizy, którym trudno zarzucić nierzetelność. Na ogół trafnie punktują one wszelkie szkolne niedociągnięcia, diagnozują nauczycielskie błędy oraz suflują proste i oczywiste (a jakże) rozwiązania. Problem z tymi „rozwiązaniami” polega na tym, że niemal zupełnie odcięte są od tła, na które składają się zjawiska biologiczne, społeczne, polityczne, socjologiczne, ekonomiczne i wiele innych – jednym słowem, „abstrahują od układu odniesienia”. Ich naturalnym środowiskiem są właśnie internetowe fora oświatowych Koperników, co raz to wstrzymujących jakieś zmurszałe słońce pruskiej edukacji i poruszających ziemię nowego paradygmatu, blogi i książki wieszczy zawsze przyszłej szkolnej zmiany, niezliczone konferencje belferskiego chciejstwa i urzędowego optymizmu, szkolenia z półprawd, szamaństwa i pseudonauki oraz teatrzyk lekcji pokazowych, którego repertuar składa się wyłącznie z premier. O ile nie podejrzewam, żeby autorzy takich publikacji nie byli tego faktu świadomi (szkoda tylko, że zwykle nie dają tego po sobie poznać), o tyle wpisy i komentarze, które pod takimi tekstami można przeczytać, każą przypuszczać, że ludzie je piszący nie mają o tym bladego pojęcia. Większość z nich zapisała się kiedyś do bańki afektywnie zdziwionych skandaliczną sytuacją w edukacji (np. lingwistycznej) i trwają w niej nieświadomi, że ich zdziwienie bywa zabawne, a postulaty, choć miłe dla wielu uszu, księżycowe.

Ponieważ na Edunews.pl ktoś niedawno wykopał dość leciwy, ale wiecznie aktualny wątek, jako anglista również czuję się w obowiązku kwestię skomentować i raz jeszcze próbować przekonywać, że analiza działań pedagogicznych nie powinna opierać się na wieści gminnej i miejskich legendach. Jak widać z przykładu, problem nauczania języków obcych budzi od zawsze powszechne kontrowersje i... to tyle. Wspomniany tekst (i multum innych) mógłby równie dobrze powstać dziś rano – nic się w tej kwestii nie zmieniło. I nic sie nie zmieni, jeśli, sądząc po pełnych emocji wypowiedziach, realne problemy chcemy rozwiązywać przy pomocy mitologii i intuicyjnych „prawd”, które wydają się tak oczywiste, że niektórym wprost nie mieści się w głowie, że nie są od dawna zaimplementowane w szkolnej praktyce. I właśnie praktyka jest tu sednem problemu, co komentujący zwykle zauważają. Jednak metoda, której najwyraźniej od pedagogów oczekują, wymaga pełnego zanurzenia w języku, a nie działań incydentalnych, z jakimi mamy do czynienia podczas kilkudziesięciu minut w tygodniu, kiedy to nauczyciel ma dokonać powszechnie spodziewanego cudu.

Ze względu na znikomą liczbę cudotwórców, a raczej na statystycznie rzadką koincydencję profesjonalizmu nauczyciela, odpowiedniego potencjału uczących się, ich motywacji i korzystnych warunków zewnętrznych, „cuda” zdarzają się jedynie sporadycznie, ale na tyle często, by, podobnie jak w przypadku urojeń religijnych, podtrzymywać ślepą wiarę w ich powszechność. Działa tu dokładnie ten sam mechanizm, co w przypadku domniemanej skuteczności modlitw – jeśli zostały „wysłuchane”, stają się dowodem na ingerencję siły wyższej, jeśli nie (w większości przypadków), są jedynie pretekstem do intensyfikacji modłów, a nie do zabrania się do pracy. W przypadku szkolnej nauki języków obcych (jak i innych przedmiotów) mamy właśnie do czynienia z takim nieracjonalnym oczekiwaniem upowszechnienia zdarzeń o znikomym prawdopodobieństwie, domaganiem się zaistnienia między nimi przyczynowości i budowaniem na tym wszystkim kolejnych fałszywych założeń.

