Przepraszam za prowokacyjny tytuł. Ale zbliżają się wybory i zaczynają pojawiać się kuriozalne pomysły na „uzdrowienie“ szkoły. Na przykład hasło „jeden podręcznik“ do przedmiotu. A ja proponuję, aby w Sejmie i Senacie obowiązywał jeden krój i kolor spodni dla panów i jeden wzór i kolor spódnicy dla pań! Niech posłowie i posłanki wyróżniają się nie mundurkiem, tylko intelektem...
Widać, że idą wybory – partie zaczynają się ścigać z pomysłami na poprawę edukacji, chociaż nie są najlepiej przygotowane do dyskusji o tych zmianach. Często więc odkopują więc zapomniane i populistyczne koncepcje, odkurzają je i paradują z nimi nie dostrzegając, że są one anachroniczne i kompletnie nie pasujące do rzeczywistości XXI wieku.
Pomysł na wprowadzenie jednego podręcznika do przedmiotu jest dla mnie przykładem takiego wstecznego myślenia. Wszak ci sami politycy wiedzą, że właśnie w różnorodności siła i jakość – zapewne rzadko który wybiera dla siebie tylko jeden typ jedzenia, ubrania, nie czyta ciągle książek tego samego typu, nie wyjeżdża na wypoczynek ciągle do tego samego miejsca, itp. Ale dla innych chcą, aby obowiązywał jeden podręcznik. Po co? Bo decyduje populizm – ładnie to wygląda taka dbałość o konsumenta, a że przy tym umacniamy XIX wieczną, anachroniczną i szkodliwą dla współczesnych uczniów (i ich rodziców też) koncepcję szkoły jako fabryki edukacyjnej, to ich nie interesuje. Trudno zrozumieć politykom, że każdy nauczyciel ma inny styl nauczania i w swojej pracy celowo korzysta z wielu źródeł i podręczników - wizja jedynego i zawierającego wszystko, co potrzeba do danego przedmiotu podręcznika, jest czystą utopią. Niech więc żyje bzdura – tak można skwitować to „programowe“ ujęcie kwestii oświatowych. Jestem wręcz przeciwnego zdania – oferta edukacyjna zawarta w podręcznikach powinna być jeszcze bardziej zróżnicowana i oparta w większym stopniu na korzystaniu z elektronicznych zasobów wielu podręczników. Bogactwo źródeł i opinii jest tym, co rozwijać będzie edukację, a nie wykorzystanie jednego, nawet najlepszego podręcznika, postawionego przez polityków na szkolnym piedestale.
Ale nie jest to jedyny kontrowersyjny pomysł, który może spowodować poważne szkody. Drugi to powrót do szkoły podstawowej ośmioletniej i 4-letniego liceum. Przecież nie ma dowodów na to, że tamten model szkoły byłby dziś lepszy... Podsunę politykom jeszcze lepszy pomysł – w ogóle zrezygnujmy z podziału na etapy szkolne, zróbmy jedną szkołę! Niech edukacja trwa 12 lat w jednym budynku, od 6-latków do 18 latków, czemu nie? Pomysł powrotu do 8-klasowej szkoły podstawowej jest po prostu niedorzeczny, jeśli spojrzeć na niego ze współczesnego, praktycznego punktu widzenia. Jest wysoce prawdopodobne, że mało który uczeń, gdy ukończy szkołę i rozpocznie pracę zawodową, spędzi w jednej pracy więcej niż 2-3 lata. Co tyle lat mniej więcej będzie musiał zmieniać środowisko pracy, dostosowując się do nowej kultury pracy, nowych wymagań, zgłębiając zupełnie nowe umiejętności, a może nawet po drodze jeszcze zmieniając zawody. "Zmiana" będzie symbolem każdego działania, umiejętność adaptacji do zmian będzie jednym z kluczowych czynników decydujących o sukcesie życiowym przyszłych pracowników! W oczywisty sposób dla mnie powrót do szkoły 8-letniej stoi w sprzeczności z realiami społeczno-gospodarczymi, w których przychodzi nam żyć w XXI wieku.
Gimnazja też proponuje się zlikwidować. Ciekawe, że akurat dziś, gdy zaczynają naprawdę pokazywać dobre wyniki. Ale z wyżej przedstawionego punktu widzenia, to, że jest 3 letnie gimnazjum i że edukacja w nim przypada na okres, w którym u młodych ludzi kształtuje się świadomość obywatelska i ekonomiczno-finansowa, jest bardzo pozytywne dla rozwoju młodzieży. I coraz więcej mamy dowodów – wśród gimnazjalistów właśnie – że gimnazja to był to krok w dobrą stronę. Kto nie wierzy, niech weźmie udział choćby w jednym projekcie szkolnym, które realizowane są przez młodzież z gimnazjum – polecam na przykład projekty realizowane przez Centrum Edukacji Obywatelskiej. A potem będziemy mogli podyskutować, zamiast marnować papier na druk nieprzemyślanych koncepcji (za pieniądze podatników w dodatku).
No i oczywiście nie mogło zabraknąć w programach politycznych żądania powrotu do obowiązku szkolnego w wieku 7 lat. Ten spór jest w gruncie rzeczy sztuczny, bowiem nie od ustawy, ale od konkretnej szkoły i jej kadry zależy powodzenie w edukacji na każdym etapie kształcenia. Rację mają rodzice, że zwracają uwagę, że ze szkołami jest różnie. Jeśli jednak szkoła jest naprawdę dobra i nastawiona na wszechstronny rozwój dziecka, byłbym za tym, aby edukacja szkolna zaczynała się nawet wcześniej. Natomiast biorąc pod uwagę polską demografię w najbliższej dekadzie, decyzja była słuszna. Szkoda natomiast, że w postulatach polityków brakuje pomysłu na likwidację instytucji obowiązku szkolnego w ogóle – przy założeniu, że rodzice biorą odpowiedzialność za kształcenie swoich dzieci. Niech każdy rodzic zadecyduje, kiedy dziecko ma iść do szkoły. Ale również - niech nie ma potem pretensji do całego świata za niepowodzenia życiowe swojego dziecka, jeśli okaże się, że zbyt późno to kształcenie się rozpoczęło i „Jaś się nie nauczył“.
Najlepiej byłoby, gdyby oświata i edukacja wyłączone byłyby ze sfery polityki. W tej dziedzinie powinni decydować fachowcy, czyli osoby, które zajmują się edukacją zawodowo i są praktykami z wieloletnim doświadczeniem (a najlepiej także innowatorami). Na wszelkie pomysły polityków przypadkowo zajmujących się szkolnictwem musimy zawsze patrzeć z podejrzliwością i nieufnością. Zwłaszcza przed wyborami. Na edukacji politycy najczęściej się nie znają!
(Notka o autorze: Marcin Polak jest twórcą i redaktorem naczelnym Edunews.pl, zajmuje się edukacją i komunikacją społeczną, realizując projekty społeczne i komercyjne o zasięgu ogólnopolskim i międzynarodowym. Prowadzi także międzynarodowy serwis edukatorów ekonomicznych i finansowych www.EconomicEducator.eu)