Doroczne spotkanie dyrektorów szkół i prezesów kół Społecznego Towarzystwa Oświatowego, tym razem w Gdańsku. Bardzo interesujące, bo organizatorzy świetnie dobrali wykładowców (Marzena Żylińska, Jan Wróbel), a zwieńczyli to wisienką na torcie w postaci udziału obojga w panelu dyskusyjnym, w którym dodatkowo mieliśmy okazję posłuchać m.in. profesorów: Marii Mendel i Tomasza Szkudlarka, oraz wieloletniej prezes i wiceprezes Zarządu Głównego STO Anny Okońskiej-Walkowicz. Lejtmotywem całości było pytanie „Oczywistość czy herezja?”, odniesione do obecnej kondycji polskiej szkoły i postulowanych zmian w jej sposobie funkcjonowania. Rzecz cały czas żywa w obliczu gonitwy emocji i myśli dotyczących szkolnictwa, buzujących zarówno w skali całego społeczeństwa, jak najbliższego mojemu sercu środowisku STO.
Nie miejsce tutaj i nie moja rola, by relacjonować treść wykładów i wypowiedzi dyskutantów. Pragnę natomiast podzielić się myślami, które przyszły mi w tym czasie do głowy, cały czas bowiem szukam możliwie prostego wyjaśnienia sytuacji, w której tyle jest dobrych pomysłów na zmiany w edukacji, a rzeczywistość skrzeczy, może nawet coraz bardziej. Na mój odbiór wysłuchanych treści niewątpliwie wpływa zarówno ćwierć wieku doświadczenia z tworzeniu nietypowej (choć z pewnością nie alternatywnej) szkoły, jak również nieprzerwane zanurzenie w oświatowej rzeczywistości, którą odbieram jako coraz bardziej opresyjną. To ostatnie bynajmniej nie tylko za sprawą działania władz, ale także, a może nawet przede wszystkim, rosnących oczekiwań społecznych, których mnogość i zróżnicowanie zabija radość codziennej pracy z dziećmi.
W wykładzie inauguracyjnym pani Żylińska postawiła pytanie dlaczego, choć świat się bardzo zmienia, szkoła wciąż pozostaje taka jak przed wielu laty? Osobiście nie bardzo zgadzam się z tą tezą, bowiem uważam, że wiele cech różni dzisiejszą szkołę od tej, do której chodziłem; pod licznymi względami jest (jednak) lepiej, pod niektórymi – jak mi się wydaje – gorzej. Jednak pamiętam oglądane wielokrotnie w internecie sugestywne zestawienie fotografii dwóch izb szkolnych, sprzed lat kilkudziesięciu i współczesnej, ukazujące podobne rzędy ławek stojących karnie przed tablicą. Tak jest faktycznie, a sposób postawienia pytania podczas wykładu zdawał się sugerować, że jest w tym stanie rzeczy czyjaś wina. Możemy uznać, że społeczeństwa jako całości, ale ja jako nauczyciel odbieram je raczej jako zarzut, że sam godzę się na pracę w skostniałej instytucji, która wygląda i działa tak jak sto lat temu.
Fotografia jest sugestywna, chwyt retoryczny w pytaniu pani Żylińskiej efektowny, ale moim zdaniem należałoby zapytać o coś innego. Co powoduje, że szkoła jest tak bardzo podobna do tej, co była kiedyś? Bo choć – jak twierdzę – sporo się jednak w niej zmieniło, to skala zmian jest niewątpliwie znacznie mniejsza niż w innych dziedzinach życia społecznego. Ale może to nie wynika z czyjegoś zaniedbania, ale z natury oczekiwań, jakie ma społeczeństwo wobec tej instytucji?
Rodzice posyłają swoje dzieci do szkoły. Tradycyjnie „po naukę”. Może powinno być dzisiaj inaczej, ale chwilowo nie jest. Co ciekawe, rodzice w mniejszym chyba stopniu oczekują efektów tej nauki, niż poczucia bezpieczeństwa. A ono kryje się w organizacji takiej, jaka jest im znana, bliska. Łatwo wskazywać rozmaite absurdy (testomanię, gonitwę za ocenami, nadmiar prac domowych itd.), ale każda próba zerwania z nimi, nawet tylko wycinkowa, rodzi trudny do przezwyciężenia opór dorosłych, niepewnych (dodajmy, że nierzadko słusznie) efektów proponowanych nowinek. Także nauczycieli. A jeśli hamulcowymi zmian w szkole są i rodzice, i nauczyciele, to wagonik zmiany daleko nie pojedzie.
