Wobec olbrzymiego problemu bezrobocia młodzieży - według danych GUS obejmującego populację prawie pół miliona osób w wieku 15-24 lat (i drugie tyle po studiach), sensowne wydaje się pogłębienie edukacji przedsiębiorczości na wszystkich poziomach kształcenia. Trzeba poważnie zastanowić się nad wyzwaniami związanymi z przygotowaniem do rynku pracy (czego szkoła w ogóle nie robi). Musimy też skończyć z myśleniem w kategoriach pracy „na etat“, a zacząć uczyć różnych możliwości zarabiania własną głową i na własny rachunek.
Chciałbym wrócić do wątków w dyskusji, które pojawiły się przy okazji debaty o ACTA. Profesor Wojciech Cellary z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu napisał w Gazecie Wyborczej o pułapce myślenia, w jakiej tkwi wielu młodych ludzi. „Są wykształceni, mają tytuł magistra, mają wiedzę, po to studiowali, aby sprzedawać tę nabytą wiedzę w formie produktów i usług cyfrowych i z tak zarobionych pieniędzy żyć. Dostaną te - należne im - pieniądze, jeśli treści w internecie będą płatne, bo dzisiaj główną platformą dystrybucji wiedzy i twórczości jest internet. Ale oni tego nie chcą - chcą, aby treści w internecie były za darmo, bo oni nie mają na nie pieniędzy. Tylko że tak się nie da. Nie można jednocześnie chcieć zarabiać na sprzedaży własnej wiedzy i twórczości przez internet, i chcieć, aby cudza wiedza i twórczość były za darmo. To jest sprzeczne!“
Wzburzyło to bardzo Piotra Peszko (blog.2edu.pl), który skomentował to w sposób następujący: „Pan Profesor widać nie czytał Chrisa Andersona i jego analizy darmowości internetowej, a szkoda. Pewnie to zdanie by się nie pojawiło. Oprócz tego młodzi ludzie, w tym ja, czują się oszukani przez system kształcenia, którego jest Pan częścią. Niestety mieliśmy nieszczęście przejść przez zasieki studiów, które kompletnie nie dały nam przygotowania do tego, co teraz robimy(...) Jeśli chce Pan oceniać młodych ludzi i ich podejście do życia zapraszam, na któryś z krakowskich spotkań Hive, a może nawet na wrocławski EduCamp. Zobaczy Pan tam ludzi, którzy tworzą rewelacyjne produkty dostępne za darmo, a mimo wszystko zarabiające na siebie i utrzymujące całkiem spore grupy ludzi. Nie ma żadnej sprzeczności w tym, żeby czyjaś wiedza była dostępna w jakiejś formie za darmo, a w innej była płatna. Piszę ten tekst za darmo, nie zarabiam na tym, ale za jakąś inną część mojej wiedzy, mój czas, uwagę ktoś inny ma ochotę zapłacić i to jest całkiem naturalne.“
Obaj autorzy mają trochę racji, ale wydaje mi się, że prawda leży gdzieś po środku.
Faktycznie, nie ma sprzeczności w tym, że młody człowiek może sprzedawać swoją wiedzę i twórczość w internecie, a jednocześnie domagać się, aby informacja była dostępna za darmo. To pewien paradoks społeczeństwa informacyjnego. W zalewie informacji, z którym mamy do czynienia coraz częściej płacić będziemy bardziej za „opakowanie“, a nie samą informację. Przecież tak się dzieje nie od dziś, nie tylko w internecie. Przykładowo – dane ekonomiczne z rynków są ogólnodostępne w różnej postaci, formacie i źródłach. Za dane urzędów statystycznych, giełd papierów wartościowych, urzędów pracy, spółek giełdowych nie płacimy. Ale za opracowanie tych danych przez firmę konsultingową – wskazanie trendów, obliczenia szczególnie istotne dla określonych grup (np. inwestorów), zestaw rekomendacji – jak najbardziej płaci się, i to raczej wielkie pieniądze.
Z drugiej strony, zbyt silne akcentowanie rezultatu pracy na „darmowość“ może doprowadzić wiele młodych i przedsiębiorczych osób na finansowe manowce. W społeczeństwie opartym na wiedzy problem bezrobocia jest trudniejszy do rozwiązania (jeśli w ogóle to możliwe) niż w epoce przemysłowej. Dlatego celem nie może być praca „na etat“ (bo etatów nie będzie przybywać, lecz raczej ubywać), lecz umiejętność organizacji własnej pracy zarobkowej (w każdej formie, czy to w relacjach pracowniczych czy w autorskich, czy w biznesowych). Nie wolno nam przygotowywać w szkole młodych ludzi do bycia „etatowcami“! Zamiast tego rozwijajmy umiejętności związane z zarabianiem pieniędzy, gdyż będzie to znaczniej korzystniejsze dla nich w czasach, w których następuje głęboka redefinicja pojęcia „praca“.
Darmowość, czy cena „zero“, o której pisze Chris Anderson (patrz: Za darmo), jest mimo wszystko środkiem prowadzącym do zarabiania pieniędzy (można powiedzieć – strategią marketingową), nie zaś celem samym w sobie. Dlatego, jeśli młodzi ludzie mają znajdywać sobie odpłatne zajęcie po skończonej edukacji, muszą myśleć w kategorii produktów i usług cyfrowych, z których mogą żyć. Wszystkie przykłady, że ktoś dany produkt czy usługę rozdaje za darmo, ale osiąga sukces finansowy sprzedając inne produkty powiązane z tym produktem lub usługą, są właśnie dowodami na to, że muszą myśleć przede wszystkim o zarabianiu, aby mogli się dalej rozwijać (i żeby nie dotykał ich problem bezrobocia pojmowanego ciągle w realiach XX wieku).
Źle zastosowana strategia ceny „zero“ może oznaczać poważne kłopoty dla tych, którzy zbytnio wierzyli, że dzięki „darmowemu“ staną się bogaci. Przestrzega zresztą przed tym i Anderson. Nie ma „darmowych obiadów“, jeśli dokładnie policzymy wszystkie nakłady, jakie zostały poniesione na ich przygotowanie i dystrybucję. Jeśli nie ja, to ktoś inny musi za nie zapłacić (koszty zawsze będą, chociaż nieraz trudne do uchwycenia). Cena zero jest więc pewną iluzją – możemy w nią wierzyć i stosować tę strategię, ale bezpiecznie będzie wówczas liczyć dokładnie wszystkie nakłady. Kiedy w osobistym budżecie w jakimś dłuższym okresie rozliczeniowym nie wyjdziemy na plus, zastosowanie „darmowości“ w naszym wypadku nie jest opłacalne.
Człowiek zawsze miał potrzebę dzielenia się z innymi – najpierw darami w naturze, a potem w pieniądzu. Nie inaczej jest dziś. Dzielenie się zasobami intelektualnymi w internecie można uznać za współczesną formę filantropii. Taką samą, jak w przypadku np. bankierów polskich, którzy w XIX czy XX wieku kształtowali system bankowy w Polsce. W ich przypadku (np. Leopolda Kronenberga) dzielenie się polegało m.in. na przekazaniu określonych zasobów pieniężnych na sfinansowanie istotnych dla rozwoju społecznego kosztów, na których poniesienie nie było stać beneficjentów. Dzisiaj każdy, kto tworzy wolne treści do internetu i nadaje im określoną licencję swobodnego użytkowania (nie tylko CC, czy GNU, bo wariantów licencji są pewnie setki), jest takim współczesnym filantropem. Pamiętajmy jednak, że z czytstej filantropii najczęściej wyżywi się nasze „ego“, ale już nie żołądek.
To, co w swoim artykule napisał profesor Cellary – że młody człowiek musi potrafić zarabiać w internecie na właściwym wykorzystaniu swojej wiedzy powinno być celem nadrzędnym. Jeśli stać nas będzie na uwalnianie części własnej twórczości – pięknie – róbmy to. Ale uczmy się najpierw na tym zarabiać. I to jest pierwsza i chyba najważniejsza lekcja, jaką codziennie wynoszę korzystając z narzędzi Google. I druga – właśnie w internecie coraz częściej tworzymy własne „etaty“, stanowiska pracy, które rzeczywiście przynoszą nam dochód i satysfakcję. Nikt lepiej niż my sami nie zadba o to, abyśmy mogli w ten sposób zarabiać i rozwijać się. Nawet rozdając za darmo.
(Notka o autorze: Marcin Polak jest twórcą i redaktorem naczelnym Edunews.pl, zajmuje się edukacją i komunikacją społeczną, realizując projekty społeczne i komercyjne o zasięgu ogólnopolskim i międzynarodowym)