Wypadałoby w tym miejscu zadać sobie pytanie o źródło mojego przekonania o zmitologizowaniu koncepcji współczesnej edukacji, której gałąź lingwistyczna, jak mi się wydaje, przoduje w liczbie narosłych nieporozumień i nadinterpretacji. Może po prostu powielam mit o znaku przeciwnym? Może zamknąłem się, chętnie i dobrowolnie, w jednej z tysięcy komór pogłosowych, w których entuzjaści baśni dowolnej ochoczo lajkują swoje wymysły i przybijają wirtualne piątki, zwierając szeregi przeciw myślącym inaczej? Trzeba przyznać, że jest to możliwe, ale z kilku względów niezbyt prawdopodobne. Po pierwsze, sami zwolennicy bajki odmiennej widzą, że oświata nie działa tak, jak by to sobie życzyli, ale konsekwentnie wypierają ze świadomości fakt, że rozwiązania, które im się marzą są albo od zawsze nieskuteczne, albo deprymująco trudne w introdukcji, ergo, nie przystają do rzeczywistości. Po drugie, bańka informacyjna, w której miałbym tkwić, musi być bardzo mała i raczej nieinfiltrowana przez boty – najwyraźniej, poglądy, które miałaby promować cieszą się niewielkim poklaskiem i nie mają potencjału reklamowego, co raczej wyklucza jej tendencyjność i jednowymiarowość, jeśli nie samo jej istnienie. Po trzecie, staram się, by moje opinie kształtowane były przez dane z wielu źródeł, zawierających stosowną ilość cytowań, więc kiedy dla przykładu zwracam uwagę na absurdalność odchodzenia od równowagi między intrinsic and extrinsic approaches, albo na zobojętnienie na treść lekcji i koncentrację na jej formie, to nie robię tego wyłącznie w oparciu o własne, siłą rzeczy ograniczone doświadczenie, albo o credo starannie wybranego kółka wzajemnej adoracji. Po czwarte wreszcie, nigdy nie twierdziłem, że mity, które zwalczam przy każdej możliwej okazji, nie wyrosły na autentycznych obserwacjach. Problem w tym, że obserwacje te zostały następnie zupełnie bezpodstawnie uogólnione, potraktowane jako edukacyjne panacea i poddane para-religijnej obróbce. Przychodzą mi w tym miejscu do głowy wielokrotnie cytowane słowa Herberta A. Simona:

Nowe 'teorie' edukacji (nie będąc traktowane jako eksperymenty) wprowadzane są do szkół codziennie, bez żadnych rzeczywistych podstaw empirycznych, na podstawie swojej filozoficznej lub zdroworozsądkowej wiarygodności.

W takiej właśnie postaci funkcjonują w mediach i w świadomości powiększającej się grupy odbiorców, niebędących w stanie pojąć istoty rozdźwięku między obietnicami oświatowych wieszczów, a rzeczywistością doświadczaną przez ich dzieci. Większość z nich nie dopuszcza do siebie myśli, że winę za ten stan rzeczy ponoszą nie tylko nauczyciele i ich anegdotyczne lenistwo, ale całe mnóstwo czynników, których część sami nieświadomie akceptują i których wiele ma w istniejących warunkach społecznych i ekonomicznych charakter obiektywny. Nie mam złudzeń co do skuteczności tej, mam nadzieję, racjonalnej perswazji, ale wymienię tu i omówię kilka największych mitów, którymi od lat karmi siebie i swoje spragnione bajek podmioty pop-dydaktyka lingwistyczna.

Na początek, mitologia metodyczna:

  • Istnieją uniwersalne, nadzwyczaj skuteczne metody nauczania języków obcych.

Jest z nimi dokładnie tak samo jak z dietą cud, maścią na porost włosów i tabletkami na powiększenie penisa – każdy o nich słyszał, niewielu doświadczyło, ale co jakiś czas (często nawracająco) robią nadzieję naiwnym, którzy, owszem, języka obcego chętnie by się nauczyli, ale zapału wystarcza im na jakiś miesiąc. Mają one jeszcze jedną wspólną, intrygującą właściwość: Z niewiadomych względów, nauczyciele, którzy powinni być nimi żywotnie zainteresowani, nie chcą ich stosować i regularnie, co roku wypuszczać w świat tysiące zadowolonych absolwentów, płynnie porozumiewających się w języku wybranym. Mają w pogardzie metodę Krebsa, SITA, neurodydaktykę, itp. Ani chybi, jakiś spisek.