Stali czytelnicy bloga „Wokół szkoły” zauważyli, jak mam nadzieję, że nie staram się ich porwać wizją tego, co można zrobić (i co sam z powodzeniem robię w praktyce), by szkoła była jak najlepsza. Przez ćwierć wieku przekonałem się, że naśladowanie moich pomysłów jest trudne, z prostej przyczyny, że są one moje właśnie, powiązane z pewnym zestawem poglądów na życie, doświadczeń oraz takich a nie innych cech osobowości. Z tego względu STO na Bemowie wzorcem nigdy się nie stało i zapewne nie stanie, może, co najwyżej, trochę inspirować. W zamian w swoich artykułach staram się oferować czytelnikom wyjaśnienie, dlaczego jest tak, jak jest. Podkreślam problemy, z którymi sam się zmagam, które skutecznie utrudniają mi życie w cieplarnianych skądinąd warunkach wielkomiejskiej szkoły społecznej, a więc – jak sobie wyobrażam – tym bardziej mogą być dolegliwe w innych środowiskach. Nie wieszczę i nie wierzę w wielką, rewolucyjną zmianę w oświacie. Wierzę natomiast w ludzką kreatywność i dobrą wolę, która może popychać edukację do przodu.
Chwilowo jesteśmy w kropce. Niewielka grupa nawiedzonych decydentów znalazła absurdalny sposób wyjścia naprzeciw wspomnianej przeze mnie potrzebie bezpieczeństwa, oferując swojemu wyimaginowanemu „suwerenowi” i nam wszystkim przy okazji wyprawę w przeszłość, aby w szkole było tak jak kiedyś. Zapomnieli życiową mądrość, głoszącą, że nie wchodzi się drugi raz do tej samej wody. Prędzej czy później jednak wyjdziemy z oparów tego absurdu i ważne, żebyśmy byli na to przygotowani. Musimy snuć pomysły na zmiany, nie zapominając jednak, że ich odbiorcą będą zalęknieni, zagubieni ludzie – bo takie w coraz większym stopniu staje się społeczeństwo.
Nasza wymarzona zmiana nigdy w pełni nie zaistnieje w opozycji do państwa. Tylko ono ma szansę z wyżyn swojego autorytetu wylać nieco oliwy na wzburzone fale ludzkich emocji – choć chwilowo czyni coś dokładnie odwrotnego. W końcu jednak będzie musiało (jak mam nadzieję) ograniczyć swoją omnipotencję w drobiazgowym regulowaniu szkolnej rzeczywistości, wyrażającą się choćby tworzeniem opasłych podstaw programowych, tak, by szkoły mogły poczuć autonomię i nauczyć się z niej korzystać. Co wcale nie będzie oznaczało anarchii.
Chwilowo jest (mi) trudno. Wspólnie ze współpracownikami staramy się popychać do przodu wózek o nazwie STO na Bemowie. Nie gubić przyjętych wcześniej idei. Pracować z uczniami i rodzicami na tym samym poziomie, który kiedyś sprawiał nam tyle satysfakcji. Ponieważ jednak spada nam na barki coraz więcej ciężarów, zarówno urzędowych, jak w postaci nowych potrzeb dzieci i oczekiwań rodziców, musimy poświęcać na pracę coraz więcej i więcej czasu. To błędne koło, z którego istnienia zdałem sobie sprawę właśnie podczas tego spotkania, zresztą za sprawą koleżanki, pani dyrektor I Społecznej Szkoły Podstawowej STO w Gdańsku, która takim spostrzeżeniem podzieliła się ze mną w kuluarowej rozmowie (dziękuję!).
Zaskakujący wniosek przywożę więc na swój użytek z gdańskiej konferencji. Działając usilnie na rzecz zmiany w polskiej edukacji powinienem zastanawiać się nad zmianą także dla siebie. Żeby nie skończyć jak koń Bokser z „Folwarku zwierzęcego”.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.