Stado nie wybacza. Nie docieka i nie negocjuje. Nie bierze jeńców. Zaszczuje i zabije. Stado chroni jedynie swoich, posłusznych i podporządkowanych. Nie możesz do niego należeć i być innym. W dowolny sposób. Fizycznie bądź mentalnie. Jesteś wtedy zagrożeniem dla jego elementarnych funkcji, a na to stado nie może pozwolić, bo sednem jego istnienia są wsobność, izolacja, ksenofobia, obrona szańców i okopów. Ewentualnie ich zdobywanie. Oczywiście również w samoobronie.
Nie obrażam się na ewolucję, która taki właśnie model funkcjonowania ludzkich społeczeństw ukształtowała. Wręcz przeciwnie, jej wytwory budzą we mnie bezgraniczny podziw dla perfekcji działania jej „prostego” mechanizmu, o nieskończonym potencjale twórczym. Trudno się obrażać, kiedy widać jak na dłoni, że jest to model korzystny dla gatunku i jego trwania[1] – w końcu ewolucja „dba” jedynie o to. Nie marzy mi się więc żaden utopijny raj, w którym wszyscy się lubią i szanują. Mógłby okazać się jeszcze większym koszmarem dla jednostek, które z jakichkolwiek względów do stada nie pasują lub nie chcą do niego należeć.
Reguły życia w stadzie obowiązują wszystkich bez wyjątku, uczymy się ich od urodzenia[2], a w edukacji tej nie obowiązują żadne napisane przez polityczną poprawność zasady. Przekonać może się o tym każdy, kto ma możliwość obserwowania stada „w budowie”. Bardzo wielu takich okazji dostarcza praca w szkole, więc i mnie kilka nie ominęło. Nie tak dawno doświadczyłem takiego epizodu, co skłoniło mnie do kilku przemyśleń i mało oryginalnego wniosku, że mam do czynienia ze zjawiskiem jak najbardziej wszechobecnym i po ludzku uniwersalnym. Z całą pewnością nie dokonuję tym samym żadnego odkrycia w dziedzinie socjologii, czy psychologii ewolucyjnej, ale chciałbym zwrócić uwagę na niewygodny fakt, że jedną z najlepiej rozwijanych w szkole kompetencji jest… hipokryzja. Hipokryzja, która każe nam wierzyć lamentującym nad rzekomym deficytem miękkich kompetencji kołczom i nie dostrzegać, jak często mamy do czynienia z ich odmienną, zupełnie w tych lamentach pomijaną postacią, będącą podstawowym narzędziem stadnej (o)presji.
Uważam, że warto zastanowić się nad tezą wprost przeciwną do dyżurnej, wszechobecnej szkoleniowej mantry – tzw. „ludzkie” kompetencje, w ludzkim stadzie mają się świetnie, nie uległy wcale zapomnieniu, ani uwstecznieniu. Hołubione ostatnio bez żadnego umiaru, ze względu na ich rzekomy niedostatek, żadnego parasola ochronnego nie potrzebują. Takie mylne wrażenie produkuje neoficki imperatyw obrony „zagrożonego gatunku”, kierujący „ekologami” postmodernistycznej ideologii. Tak naprawdę, pedagogika niestrudzenie, ale i bez powodzenia, poszukuje nie tyle sposobu na rozpowszechnienie i nauczanie samych kompetencji „ludzkich”, ile na narzucenie „właściwego”, aktualnie politycznie poprawnego celu ich użycia. Niewykonalność tego zadania nie zraża zwolenników wszelkich klarownych podziałów, prostych dualizmów, uporządkowanych klasyfikacji i stratygrafii, którzy nie potrafią pogodzić się z ich nieistnieniem w przyrodzie. Wymyślili oni sobie, że polaryzacja emocji, motywacji, kompetencji i wybranie jedynie słusznego ich zasobu zapewni ludzkości szczęście i powodzenie[3]. Do głowy im na ogół nie przychodzi, że tak sprokurowane bieguny mentalne nigdy nie zaistnieją w separacji, tak samo jak samodzielne bieguny magnesu.