Przykro mi, ale prawda, jak zwykle, jest dużo bardziej prozaiczna. Takich uniwersalnych, zawsze (a przynajmniej wystarczająco często) skutecznych podejść nie ma. I nie będzie. Bo, jak wszyscy już wiedzą, ale fakt ten ignorują, ludzie są różni. Mają różne zdolności, cele, a nawet jeśli zdarza im się mieć zbliżone, to najczęściej nie realizują ich jednocześnie. Na przykład, niekoniecznie w ciągu tych samych 45 minut. Różne rzeczy ich interesują i motywują. Lub nie. A nauczyciel nie ma w zanadrzu czarodziejskiej różdżki, którą machnie i sprawi, by wszystkie ich podobieństwa i różnice uzgodniły się w fazie i dostroiły do cudownej metody, którą właśnie sobie upodobał. Dobry nauczyciel musi metody zmieniać, często wielokrotnie podczas jednej lekcji i… godzić się z niewielką skutecznością swoich działań. Najczęściej ograniczoną do chcących za nim podążać i do tych, dla których takie czy inne podejście akurat okazało się optymalne.

  • Najlepsza jest metoda naturalna.

Przez zabawę. Przez interakcję. W kręgu. Na podłodze. W fińskim lesie. Broń Boże w ławce! Przepraszam, ale to trzeci rodzaj prawdy w ujęciu tischnerowskim. Na dzień dobry, co jest naturalnego w zabawie rozpoczynanej na dzwonek i kończonej odpytaniem ze znajomości reguł narzuconej gry? Na dodatek, Basia nie chce się dziś bawić z Franiem. A już na pewno nie w conditionals. Żadna szkoła, żeby nie wiem jakim orzeźwiającym prysznicem została obudzona i jak bezstresowa i miękko-kompetencyjna była, nigdy nie jest tworem naturalnym – zawsze będzie polegać na jakiejś manipulacji, której nie daje się zbyt długo ukrywać.
Języka uczymy się (nabywamy go) w sposób naturalny tylko raz w życiu, potem możemy już jedynie liczyć na mniej lub bardziej efektywną socjotechnikę. Najnaturalniejszą z nich (i najskuteczniejszą) jest zatrudnienie anglojęzycznej niani, a w wieku bardziej zaawansowanym, pozostawienie delikwenta na londyńskiej ulicy to his own devices. W obydwu przypadkach, nauczyciel (i metodyka) jest doskonale zbędny. Niestety, tzw. podejście naturalne, w warunkach ponad dwudziestoosobowej, monokulturowej i jednolitej językowo klasy jest największą, ale i najchętniej kupowaną ściemą dydaktyczną.

Powtórzę z całą mocą i odpowiedzialnością: w szkole, nie ma sposobu na naturalne implementowanie większości treści lingwistycznych, ze względu na silnie ograniczony czas ekspozycji na bodźce i treści, warunkowany przede wszystkim ich określoną częstotliwością występowania w ludzkiej interakcji. Można udawać, że klepanie w klasie dialogów naśladujących zamawianie hamburgera jest naturalne i praktyczne (o tym następnym razem, jeśli lubią Państwo bajki), ale taka sztuka z pewnością nie uda się nikomu, kto chciałby mi wmówić, że potrafi nauczyć kogoś w szkole imaginary past, czy subjunctive mode, „w sposób naturalny”.

(cdn)

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.

 

***

*Przeczytaj wszystkie artykuły Roberta Raczyńskiego w cyklu o mitach w nauczaniu języków obcych:

2. Baśń o pięknej królewnie Praktyce i złej czarownicy Gramatyce

3. O klechdach i wierzeniach edukacyjnych

4. Jeszcze o podaniach lingwistyki szkolnej

 

Edunews.pl oferuje cotygodniowy, bezpłatny (zawsze) serwis wiadomości ze świata edukacji. Zapisz się:
captcha 
I agree with the Regulamin

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie