Polski nauczyciel pracuje ciężko. Ciągle mu się przypomina, że etat to 18 godzin, a przecież do zajęć trzeba się przygotować, sprawdzać klasówki, zeszyty z pracą domową, szukać w książkach, czasopismach i Internecie ciekawych materiałów. Przez kilka godzin dziennie nauczyciel uprawia „teatr jednego aktora”, w którym w dodatku jest reżyserem i scenografem.
To jest niezwykle wyczerpujące! A wypełnianie dokumentacji szkolnej? A częste zmuszanie nauczyciela do dodatkowych lekcji, najczęściej bezpłatnych? A propozycje wyższego pensum za te same pieniądze? A klasy szkolne tak przeładowane, że trudno w nich dobrze uczyć? Tak wygląda przeciętny obraz pracy nauczyciela w oczach tych, którzy ten zawód wykonują. Takich argumentów używają także związki zawodowe broniąc zawzięcie karty nauczyciela. Czy to fakt, czy mit?
Nikt nie kwestionuje, że praca nauczyciela jest wyczerpująca. To fakt. Ale etat to 18 godzin nauczania razy czterdzieści pięć minut – to razem trzynaście i pół godziny pracy. To pensum jest najniższe w Europie, w Unii tylko Włochy mają taką samą liczbę godzin, ale też tam nauczyciel zarabia mało w porównaniu z innymi zawodami wymagającymi wyższego wykształcenia. I wyniki nauczania mierzone testem Pisa (2000) Włochy mają równie marne, jak Polska! Czyli to nie przemęczenie nauczyciela jest powodem słabych wyników uczniów.
Przeanalizujmy dalsze obciążenia nauczyciela. Ile czasu zajmuje przygotowanie do lekcji? W 1997 r. prof. Aleksander Nalaskowski (A. Nalaskowski: „Nauczyciele z prowincji w przededniu reformy edukacji”, Wyd. Adam Marszałek) ankietował 330 nauczycieli z prowincji (wsie i miasta poniżej 50 tys. mieszkańców) i z jego analizy, wynika, że przygotowanie do lekcji i sprawdzanie prac domowych czy klasowych nie pojawiło jako czynność wykonywana w domu u dwóch trzecich respondentów. 12 % nauczycieli przygotowuje lekcje raz na tydzień. Czyli mitem jest wielogodzinna praca domowa nauczycieli.
Każdy, kto pracuje w szkole lub ma w niej dzieci wie dobrze, że sprawdzanie zeszytów z pracami domowymi zanika jako zjawisko w naszych szkołach.
Natomiast moja koleżanka w USA sprawdza codziennie każdą pracę domową każdego ucznia ze wszystkich klas, w których uczy. Ma na to jedną lekcję wolną w ciągu dnia, ale to nie wystarcza, więc resztę bierze do domu. A uczy 25 godzin tygodniowo po 55 minut, czyli przeliczając na nasze 45-minutowe lekcje – 30,5 godziny tygodniowo. Do tego przychodzi codziennie pół godziny wcześniej (to 33 razem godziny pracy), żeby pomóc zrobić zadania tym, którzy nie potrafili ich zrobić w domu, bo jakoś nie przychodzi im do głowy, żeby przepisać od kolegi, albo przyjść z nieodrobioną lekcją.
Znajoma nauczycielka z Anglii tak opisuje swoją pracę: „przychodzę codziennie do szkoły o 8.00. Lekcje zaczynają się wprawdzie o dziewiątej, ale muszę przecież wszystko przygotować, wybrać pomoce, narysować plansze potrzebne do lekcji. Godzin lekcyjnych mam ok. 30 w tygodniu, do tego dochodzą liczne lekcje pokazowe lub uczestniczenie w lekcjach prowadzonych przez koleżanki. Wychodzę ze szkoły codziennie (5 x w tygodniu) między 15.30 a 16.00. Lunch jem z dziećmi, nie ma takich osób jak nauczycielki świetlic, żeby przejęły opiekę nad dziećmi w ciągu dnia. Dopiero po 16.00 przychodzą inne osoby do zajęć z dziećmi, których rodzice odbierają je około 17.00. Mam też praktykantkę, ta akurat jest bardzo słaba, wyobraź sobie, że przez całą lekcję, którą prowadziła, nie odniosła się ani razu do faktu, że dzieci w jednej klasie mają różny stopień zdolności (mixed ability) i trzeba to uwzględniać w toku lekcji!”.
W tym momencie szukam w pamięci, czy byłam kiedyś na lekcji w Polsce, gdzie nauczyciel uwzględniał różny poziom uczniów. Nie znajduję...
Inny Anglik, który tu pracował w unijnych programach PHARE dodaje: „narzekacie na zarobki, a przecież wasi nauczyciele pracują na pół etatu: pani Władzia w poniedziałek ma wolne, we wtorek przychodzi na 11.00, w środę uczy od 9.00 do 12.00, bo akurat po 6 godzin ma w czwartek i piątek. I w pięć minut po lekcjach już jej w szkole nie ma. U nas nauczyciele spędzają w szkole przeszło dwa razy tyle czasu, co w Polsce...”
Przeładowane klasy... Jak można uczyć w klasie, w której jest 35 uczniów? No właśnie, a ile takich klas jest? W Polsce w tym roku uczy się ok. 6,3 mln uczniów. Na pełnych etatach pracuje 546 tys. nauczycieli. Do tego 174 tys. jest na części etatu. Ta „część” jest oczywiście różna, załóżmy, że jest to średnio połowa. Czyli mamy ok. 630 tys. etatów nauczycielskich! To daje 10 uczniów na 1 nauczyciela. W Wielkiej Brytanii jest 7,3 mln uczniów i 430 tys. nauczycieli, czyli 17:1. A w Stanach Zjednoczonych trzy lata temu rząd przeznaczył miliard dolarów, aby doprowadzić do tego, żeby ten stosunek doprowadzić do 18:1, bo było ponad 20! A te stosunki rzutują przecież na liczebność klas, która w Polsce spadła już poniżej dwudziestu uczniów na statystyczną klasę! Bardzo liczne klasy to kolejny mit!
Owszem, zdarzają się przeładowane klasy, ale są też malutkie, i to wcale nie w małych górskich wsiach, ale w środku dużych miast! Na zachodzie klasy powyżej 30 uczniów są normą. Wielka Brytania dwa lata temu wprowadziła ograniczenie, że w szkole podstawowej (wiek 5 – 11 lat) liczba uczniów nie może przekraczać 30, ale w starszych klasach już może być do 35.
A nasza szkoła przeżywa jeszcze jeden fenomen: liczba uczniów maleje (obecnie o ok. 150 tys. rocznie), a liczba nauczycieli zatrudnionych rośnie z roku na rok (za: dane GUS, opracowania CODN - „Nauczyciele w roku szkolnym 2002/2003”, Wyd. CODN, 2003)!
(Opracowanie ukazało się w numerze 2/2008 magazynu „Awangarda w edukacji”, publikujemy obszerne jego fragmenty, część 1/3)