Nie wchodząc w szczegóły, które mogłyby pozwolić na rozpoznanie ofiar i innych „bohaterów” pewnej stadnej identyfikacji, opiszę Państwu taki biegun kompetencji stadnych w działaniu. Skupię się na aktywności i motywacjach stada, które dopuściło się nękania. Współcześnie, pod mianem tym nie kryją się już działania dokuczliwe, dotkliwe, lecz ograniczone, jak kiedyś, do ostracyzmu w czterech ścianach klasy, czy murach szkoły. Dziś osoba nieprzynależąca do stada, do niego nieprzyjęta lub z niego wydalona, nie może już tak łatwo uciec represjom. Nawet tak radykalne rozwiązania, jak zmiana klasy, czy szkoły nie są już ratunkiem przed „broniącym” swej integralności stadem – odpowiedni wpis w mediach społecznościowych dogoni ofiarę wszędzie.
Wydawałoby się, że działania szkolnych stalkerów nie wymagają dziś niczego, poza złą wolą i umiejętnościami, będącymi udziałem przeciętnego użytkownika Internetu, ale to nieprawda – w rzeczywistości, wykorzystują oni niemal cały arsenał kompetencji, których posiadania antyautorytarna, podmiotowa i zafiksowana na pobożnych życzeniach pedagogika konsekwentnie im odmawia. Przypatrzmy się im w kolejności podyktowanej przez wyszukiwarkę. Google, jako jeden z pierwszych proponowanych wyników, przedstawia taki oto ich zestaw (oczywiście lista nie jest ani kompletna, ani też kolejność na niej nie jest podyktowana żadnymi szczególnymi względami):
- Umiejętności organizacyjne.
- Zdolności interpersonalne.
- Odporność na stres.
- Komunikatywność.
- Kreatywność.
- Umiejętność analitycznego myślenia.
- Dobra organizacja pracy.
- Samodzielność.
- Umiejętność prowadzenia negocjacji
Jest to jednocześnie lista mokrych snów pedagogiki i dydaktyki, od co najmniej trzydziestu lat kopiowana w planach, celach, programach, podstawach programowych, rozkładach materiału i diabli wiedzą, w czym jeszcze. Bo przecież biedne, niedorozwinięte społecznie i mentalnie dzieci nie mają o tym wszystkim bladego pojęcia. Aż szkoda, że to niemal w całości fikcja i strata czasu.
Można się o tym łatwo przekonać, kiedy uświadomimy sobie, jaki użytek z miękkich kompetencji potrafiła poczynić pewna grupa uczniów, nie wiedząc nawet, że ich użyła i nie mając pojęcia, że według rozmaitych „badań”, w ogóle ich nie posiada. Na początek, grupa musiała się zawiązać wokół obranego celu (nękania ofiary), wyłonić lidera i koordynatora, kierującego „projektem”. Z tego, co mi wiadomo, nie była to organizacja ani samorzutna, ani przypadkowa i wykorzystano sporo zdolności interpersonalnych i negocjacyjnych, by odpowiedni efekt uzyskać – nie było łatwo, bo kandydatów na liderów prześladowań było kilku. Następnie, na etapie projektowania stalkingu, wykazano się komunikatywnością i kreatywnością. Nękanie wymagało koordynacji, zgrania, sporej dozy myślenia analitycznego i pomysłowości – wykorzystano np. zdjęcia robione z ukrycia i zgrabnie wkomponowano je pomiędzy te, istniejące już w domenie publicznej i niebudzące kontrowersji. Organizacja pracy oraz podział „zadań i obowiązków” okazały się być bez zarzutu – odpowiednie wpisy i zdjęcia ukazywały się na zgrabnie zaprojektowanej stronie internetowej regularnie i w logicznej kolejności. Na dodatek, poszczególne czynności były wykonywane samodzielnie i odpowiedzialnie. Grupa musiała również wykazać się w końcu zimną krwią i odpornością na stres, bo odkrywanie i ujawnianie jej działalności wiązało się z oczywistym zagrożeniem dla jej członków (niemal do końca działalności, grupa zachowała wzajemną, stadną lojalność).
Osobiście, do ich kompetencji ludzkich/stadnych nie mam żadnych zastrzeżeń i nie widzę żadnych powodów, by marnować czas swój i pozostałych na pogadanki o konieczności ich budowania i wzmacniania. Nie widzę również potrzeby, by tłumaczyć im, jak się organizować i rozwijać kreatywność, a nawet prowadzić jakieś warsztaty „mające na celu”. Wielka szkoda, że w tym konkretnym przypadku, zdolności i kompetencje uczestników tego szczeniackiego happeningu nie zostały zagospodarowane zupełnie inaczej, ale jestem przekonany, że umiejętności miękkie, jakimi się wykazali, dotyczą zdecydowanej większości ludzi i otwartą kwestią pozostaje jedynie kiedy, w jakich okolicznościach i w jakim celu zostaną ujawnione i spożytkowane.
Wnioski te mogą nie być oczywiste dla kogoś, kto, w analizie potrzeb edukacyjno-wychowawczych uczniów, poprzestaje na obserwacji ich uczestnictwa i zaangażowania w działania proponowane i promowane przez szkołę. Na ogół, w takich sztucznie narzuconych warunkach, ocena we wszystkich wyżej wymienionych w punktach konkurencjach jest zdecydowanie zaniżona, a uczniowskie (ludzkie) zespoły bywają w niej przedstawiane jako niezdolne do pracy grupowej, kalekie w wyrażaniu emocji i pozbawione zainteresowania czymkolwiek. Choć, jak widać, jest to zwykle kompletna bzdura, taka zafałszowana diagnoza skutkuje instytucjonalnym imperatywem korekty – Photoshopem pedagogicznej troski i „adekwatnych środków zaradczych”. Jak wynika z powyższej, dość drastycznej, szkolnej scenki rodzajowej (spokojnie, u Was też to się dzieje), kwestią zasadniczą w działaniach oświaty powinno być generowanie realnych potrzeb użycia poszczególnych kompetencji i umiejętności, a nie ich bezproduktywna i zbędna promocja. Jest to jednak bez porównania trudniejsze i w związku z tym nie wygląda już tak fajnie w tabelkach i sprawozdaniach. Ten mankament ma charakter obiektywny – projektowanie takich działań obarczone jest grzechem pierworodnym szkoły, a mianowicie inicjatywa jest w 99,99% po stronie instytucji, co z reguły jest wystarczającym powodem, by jej adresaci nie byli nią zainteresowani i odrzucali ją z marszu. Życie radzi sobie z tym dużo lepiej niż szkoła, ale niestety nie zawsze ma po drodze z regulaminami, polityczną poprawnością, a nawet z jakąkolwiek moralnością, więc owe potrzeby nie zawsze, a nawet rzadko, wpisują się w wymogi szkolnych statutów.
Czy istnieje jakieś sensowne wyjście z tego impasu? Tak, ale raczej wyłącznie w teorii, bo praktyka słabo wygląda w sprawozdaniach, jej efekty nie są na ogół spektakularne, powtarzalne i nie chcą przychodzić według ustalonego harmonogramu. Mówię o starannej obserwacji i analizie wszelkich przejawów uczniowskiej aktywności i odpowiedniej na nią reakcji, czyli oportunistycznym jej wykorzystaniu do celów wychowawczych. Niestety, w obowiązującym modelu naszego szkolnictwa, odmawiającym swemu podmiotowi większości atrybutów tejże podmiotowości, nikt nie ma na to czasu, chęci, a często także kwalifikacji. Mówiąc szczerze, z całym szacunkiem dla naszej kadry, która ciągnie ciężki wóz, ładowany i powożony przez MEiN, uważam, że jest ona w sporej części zbyt zaawansowana wiekowo, by temu zadaniu podołać. Udział nauczycieli w wieku 55-60 lat w ogólnej puli kadry pedagogicznej systematycznie rośnie i naprawdę trudno od nich wymagać, by byli w stanie sensownie i na czas reagować na bodźce istotne dla ludzi młodszych od nich o pięć, sześć pokoleń mentalnych, niezależnie od ich wyobrażenia o sobie, kwalifikacji i posiadanego doświadczenia. Często bywa, że to właśnie owo doświadczenie jest czynnikiem działającym na niekorzyść. Sześćdziesięciolatek nigdy nie będzie na bieżąco z potrzebami i motywacjami szesnastolatka, bez względu na to, ile odbył szkoleń i jak bardzo mu na tym zależy. Tymczasem, to właśnie identyfikacja kwestii dla nastolatków istotnych, stanowiących sedno ich bieżącego życia, a nie „przygotowywanie” ich do wyimaginowanego życia przyszłego, jest kluczem do prowokowania ich do korzystania z tych wariantów kompetencji społecznych, które dość powszechnie uznajemy za pożądane.
Kolejnym problemem dla szkoły jest pogodzenie się z faktem, że potencjometry na skalach poszczególnych kompetencji nie są łatwo przesuwalne, a nasza ocena ich położenia nie musi pokrywać się z odczuciami młodych – jeżeli chcemy uczyć ich tolerancji, sami musimy się taką tolerancją wykazywać. Czy jesteśmy gotowi dokonywać bieżących korekt w statutach i innych wytycznych? Tak? Czyżby? Spójrzcie Państwo na kryteria ocen ze sprawowania w swoich szkołach…
Zasadniczym jednak mankamentem sugerowanego rozwiązania (z punktu widzenia instytucji, oczywiście) jest, wspomniana już, niemożliwość ujęcia takich działań w jakimkolwiek planie, bo przecież nie można przewidzieć, że akurat w pierwszym semestrze roku szkolnego 2022/23, przy takiej, a nie innej okazji, uczniowie klasy 2B, bez inspiracji ze strony wychowawcy, zorganizują i poprowadzą szkolną imprezę. To znaczy jest to możliwe, ale wtedy będzie już można jedynie uczciwie stwierdzić, że uczniowie klasy 2B, posłusznie i co do joty spełnili oczekiwania swojego wychowawcy, inspirowanego oczekiwaniami dyrekcji, trenując przy okazji swoje miękkie kompetencje, według zachcianek ministerstwa. Nie o to chodzi, prawda? I, na dodatek, nigdy nie działa. Niestety, szkole, a zwłaszcza teoretykom oświatowym, w ogóle to nie przeszkadza – jedynym, co się liczy jest zadośćuczynienie z Księżyca ściągniętym wytycznym i zadowolenie biurokracji. Może nie przeszkadzać, bo paradoksalnie nie wadzi również beneficjentom oświaty instytucjonalnej, którzy, świadomie lub nie, hołdują tym samym wartościom.
Osobnym i jeszcze bardziej niesprzyjającym aspektem tej misji jest dysonans poznawczy, którego poddani miękko kompetentnej obróbce doznają, konfrontując przekaz szkolny ze swoimi własnymi doświadczeniami. Pomijając nawet fałsz wszechobecnego teraz założenia, że kompetencje ludzkie bądź to uległy współcześnie nagłej atrofii, bądź też zaistniał gwałtowny i z niczym nieporównywalny na nie popyt[4], zastanawiające jest, że szkoła bez chwili zawahania i cienia zażenowania twierdzi, że dysponuje ekspertami od tego deficytowego towaru. Tymczasem, młodzi ludzie, bacznie obserwujący swoje otoczenie (to cecha młodych pokoleń, która nie jest jakoś szczególnie podkreślana w pedagogicznej narracji), nie bardzo dostrzegają, by ich instruktorzy korzystali z tych kompetencji znacząco częściej i bardziej wszechstronnie niż oni sami, podczas gdy najwyższym stopniem pedagogicznego wtajemniczenia w tej kwestii byłoby dawanie przykładu.
Uczniowie i uczennice nie żyją przecież w próżni, ani też w złotych klatkach szkolnych statutów i najpierw ze zdziwieniem obserwują jak ich nauczyciele i nauczycielki udają przed nimi i przed sobą wzajemnie, że ministerialno-korporacyjne mrzonki (a raczej blaga wiodącej nowomowy) odzwierciedlają życie, a wkrótce, bardzo po ludzku, idą z nimi na układ: Wy nam wystawiacie te wasze dobre, a my nie przysparzamy wam zbyt wielu okazji do konfrontacji z tym, co tam powpisywaliście w te swoje tabelki i zestawienia, bo reszty i tak nie jesteście lub nie chcecie być świadomi. To na tym polu dochodzi do prawdziwego rozwoju i testu ludzkich kompetencji.
Jak cynicznie by to nie brzmiało, w ogóle mnie to nie dziwi i choć nie wydaje mi się piękne, jest to najprawdopodobniej taka lekcja miękkich kompetencji, jakiej społeczeństwo oczekuje, bo najwyraźniej dobrze przygotowuje młodych ludzi do życia, które to społeczeństwo uznaje za rzeczywiste. Dobrze pasuje do korporacyjnej codzienności, do wszechobecnej, ale żałosnej namiastki walki politycznej, porachunków celebrytów, rodzinnych podchodów, podskórnej i nieuchronnej, przysłowiowej wojny psa z kotem, typowej dla każdej ludzkiej hordy. Całkiem nieźle również wpisuje się np. w realia internetowych forów, których uczestnicy (także nauczyciele) organizują się w zantagonizowane grupy, szukają koalicjantów (ach, to wyrafinowane, negocjacyjne zwieranie szeregów) i kreatywnie się obrażają, nawet się przy tym nie ocierając o merytoryczną komunikację – w końcu kompetencje twarde są już passé, ale przecież większe stado musi mieć rację.
W takich okolicznościach, nie można się nawet specjalnie dziwić, że szkoła w swoich działaniach zatrzymuje się na etapie pustosłowia cudów deklarowanych i w swojej dokumentacji dowodzi, że tylko dzięki jej staraniom i umiejętnemu kształtowaniu ludzkich kompetencji, społeczeństwo w ogóle jakkolwiek funkcjonuje. Trzeba zrozumieć, że oświata, postawiona pod ostrzałem licznych i w sporej części nierealnych społecznych oczekiwań, i w zasadzie pozbawiona roli potocznie z nią utożsamianej, gorączkowo szuka dla siebie miejsca, niszy jeszcze niezajętej. Ideologiczny wymóg nauczania kompetencji, będących immanentną częścią człowieczeństwa, spada na nią jak manna z nieba gotowców – jest się czym zająć, indywidualnie i na posiedzeniach rad pedagogicznych, jest co zapisać w dokumentacji, nie brakuje tematów do szkoleń, a sukces raczej gwarantowany. Oczywistym jest również, że mamy tu już do czynienia z pewnego rodzaju sprzężeniem zwrotnym: Szkoła zaczyna aktywnie (bo bezrefleksyjnie) wspierać mitologię, która zepchnęła ją na obecnie zajmowaną pozycję świetlicy, kształtującej i promującej nie tyle świadomość realiów, co moszczenie się w politycznej poprawności. Dla agendy państwa to raczej naturalne, ale kadry tego świadomej, co raz to mniej.
Wiem, że nie odkrywam tu żadnej Ameryki[5], mam jedynie niedorozwinięty instynkt samozachowawczy i lubię od czasu do czasu opuścić stado i upuścić trochę powietrza z nadętego do granic możliwości balonu pedagogicznej mitologii. Wychowawstwo, którego jestem stosunkowo świeżym adeptem, sporo mnie nauczyło, np. tego, że wszelkie plany można sobie w buty włożyć i przydają się jedynie jako spisy treści do sprawozdań. Że młodych ludzi przepełniają miękkie kompetencje, lecz nie korzystają z nich na zawołanie, ani też koniecznie w sposób ogólnie akceptowany. I że jedyną drogą do utrzymywania stada w jakiej takiej równowadze jest jego uważna obserwacja, wyczuwanie trendów i nastrojów, tonowanie tych kiepskich i wzmacnianie uznanych (przyznaję, subiektywnie) za korzystne. Kilka takich momentów wykorzystałem, mnóstwo przegapiłem lub nie umiałem wykorzystać (w końcu też dzieli mnie od „mojej” klasy kilka pokoleń mentalnych). Jeśli jednak trafiałem z przesłaniem w cel, który sami sobie postawili, na ogół nie było żadnych problemów z zastosowaniem kompetencji miękkich. Nic dziwnego, jesteśmy przecież naczelnymi, które trenują je i doprowadzają do perfekcji od milionów lat…
Przypisy:
[1] Nie ulega chyba żadnej wątpliwości, że naszą cywilizację tworzy i scala instynkt stadny, czyli ogromny zespół cech i kompetencji, z których istnienia niektórzy zdali sobie sprawę całkiem niedawno i z ponowoczesną manierą nazwali „miękkimi” lub, z większą megalomanią, „ludzkimi”. Powinno również być oczywiste, że tworzenie w ich przypadku z góry określonych i jedynie pozytywnych konotacji jest bezsensowne.
[2] Dlatego też wszelkie próby szkolnej reedukacji w tym względzie są mocno spóźnione i mało efektywne.
[3] Sama koncepcja nie jest oczywiście nowa. Taki model przedstawiania rzeczywistości jest w sumie najpopularniejszy i najbardziej charakterystyczny wszędzie tam, gdzie ludzkie działania wymagają ideologicznego zwierania szeregów i, jak widać na przykładzie pedagogiki (i nauk społecznych w ogóle), jest on nad wyraz skuteczny – trudno dziś znaleźć jakikolwiek szkolny dokument, nie odnoszący się w inwokacji do „potrzeby kształcenia kompetencji ludzkich”.
[4] Wszystkich podkreślających nadzwyczajną wagę ludzkich kompetencji „w epoce ciągle zmieniających się realiów, stawiających co raz to nowe wyzwania” proszę o wyjaśnienie, czym różnią się one od kompetencji ludzi, którzy kiedyś musieli np. zbudować piramidę. Zmiana realiów społecznych, politycznych i ekonomicznych oraz towarzyszących im rekwizytów w niczym nie zmienia zestawu kompetencji, jakie były potrzebne, by jakikolwiek projekt zrealizować – to one ukształtowały nasz gatunek i były systematycznie promowane przez ewolucję. Czy dzisiejsza szkoła ma się za bardziej wpływową od niej?
[5] Warto jednak również zauważyć, że lista miękkich kompetencji, tak bardzo przydatnych w życiu każdego człowieka, zastanawiająco pokrywa się teraz ze sztandarowymi oczekiwaniami potężnych pracodawców. Czy aby na pewno ku zrównoważonej, obopólnej korzyści? I czy z całej rozpiętości tych kompetencji, są przez nich wybierane i promowane właśnie te ich aspekty, które wyidealizowano w trakcie szkolnych pogadanek i projektów? W razie wątpliwości, korporacja może zawsze zadbać o dobrostan pracownika, zalecając mu odpowiedni kurs uważności…
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.